Wpis blogowy gościnnie przygotowała Karolina Gembara, artystka wizualna, badaczka, urodzona i wychowana w Ząbkowicach Śląskich w rodzinie przesiedlonej z różnych części dzisiejszej Ukrainy. / The blog post was guest-written by Karolina Gembara, a visual artist, researcher, born and raised in Ząbkowice Śląskie in a family resettled from various parts of today’s Ukraine.
[ENG, Polish version below] A random discovery of a bag filled with old photographs led the author of this month’s post into a deeply personal meditation on memory, inheritance, and postwar displacement. Family archives, fragments of German and Polish pasts intertwined with each other with wedding pictures, side notes, and rare war photos, and revealed layers of loss and silent violence embedded in material traces. The discovery of a photo album marked Erinnerungen (Memories), likely once belonging to a displaced German family, opened up questions of symbolic appropriation, mourning, and the ambivalent intimacy of living with things that are both ours and belonging to someone else’s.
Reklamówka z podobizną Myszką Miki wpadła w moje ręce zaledwie kilka lat temu. Wtedy myślałam, że widziałam już wszystkie rodzinne archiwa. Z jednej i drugiej kresowej strony – z podbuczackich wsi — Barysza i Podzameczka oraz z Czernichowa, i z polskiej Centrali. Że wszystko, co cenne i przydatne, już przeszło przez moje ręce.
I tu muszę wyznać: pragnę tych rzeczy tak bardzo, że zawłaszczam je sobie, kiedy nadarzy się ku temu okazja. Okazja numer jeden to śmierć babci Michaliny, a więc likwidacja jej rzeczy, porządkowanie, wynoszenie, oddawanie. Kto chciał, ten załapał się na coś sentymentalnego. Schowałam worek ze zdjęciami zawczasu, bo przecież nikomu nie były bardziej potrzebne niż właśnie mi. Znałam te czarno-białe fotografie z chrztów, ślubów i pogrzebów, ale chciałam je mieć w domu, przy sobie. Będę je studiować i doceniać bardziej niż ktokolwiek z rodziny — myślałam — za dużo już rzeczy się zmarnowało, przepadło, zniszczało. Okazja numer dwa to śmierć babci Adeli. Nigdy nie dzieliła się fotografiami, nie wiedziałam nawet, że istnieją — miałyśmy zresztą słabszy kontakt i nie przyszło mi do głowy, żeby jako dzieciak buszować w jej szafie. No więc wybłagałam od rodziny tę odnalezioną w jej rzeczach reklamówkę. Niby na tymczas, ale jest ze mną już 5 lat i nikt się o nią nie upomniał.
Jestem niesamowicie chytra na pamiątki rodzinne. Wszystkie historie, które słyszałam od dziadków w dzieciństwie, były o utracie. O utracie domu, rodziców, psa, zdrowia, brata, sukienek, pościeli, nadziei. A potem, gdy już zamieszkali na Ziemiach Zachodnich, o potencjalnych, ale jednak nieodnalezionych skarbach po Niemcach. No więc gdzie są te meble, co tu stały, jak przyjechali? W kurniku. Dziadek zrobił z nich zagródkę dla brojlerów. A te niemieckie książki, co to się nimi bawiliśmy na strychu? Wörterrr-bucchhhh! Dawno spalone. Dlatego, gdy już trochę podrosłam i zrozumiałam, ile straciłam, zaczęłam łapczywie zbierać, chyba nawet zabierać. Tęskniłam do rzeczy z tamtych dawnych czasów, choćby były „nie nasze”, bo przecież rzeczy są dowodem jakiejś ciągłości.
Reklamówka z Myszką Miki dała mi ich bardzo dużo: znana mi już narracja wizualna, a więc chrzty, śluby, pogrzeby. Czasem zdjęcia grupowe, bo fotograf przyjechał, przechodził akurat. Na wsi nie było za dużo okazji do fotografowania się, poza tymi, które wiązały się z obecnością księdza. Rozpoznaję twarze, młodziutka Adela z najstarszym synem Zbyszkiem, moim tatą. Obojga już nie ma. Krowy, dom, sad, czasem jakaś pocztówka ze Lwowa. Są też laurki na Dzień Babci i dużo świstków papieru, daty wizyt lekarskich, odcinki emerytury z KRUS-u i skierowania wypisane ręcznie: leczenie radiologiczne.
Jest też i album. Od razu rozpoznaję jego funkcję: płócienna okładka, poziome ułożenie, jakiś sznureczek przy grzbiecie. I tłoczenie na okładce, którego nie rozpoznaję: Ehrinnerungen. Coś z niemieckiego, wspomnienia, czy coś podobnego. Nie przeleciała mi wówczas przez głowę żadna fabularna myśl: że oto babcia była jednak jakoś „zniemczona”, że oto zaraz jakaś wielka tajemnica ujrzy światło dnia. Zaczęłam wertować z przekonaniem, że to nie moje, ale że mam prawo. Na wewnętrznej okładce napis drukowanymi literami „RAD” i numer: 11/111. Obok, również na okładce, miniaturowe zdjęcie kobiety, mniejsze niż do dokumentu, wielkości naparstka. Przerwane na pół, ale przyklejone, w wyniku czego jej twarz nosi grymas. Ktoś się rozmyślił albo naprawił czyjś błąd. Tak czy inaczej dziwne, bo miejsce na zdjęcia jest dalej, na czarnej tekturze. Może to właścicielka? Kto i dlaczego chciał ją z tego tytułowego miejsca usunąć? Pierwsza strona dość zagadkowa: bardzo stare zdjęcie, ale to jego kopia, taka błyszcząca. Starzy ludzie, chyba biedni, pan z długim wąsem, pani w chustce. I gromadka dzieci na tle drewnianej chaty. Rozpoznaję w końcu młodego Jana, męża Adeli. A więc zdjęcie albo sprzed wojny, albo zrobione w jej trakcie. Tak czy inaczej z ukraińskiego Czernichowa. Potem znane mi chrzty, wesela, pogrzeby, mały Zbyszek, mały Jurek, mały Staszek, mała Ela. Znam. A ten żołnierz o ciemnej karnacji? Krótkie spodenki, palmy, „Kair 1942”. Szybki rachunek — to pradziadek Mikołaj w armii Andersa! Czyli to jednak nie legenda. Musiał te zdjęcia wysyłać potem z emigracji, a może je przywiózł jak już zjechał do Polski w latach 70. Nie ma go na zdjęciu z Czernichowa, bo zabrali go na Sybir, a dzieci — w tym młody Jan, późniejszy mąż Adeli — zostali z dziadkami.
Obraz jakoś się tam układa. Niby jest tu chronologia, ale widać też przeskoki. Jakby zdjęcia wklejano tu retrospektywnie — mali, młodzi, znów mali, już dorośli, martwi i znów młodzi. Ale ta opowieść się urywa i nagle widzę tylko czarne kartonowe strony, poplamione starym klejem, z kawałkami wciąż trzymającego się tych stron papieru. Ktoś się mocno uparł i powyrywał zdjęcia. Chamstwo, myślę. Znów poniszczyli i zostaję z kalekimi pamiątkami. Kilka stron dalej przezroczysty woreczek, a w nim mały stosik. Dzieci z blond czuprynami, w samych majtkach, jest gorąco, jest lato, woda, piknik, zabawa. Są i dorośli, ta jedna pani się powtarza. W tle, jak nie woda czy łąka, to ten sam dom. Kamienica, dwupiętrowa, wielorodzinna, bardziej wiejska niż miejska. W miejscu klatki schodowej półkolista wieżyczka przypominająca absydę. Gwiaździste szprosy w oknach korytarza. Płot na ceglanym murku, ceglane słupki i ceglane ozdobne wykończenia tu i ówdzie.
Niemcy
Niemiecka kamienica, niemieckie wakacje, niemieckie dzieci. Nawet teraz, nie mając tych fotografii przed sobą, wiem dobrze, jak to wszystko wygląda, opisywałam te fotografie nie raz, poszukując tego domu po różnych fejsbukowych grupach. Bez skutku. Ktoś jedynie napisał, że „RAD” to der Reichsarbeitsdienst. Rzeczywiście, sprawdziłam numer, unsere lager RAD („nasz obóz”) był w Trzebnicy (niemieckiej Trebnitz). Może trzeba to było wtedy wiedzieć, gdzie się zgłosić, w razie czego. Może chcieli? Kto pisze „nasz obóz” jakby to był „nasz sklep, nasz kościół, nasz staw”?
Kiedy w 2024 Katarzyna Maniak i Anna Kurpiel kuratorowały w Muzeum Etnograficznym we Wrocławiu wystawę „Rzeczy Przysposobione” album znalazł się wśród eksponatów. Badaczki użyły kategorii z rzeczowników odczasownikowych na opisanie tego, jaki mamy stosunek do tzw. rzeczy poniemieckich. „Umojenie” albumu przez babcię Adelę zdaje się dobrze opisywać tę sytuację. Moja nienaukowa fabulacja widzi historię tak: młoda Adela wyszła za mąż, za Jana, przydzielono im dom. Tam, na strychu bądź w jakimś starym meblu, znalazła album, rodzinną pamiątkę poprzednich mieszkańców. Początkiem fotograficznej opowieści o rodzinie Gembarów jest więc dramat innej rodziny. Nie wiemy, czy wysiedleni zostali przez polską administrację, czy też uciekli dobrowolnie przed zbliżającym się frontem. Nie wiemy, co zabrali, czy dano im czas na spakowanie się, czy ważono ich dobytek. Wiemy, że nie zabrali albumu. Tego albumu. Może był jednym z kilku albumów, tym najmniej ważnym? Może te ważniejsze pojechały na zachód? Ale czy w tamtych czasach na wsi było aż tyle fotografii? Zastanawiam się: kto nie zabiera albumu rodzinnego, jeśli ma choć chwilę, by spakować najważniejsze rzeczy. Chyba że nie ma tej chwili — łapie dzieci, kołdrę, kawałek chleba i już go nie ma.
„Umojenie”, jak pisał Robert Traba, jest włączeniem czegoś obcego do swojego, znanego sensu[1]. To jak rytuał pozwalający się odnaleźć, ale także oswoić z tym, co nie moje. Mieści się w nim bowiem także potencjał „wrogiego”. Plus i minus, który należy zaakceptować, pójść na kompromis, by móc w ogóle iść dalej. Ekonomista powiedziałby, że to jednoczesna strata i zysk. Zagubione i znalezione. Stracone i odzyskane. Zniszczone i uratowane. Powojenna władza komunistyczna nie uznawała niuansów i nie podpowiedziała ludziom, jak pomieścić w sobie te przeciwstawne uczucia. Niemcy stracili, Polacy zyskali, Polacy stracili, Ukraińcy zyskali, Ukraińcy stracili, Polacy zyskali, Niemcy zyskali… Pełnia i próżnia są jak siostry syjamskie, nie można dawać nie odbierając.
Adela nie wiedziała naturalnie, że odrywając od papieru obce i niepotrzebne fotografie, robiąc miejsce sobie, swojej młodej rodzinie, dokonuje symbolicznej przemocy. Kibicuję jej, bo wiem, że nie miała łatwo. Tylko tu, w tym albumie, na dwóch kartonowych stronach zostanie ślad po jej malutkiej córeczce, która zmarła w wieku trzech lat. Adela starała się zachować pamiątki po rodzinie męża, nie znajdę tam zdjęć jej mamy, jej taty, jej stron rodzinnych. Robiła to „dla rodziny”. A jednocześnie pozostawiła rany: papier się niszczy, odchodzi razem z fotografią, nie sposób zamaskować tego gestu. No i coś ją jednak powstrzymało przed wyrzuceniem podobizn tych małych beztroskich niemieckich dzieci. Ten gest troski jest prawie śmieszny — co komu po tych fotografiach? Bez podpisu, bez właściciela, bez tożsamości, bez daty i miejsca. Oni już nie wrócą po swoje pamiątki. A ja będę bezskutecznie szukać ich właścicieli.
PS W wyniku moich postów na różnych grupach odezwała się do mnie Beatrix. Nie, nie wie kim są dzieci na fotografiach i nie wie, gdzie mógł stać ten dom. Ale że wspomniałam poniemiecką wieś Hemmersdorf, napisała. Jej ojciec został jako dziecko wysiedlony właśnie stamtąd. Wspomnienia były tak bardzo bolesne, że nigdy nie odważyła się szukać informacji o miejscu, w którym się wychował. A jednak całe dorosłe życie przechowywała pamiątki po nim. Dzięki niej wiem, że w domu Adeli mieszkał ktoś o nazwisku Langnickel. To za mało. Ale może więcej nie trzeba.
Karolina Gembara
[1] Traba R. 2014, Dialogi pamięci. Rozważania wokół recepcji pamięci zbiorowej, „Sensus Historiae”, nr 15 (2)