Przejdź do treści

Blog

Drzwi do przy/eszłości

[ENG, Polish version below] Post-displacement regions are rarely easy to describe; they are far from obvious and unambiguous. Seemingly simple to interpret, they actually reveal a multiplicity of possible narratives. So how do we do this? On the basis of the exhibition ‘Things Adopted,’ Magdalena Bubík reflects on the  specificity of the “Recovered Territories” and compares the description of these territories to choosing one door among many. 


Niejednoznaczność jest jedną z kluczowych cech charakteryzujących ,,Ziemie Odzyskane”. Te tereny post-przesiedleniowe rzadko dają się łatwo opisać, są dalekie od oczywistości. Kiedy próbujemy uchwycić ich złożoną specyfikę, często czujemy się jak ktoś stojący w pomieszczeniu pełnym drzwi. Pojawia się wtedy pytanie – które drzwi wybrać? I jakie konsekwencje przyniesie ten wybór? Drzwi mogą prowadzić do innego świata, ale zanim je otworzymy, nie wiemy, co za nimi znajdziemy. Jeśli uznamy drzwi za alegorię, rodzą się kolejne pytania – czy z danej sytuacji istnieje tylko jedno wyjście? Czy można ją zrozumieć w jeden, jedyny sposób? Być może właśnie ,,Ziemie Odzyskane” są przykładem przestrzeni, w której jednoznaczność to złudzenie. Na pozór proste w interpretacji, w rzeczywistości odsłaniają wielość możliwych narracji. Opisywanie takich miejsc zawsze wiąże się z wyborem – i z ryzykiem pominięcia tego, co kryje się za innymi drzwiami. Zainspirowana wystawą, o której piszę, szczególnie zaś jedną z sal chciałabym zaproponować drzwi jako poręczną metaforę dla odkrywania ,,Ziem Odzyskanych”: czy bowiem właśnie tereny post-przesiedleniowe nie są przykładem tego, że mało co jest jednoznaczne w opisie, chociaż na pozór może się tak wydawać?

Nad taką kwestią zastanawiałam się podczas mojej sierpniowej wizyty w Muzeum Etnograficznym we Wrocławiu, gdzie obejrzałam ekspozycję “Rzeczy przysposobione”, czynną od lutego do sierpnia 2024 roku. Kuratorkami wystawy były Marta Derejczyk (MNWr), Anna Kurpiel (UWr) i Katarzyna Maniak (UJ), a autorem fotografii – Łukasz Skąpski. Przedstawiono na niej przedmioty, które zostały we Wrocławiu i Szczecinie po wysiedleniu ludności niemieckiej i są obecnie używane przez nowych mieszkańców tych miast. Autorki na podstawie rzeczy zastanawiały się, ,,jaki jest stosunek mieszkanek i mieszkańców Wrocławia i Szczecina do przedwojennego dziedzictwa swojego miasta”. Ekspozycja była też częściowo wynikiem projektu, który autorki (tutaj mam na myśli Annę Kurpiel i Katarzynę Maniak) wraz z Łukaszem Skąpskim opisały w książce pt. “Porządek rzeczy. Relacje z przedwojennymi przedmiotami na Ziemiach Zachodnich (przypadek Wrocławia i Szczecina)”. Autorzy książki pokazali, że niektóre dawniej niemieckie przedmioty są częścią życia nowych właścicieli, a nawet wchodzą z nimi w interakcję poprzez nawiązywanie relacji. Wskazali, że proces ten nie został jeszcze zakończony, dalej trwa.

fot. Magdalena Bubík

Już na samym początku mojej wizyty w muzeum zwróciłam uwagę na to, w jaki sposób postrzegana jest wystawa. Po opłaceniu biletu wstępu oglądałam jeszcze rzeczy w gablocie obok kasy i dzięki temu, trochę przypadkiem, podsłuchałam rozmowę innej osoby zainteresowanej wystawą z kasjerką. Na pytanie, o czym jest wystawa, pani z kasy powiedziała, że to ,,takie pamiątki rodzin niemieckich”. Taka odpowiedź chyba niezbyt zainteresowała potencjalną klientkę, ponieważ nie widziałam jej już potem na wystawie. Dalej jednak nurtowało mnie pytanie, czy to, co zostało po ludności niemieckiej we Wrocławiu, największym mieście ,,Ziem Odzyskanych”, można nazwać pamiątkami? I po kim – rodzinach niemieckich, polskich, a może to źle postawione pytanie, może lepiej spytać, czy nie po jednych i drugich?

Pamiątki to przedmioty, które mają nam przypominać o kimś albo o czymś, np. o wydarzeniu czy o miejscu. Bardzo często mają też dla nas charakter sentymentalny, jak na przykład biżuteria babci czy książki dziadka. Słowo “pamiątka” kojarzy się też z suwenirami, które przywozimy z podróży, by pamiętać o miejscach i wspomnieniach tam przeżytych. Stawiamy je później na widocznych miejscach, aby każdy, kto będzie miał okazję je zobaczyć, zatrzymał się na chwilę i ewentualnie zapytał nas o wrażenia z wyjazdu. Ale czy na przykład taki eksponat z wystawy jak młynek do orzechów można nazwać pamiątką? Na pewno jest to pamiątka po Niemcach – ale czy to, w jaki sposób trafiła w ręce nowych użytkowników, nie zaprzecza trochę definicji tego słowa? Nowi właściciele nie kupili tego przedmiotu w sklepie od poprzedniego, niemieckiego właściciela, często nie wydali też na niego żadnych pieniędzy, nie dostali też go w ramach podziękowania od znajomego, a jednak jest ich własnością. Przedmiot ten został odebrany pierwotnym właścicielom bądź został przez nich zostawiony na miejscu, zanim zostali zmuszeni do wyjazdu, zanim zostali wysiedleni. Przedmiot ten pożegnał starych właścicieli i przywitał nowych. Agata Zborowska nazywa takie przedmioty ,,gościnnymi”, pisząc o rzeczach, które nowi mieszkańcy ,,Ziem Odzyskanych” chcieli postrzegać jako upragnioną formę ,,zaproszenia na te nieznane ziemie […] w skrajnie niegościnnej sytuacji”. 

Z tym pytaniem o pamiątki wchodziłam po schodach na najwyższe piętro budynku muzeum, aby znaleźć się na wspomnianej wystawie. Weszłam do większego pokoju, gdzie przywitała mnie kaszląca starsza pani na zydelku oraz chrzęszczący wiatrak. Tak jakby oboje wspasowywali się w otoczenie wystawy, oboje nie byli w pełni sił w ten wakacyjny, słoneczny poranek. Eksponaty były poustawiane raczej wzdłuż ścian, tylko na środku, na kolorowych dywanach stał jeden większy mebel; dopiero potem stwierdziłam, jaki dokładnie. Pokój wyraźnymi kolorami swoich ścian i dywanami jakby chciał mnie zaprosić do zwiedzania. Rozpoznałam przedmioty znajdujące się w środku, ponieważ większość z nich pojawiła się i była analizowana przez autorki w książce. Dlatego ucieszyło mnie, kiedy na własne oczy mogłam zobaczyć m. in. przykręcony do stołu młynek do orzechów – obecnie własność rodziny Orzechowskich, bibelot przedstawiający trzy świnki, przycisk do papieru i zatopioną w nim fotografię dziewczynki w szkle. Wszystkie te przedmioty zostały wypożyczone od właścicieli na czas wystawy. 

Opisy eksponatów można było znaleźć zawieszone na ścianach, oprawione w tekturkę, która wyglądała jak otwarta książka. Osoba zwiedzająca mogła w nich przeczytać też niekiedy wspomnienia obecnych właścicieli przedmiotów oraz nazwę miejscowości, skąd pochodziły przedmioty. Co ciekawe, zdecydowana większość z nich pochodziła z Wrocławia. Nie wiem, czy spowodowane to było tym, że wystawa została zaprezentowana właśnie we Wrocławiu czy też wynikało to z innych powodów. Niestety nie znalazłam na ten temat informacji. Kilka przedmiotów pokazywanych na wystawie było własnością fotografa Łukasza Skąpskiego. Być może artysta odczuwał potrzebę wniesienia własnego wkładu, bycia częścią wystawy oraz pokazania, że on również jest spadkobiercą, albo posługując się określeniem Roberta Traby “duchowym współsukcesorem”, “poniemieckich” przedmiotów.  

Prawie do każdego z eksponatów autorki przyporządkowały pojęcia, które zostały zostały szerzej omówione w książce i charakteryzowały dany przedmiot: przysposobienie, integralność, widmontologia, pograniczność rzeczy czy sprawczość przedmiotów. Ta ostatnia cecha dodaje tajemniczego charakteru “poniemieckości”, bo na pierwszy rzut oka przedmioty są materią martwą. Autorki w swoich badaniach pokazują, że posiadają jednak moc sprawczą. Na wystawie przedstawiły album z przedwojennymi pocztówkami, który pozornie może niczym nie różnić się od innych albumów. Jednak korespondencja zawarta na pocztówkach nie należy do obecnych właścicieli, ale do tych poprzednich. Album poprzez swoją sprawczość może nakłonić do działania, na przykład pobudzić do chęci nawiązania kontaktu z pierwotnym właścicielem, tak jak miało to miejsce w przypadku Lidii Barankiewicz i rodziny Meinków z Breslau (obecnie Wrocławia). Pani Lidia jako mała dziewczynka bawiła się starymi pocztówkami, a kiedy dorosła, zauważyła, że korespondencja należy do jednej rodziny i zaczęła ją uporządkowywać według losów poszczególnych bohaterów narracji obecnej na pocztówkach. 

Po obejrzeniu wszystkich eksponatów podeszłam na środek pomieszczenia, gdzie na kolorowych dywanach stał duży mebel. Początkowo myślałam, że to jakaś szafka i chciałam dowiedzieć się o niej więcej z naściennej tabliczki, jednak żaden opis do niej nie pasował. Były tam natomiast dwie tabliczki z opisami stołów, a ja zauważyłam tylko jeden stojący pod ścianą. Dopiero wtedy zorientowałam się, że ta olbrzymia szafka to długi stół, a pod jego nogami są poukładane książki. Razem ze stołem tworzyły coś w rodzaju przemyślanej składanki, bo jednak trzeba było dobrze pomyśleć, aby dzieła wpasowały się w otwory między nogami stołu. Zauważyłam książki tylko z niemieckimi tytułami. Stół zaś był bardzo długi, rozkładany, a jego soczysta czerń wyraźnie kontrastowała z kolorowymi okładkami pozycji. 

fot. Magdalena Bubík

Moja chęć dowiedzenia się czegoś więcej o meblu z książkami jednak dalej nie została zaspokojona. Przeczytałam dwie tabliczki o stołach, ale oba opisy nie pasowały do ,,mojego” mebla. Oba są własnością fotografa, przy obu stołach jego rodzina jadała uroczyste posiłki, oba odziedziczył po swoich bliskich. Różnica, w dodatku tylko znikoma, była w długości – jeden ma cztery metry, a drugi ponad trzy. Ten pod ścianą miał zaledwie dwa metry, ale możliwe, że po prostu można go było dodatkowo rozłożyć. A więc który stół jest który, pozostało dla mnie zagadką. 

Bardzo chciałam dopasować opisy do eksponatów. Nie wiem, dlaczego zrodził się we mnie taki wielki upór do uporządkowania sobie w myślach informacji o tych stołach. Jakby one same wprost prosiły mnie o to, domagały się ode mnie pewnego działania. Stół ma też dla mnie specyficzne znaczenie – jest to miejsce, gdzie spotyka się rodzina. Przy stole nie tylko spożywamy posiłki, ale też dzielimy się swoimi przeżyciami, dyskutujemy, a nieraz nawet kłócimy. Niejednokrotnie wspólna konsumpcja zmusza też do pojednania się, bo ciężko jeść codziennie parę posiłków w skłóconym towarzystwie. Dla mnie mebel ten symbolizuje życie z innymi ludźmi, które nie jest zawsze kolorowe, ani nie jest też przechadzką po różanym sadzie, posługując się czeskim wyrażeniem. Jednoczący się przy nim ludzie są różni, ale są “nasi”, czyli nam bliscy. Takich bliskich sercu miały obie rodziny, użytkujące ten mebel — niemiecka i polska. O tej polskiej rodzinie wiem co nieco z opisu eksponatu, ale czy można powiedzieć, że ją znam? Niemieckiej nie znam w ogóle. I tak samo mało wiem o tych stołach.  

Pomimo tego pytania bez odpowiedzi, skierowałam ponownie wzrok na ten dłuższy, czarny stół. Instalacja zmusiła mnie do zastanowienia się nad tym, że tak naprawdę nic nie jest oczywiste, jednoznaczne, łatwe. Bardzo często w swoich badaniach napotykam na problem ze znalezieniem informacji o przedmiotach i miejscach, które zostały po wysiedlonej ludności niemieckiej. Informacje te często są mylone i mylne, niedokładne albo w ogóle ich brakuje. 

Ten stół jest również dobrym symbolem tego, jak często wyglądają historie przedmiotów na terenach post-przesiedleniowych. Autorki piszą w swojej książce o pograniczności przedmiotów ,,poniemieckich” i ten stół właśnie stał się dla mnie tego doskonałym przykładem. Mebel, przy którym jadała niegdyś niemiecka rodzina i jej bliscy, teraz stoi w domu współautora wystawy, który zdecydował się go wykorzystać jako przykład ,,poniemieckiego” przedmiotu. W miejscu, gdzie kiedyś mieściły się obok nóg stołów nogi członków niemieckiej rodziny, teraz stoją kolorowe książki, a parę razy w roku mieściły się zapewne także nogi bliskich fotografa podczas rozmaitych uroczystości. Linia życia tego stołu u niemieckiej rodziny została przerwana, nie ma już jej kontynuacji. Zaczęło się drugie, a jednak nieco inne życie stołu u rodziny polskiej. A więc w takim razie czyj jest ten stół? Niemiecki, ,,poniemiecki”, polski? Tak trudno jednoznacznie go przypisać, zaklasyfikować jako własność tej czy innej osoby. I takie właśnie są przedmioty ,,poniemieckie” – jak zaznaczają autorki na ogólnym opisie wystawy: pograniczne, będące czymś pomiędzy, „między polskością a niemieckością, śmieciem a antykiem, tym, co pożądane, a tym, co problematyczne”. 

Analizując stół, przesunęłam wzrok trochę dalej i zobaczyłam wydrukowaną na ścianie fotografię korytarza lub innego pomieszczenia zakończonego drzwiami. Jedne drzwi były starsze, drugie nowsze, cechowała je dość duża różnorodność stylów, kolorów i rozmiarów. Stały koło siebie w jednym pomieszczeniu, jednak nie były takie same, bo oprócz innych cech – różniły się też tym, dokąd prowadziły. Nie chodziło wyłącznie o optyczne przedłużenie pokoju czy pokazanie losów ,,poniemieckich” drzwi, prowadzących do ,,poniemieckich” kamienic. Fotografia pokazywała również, że historie zapisane w przedmiotach ,,poniemieckich” nie są jednoznaczne i łatwe do opowiedzenia. Kiedy zaczynamy badać ich losy, stwierdzamy, że nie można ich tak łatwo przyporządkować do którejś z grup. Tak samo te dwa stoły, które domagają się swoich opisów na tabliczkach i zachowaną o nich pamięć – historyczną, narodową, a może rodzinną? 

Na fotografii znajduje się wiele drzwi, jednak nie wiemy, dokąd każde z nich prowadzą i co spotkamy za nimi. Może stać się też tak, że nie będzie tam nic oprócz nowowybudowanej ściany. Słuchając historii przedmiotów ,,poniemieckich” nie wiemy, czego się dowiemy. Może to będzie coś o pierwotnych, niemieckich właścicielach, a może też o nowych osadnikach, przesiedleńcach. Mogą to być historie budowania ,,nowego naszego”, ale też mierzenia się z tym ,,starym obcym”. Historie te mogą nam być bliskie albo zupełnie odległe od naszego doświadczenia. Dla każdego mogą znaczyć coś innego. Ponieważ może właśnie ta niejednoznaczność, wielowarstwowość i pograniczność przedmiotów ,,poniemieckich” sprawia, że są tak niesamowicie piękne i zapraszające nas do odkrywania losów w nich ukrytych? 

fot. Magdalena Bubík

Magdalena Bubík


Wykorzystane źródła i literatura

[1] Rzeczy przysposobione – Muzeum Narodowe we Wrocławiu. (b. d.). Muzeum Narodowe we Wrocławiu. https://mnwr.pl/rzeczy-przysposobione/.

[2] Kurpiel, A., Maniak, K. & Skąpski, Ł. (2023). Porządek rzeczy. Relacje z przedwojennymi przedmiotami na Ziemiach Zachodnich (przypadek Wrocławia i Szczecina), Kraków: WUJ.

[3] Zborowska, A. (2019). Życie rzeczy w powojennej Polsce, Warszawa: WUW, s. 185.

[4] Żytyniec, R. (2023). „Duchowa współsukcesja”? Poniemieckie Karoliny Kuszyk a polsko-niemieckie dyskursy pamięci, [w:] Damięcka-Wójcik & A., Matysiak, A. (Red.), Tożsamość jako proces. Od Johannesa Bobrowskiego do dyskursu o „poniemieckim”. Literatura – historia – krajobraz, Warszawa: WUW, s. 153-166.

[5] Fragment z opisu przytaczanej wystawy

Cisza archiwum, głos widma

Wpis blogowy gościnnie przygotowała dr Izabela Mrzygłód, adiunktka w Instytucie Slawistyki PAN

[ENG, Polish version below] Izabela Mrzygłód encounters the spectre of Warsaw libraries destroyed by the Germans during World War II. It is now 80 years since the destruction of the Krasiński Library in October 1944. The author describes the losses of Polish archives and libraries resulting from German colonial policy. She listens to the silence that was left behind the loss and tries to interpret it in the context of archival turn and contemporary reflections on power and silencing in archives.


Spotykam widmo przy warszawskim placu Krasińskich. W Pałacu Rzeczypospolitej, pośród dopiero co udostępnionych publiczności największych zabytków piśmiennictwa polskiego, natykam się na szczątki książek i dokumentów spalonych w październiku 1944 roku. W jednej z ostatnich sal stoi urna z prochami ksiąg zebranymi z prawdziwego cmentarzyska kultury, jakim po powstaniu warszawskim stał się gmach Biblioteki Ordynacji Krasińskich przy ulicy Okólnik 9. Jedna z książek zachowała częściowo swój kształt, ale nie wiemy – i nigdy się nie dowiemy – jaki był jej tytuł. Tracąc tytuł i zawartość, straciła swoją tożsamość. Nie wiadomo też, jak długo jeszcze opierać się będzie rozpadowi  zawieszona między obecnością a utratą, żywym obiegiem kultury a śmiercią. Pomimo hibernacji w szklanym słoju, nie jest wolna od upływu czasu, na skutek mikrodrgań kruchy materiał stopniowo się osypuje i ostatni ślad po dawnych bibliotekach znika.

Urna z popiołami z gmachu Biblioteki Ordynacji Krasińskich. Fot. Biblioteka Narodowa, zbiory POLONA

Na wpół spopielona, na wpół zastygła w swej formie przywodzi ducha utraconych źródeł, czyli niewybrzmiałą historię Polski. I przywołuje moment zachowany we wspomnieniach bibliotekarzy, który dotarli na Okólnik tuż po katastrofie, w listopadzie 1944 roku. W podziemiach, gdzie zgromadzono część najcenniejszych zbiorów, ich oczom ukazał się niesamowity widok. Jak wspominał Bohdan Korzeniewski, krytyk i historyk teatru, w czasie wojny zatrudniony w Bibliotece Uniwersytetu Warszawskiego:

Dotarłem więc do lochu. Przy pierwszym spojrzeniu można było doznać oszałamiającej radości. Ależ – chciało się zawołać – zbiory ocalały! Leżały w grubych, różnych warstwach. Uderzał nawet jakiś porządek, którego nie zostawiliśmy maskując schron. […] Woluminy nie przylegały już tak ciasno do sklepienia, jak wówczas, kiedyśmy je układali. Bliższe podejście odkrywało sekret tych zmian. Był ohydny. Przy dotknięciu warstwy równo ułożonych egzemplarzy już nawet nie rozpadały się, ale znikały. Zbiory zetlały doszczętnie w ogniu, który musiał je trawić wolno przez wiele dni[1].

Książki-trupy zachowały jedynie zewnętrzną formę, wystarczyło je dotknąć, by rozpadły się w proch. Szczęście i nadzieja, że część zabytków, historii i zbiorowej pamięci udało się ocalić z zagłady, szybko ustąpiła więc miejsca rozpaczy i przerażeniu. Na oczach bibliotekarzy znikało dziedzictwo, klucz do przeszłości, a utrata historycznych dokumentów budziła fizyczny ból. Obserwowanie rozpadu źródeł przerażała ich opiekunów i badaczy. A nawet budziła obrzydzenie, bo to czego dotykali było martwe, i było namacalnym dowodem niemieckiej zbrodni na polskiej kulturze. 

Kolekcja obiektów, którą bibliotekarze zabezpieczyli w podziemiach gmachu na Okólniku, była najcenniejszą z cennych. Stanowiła część zbiorów, które znalazły się tam w czasie wojny. Od lipca 1940 do lutego 1941 roku Niemcy stworzyli w gmachu przy Okólniku Staatsbibliothek Warschau. W jej skład weszły zbiory: Biblioteki Narodowej, Biblioteki Uniwersyteckiej i Biblioteki Ordynacji Krasińskich, czyli bogatej biblioteki rodu Krasińskich założonej w 1844 roku,  oraz wiele księgozbiorów likwidowanych instytucji. Jednocześnie okupanci rabowali pojedyncze zabytki i kolekcje. W czasie powstania warszawskiego gmach na Okólniku wraz z częścią zbiorów spłonął. Jednak wiele ze zgromadzonych w nim zabytków, bezcennych manuskryptów, druków i nut przetrwało. Te najważniejsze źródła, które bibliotekarze specjalnie zabezpieczyli w piwnicach, zostały spalone przez Niemców już po ustaniu walk, wbrew ustaleniom aktu kapitulacyjnego kończącego powstanie. Najpewniej między 12 a 14 października 1944 roku, zniszczyło je Brandkommando, wyspecjalizowana jednostka Wehrmachtu zajmująca się systematycznym niszczeniem i wypalaniem Warszawy. Mija więc dokładnie 80 lat, od tego rozdziału kulturobójstwa, którego dopuszczali się okupanci w czasie wojny.

Fragment elewacji biblioteki przy ul. Okólnik 9, 1945 r.; zbiory POLONA

Między 1939 a 1945 rokiem niewyobrażalne straty poniosły polskie biblioteki i archiwa, zarówno te publiczne, jak i prywatne. Jak podawała Halina Łaskarzewska, straty warszawskich bibliotek wyniosły:

  • Centralna Biblioteka Wojskowa – 99% (406 000 jednostek)
  • Biblioteka Politechniki Warszawskiej – 97% (129 000)
  • Główna Biblioteka Judaistyczna przy Wielkiej Synagodze – 90% (36 600)
  • Biblioteka Ordynacji Przeździeckich – 85% (51 000)
  • Biblioteka Ordynacji Zamoyskich – 84% (100 000)
  • Biblioteka Publiczna m.st. Warszawy – 72% (400 000) 

Biblioteka Narodowa straciła ok. 78% swoich zbiorów [2], w tym właściwie wszystkie inkunabuły, czyli starodruki sprzed 1501 roku, czy polonika z XVI – XVIII wieku. Zginęły chociażby zbiory Stanisława Wyspiańskiego czy spuścizna Marii Konopnickiej. [3]. Zgładzone zostały biblioteki rodowe – Biblioteka Ordynacji Zamoyskich, mieszcząca się w Pałacu Błękitnym przy ulicy Senatorskiej, który podpalony został na początku powstania, oraz wspomniana Biblioteka Ordynacji Krasińskich zdeponowana na Okólniku. Z jej kolekcji rękopisów ocalało 78 woluminów z ponad 7 tysięcy, przepadło też archiwum romantycznego wieszcza Zygmunta Krasińskiego. 

Podobnie tragicznie rysowały się losy archiwów. Z Archiwum Akt Dawnych, przechowującego dziewiętnastowieczne akta z okresu Księstwa Warszawskiego i Królestwa Polskiego, ocalało zaledwie 20% akt. Archiwum Oświecenia Publicznego – instytucji gromadzącej dokumenty szkół i instytucji naukowych z XIX wieku  – spłonęło częściowo w czasie nalotów na Warszawę we wrześniu 1939 roku, a to co udało się ocalić, przepadło niemal doszczętnie w 1944 roku. Ocalały nieliczne dokumenty. Natomiast z Archiwum Akt Nowych, gromadzącego dokumentację centralnych polskich urzędów i instytucji z okresu międzywojennego, ostało się ledwie 3% zasobu – po tym, jak 3 listopada 1944 roku podpalili je niemieccy żołnierze [4].  W wojennej pożodze i procesie metodycznego niszczenia, z którego Niemcy uczynili część swojej polityki nawet w obliczu zbliżającej się klęski,  zginęły też pomoce archiwalne – spisy, inwentarze i rejestry. Po wojnie ich brak dodatkowo utrudnił  oszacowanie skali strat i odszukanie ocalałych dokumentów, które zostały wywiezione lub ukryte. Zapanowała archiwalna i biblioteczna pustka i cisza.

Wymownie opisał ją Tadeusz Makowiecki, historyk literatury i sztuki, współorganizator akcji ratowania zbiorów:

Cisza. Wszystkie okna magazynu czarne i puste. […] Bezsilni wleczemy się ciemnymi korytarzami piwnicznych suteren. W najgłębszej, wielkiej kotłowni, góra może stu skrzyń drewnianych – całkiem pustych (przygotowane do ewakuacji zbiorów). Ich jedynie Niemcy nie podpalili. Bo – po co? Stoimy oświetlając paru świeczkami sklepioną pieczarę. Wreszcie bierzemy puste skrzynie, po dwóch każdą – przydadzą się w innych bibliotekach – i powoli ruszamy. Potykając się na gruzach, przechodząc po górach cegły na wysokości I piętra, idziemy przez ulicę w milczeniu – kondukt niosący 10 długich, drewnianych skrzyń – pustych, nawet bez prochów[5].

Ta pustka i cisza stała się wyzwaniem, z którym do dziś mierzyć się muszą bibliotekarze, archiwiści i badacze, ale też rodziny, których dokumenty, książki i fotografie zostały zniszczone. Wyzwaniem jest przepracowanie tej traumy.  Wyzwaniem jest zabezpieczenie źródeł, które ocalały, i podejmowanie działań, mających uchronić polskie zbiory przed powtórzeniem losu z 1944 roku. Wyzwaniem jest prowadzenie badań nad dziejami Polski przed 1939 rokiem, gdy wiele źródeł do tych dziejów przepadło. I nawet historycy XIX i XX wieku, którzy do dyspozycji mają źródła masowe, takie jak prasa, radzić sobie muszą z brakiem podstawowych źródeł do dziejów państwa czy kluczowych instytucji. Wyzwaniem jest szukanie nowych metod i teorii, które pozwoliłyby tę traumę i ciszę przeanalizować.

Refleksję nad ciszą i praktykom uciszania przynoszą na przykład zachodnie studia nad archiwami i zwrot archiwalny, który każe inaczej spojrzeć na instytucję archiwum i same dokumenty [6]. Najczęściej badania te odnoszą się do struktur władzy państwowej, które wykluczają z archiwum lub zmuszają do milczenia narracje grup marginalizowanych lub źródła wytworzone przez niewygodnych aktorów. W dużej mierze refleksja skupia się na relacjach kolonialnych między metropoliami a dawnymi koloniami i ich społecznościami. Potęgi, takie jak Francja czy Wielka Brytania, jeszcze dziś rozporządzają archiwami i wiedzą o swoich dawnych posiadłościach, a głos Hindusów czy Karaibów pozostaje niesłyszany, bo nie mają dostępu do źródeł na swój temat. Ich własne zbiory lub tradycje zachowywania pamięci o przodkach zostały zniszczone.

A jednak mimo pewnych podobieństw przypadek polskiej ciszy do tych badań nie przystaje, podobnie jak inne przypadki środkowoeuropejskie. Uciszenie bibliotek i archiwów przez Niemców po powstaniu warszawskim wpisuje się oczywiście w schemat kolonialnej przemocy. Wszak Generalny Plan Wschodni, czyli nazistowski plan osadnictwa i germanizacji terenów Europy Środkowo-Wschodnie, był koncepcją wyrastającą z kolonializmu i myślenia w kategoriach rasistowskich, a w ideologii nazistowskiej Słowianie, w tym Polacy, umieszczeni zostali na pozycji „podludzi”. Niszczenie archiwów i bibliotek było częścią wymazywania kultury, uciszania okupowanych i pokonanych. Polityka okupantów miała na celu odebranie wspólnych kodów kulturowych, uniemożliwienie pisania własnej historii oraz zniszczenie podstaw pamięci zbiorowej, a przez to ułatwienie procesu wymazywania narodowych tożsamości. A zniszczenie dokumentacji instytucji państwowych, naukowych i kulturalnych uderzało w ciągłość polskiej państwowości. Dobra kultury i źródła historyczne stały się ofiarami totalitarnej przemocy.

Urna w Pałacu Rzeczypospolitej, fot. Izabela Mrzygłód

Nawet jednak kompletne, zachowane archiwum nie przechowuje wszystkich głosów przeszłości. A widmo książki zamkniętej w szklanej urnie przypomina nam o stracie, ale też przywołuje ducha historii Polski, która nie wybrzmiała. Nie wybrzmiała, bo zniknęła wraz ze spalonymi źródłami lub nie wybrzmiała, bo nigdy nie udzielono jej głosu. W polskich zbiorach, tworzonych zgodnie z XIX-wiecznymi standardami archiwalnymi i wyobrażeniami o historii, które koncentrowały się na wielkiej polityce i możnych rodach. Archiwa polskie odbijały w sobie imperializm XIX-wiecznych państw zaborczych – Rosji, Prus i Austro-Węgier. Pozbawionymi głosu uczestnikami historii byli członkowie klas ludowych, jak pańszczyźniani chłopi podporządkowani władzy rodów magnackich, tych samych które gromadziły cenne księgi i rękopisy. Na marginesie archiwalnych zbiorów znajdowały się głosy grup mniejszości narodowych okresu międzywojennego – Ukraińców, Żydów czy Białorusinów. Instytucje archiwalne organizowały fakty i źródła, a ramy ich zasobów decydowały o narracjach historycznych. Wielka cisza po powstaniu warszawskim nałożyła się więc na wcześniejsze przemilczenia i uciszania, a jednocześnie na zawsze uniemożliwiła próby wydobycia tych głosów.

Refleksja nad archiwum, jako instytucją, która ucisza i knebluje, a jednocześnie  sama może zostać brutalnie uciszona, daje wgląd w procesy historyczne i proces pisania historii półperyferyjnych. Półperyferii, które stoją w szczególnie ciekawej dla badaczy pozycji, w pozycji uciszanych i uciszających. Dotkniętych traumami. Widmo z Pałacu Rzeczypospolitej pyta nas więc, o jakich rzeczach-pospolitych chcemy pamiętać i komu dać głos. Jako że widmo samo funkcjonuje ponad czasem – zawieszone w teraźniejszości między obecnością a niebytem, zanurzone w rozpadzie przeszłości sięga jednocześnie w przyszłość. Pozwala na ruch zdobywania samowiedzy o wspólnocie przez powtórne rozpoznawanie zdarzeń i ustawienie ich – może? – w innym porządku.  Zachęca do wysłuchania tych, których jako wspólnota zmuszaliśmy i zmuszamy do milczenia. Puste skrzynie, wyniesione z Okólnika, możemy zapełnić ich głosami, szukając nowych źródeł wiedzy o przeszłości.  

Izabela Mrzygłód


Wykorzystane źródła i literatura

[1] Korzeniewski, B. (1993). Książki i ludzie. Warszawa: PIW, s. 113.

[2] Dane za: H. Łaskarzewska, „Straty Okólnika w czasie powstania warszawskiego i po jego upadku“

[3] Dane za Biblioteką Narodową: https://www.bn.org.pl/o-nas/zbiory-bn/zbiory-bn/rekopisy/historia; https://www.bn.org.pl/o-nas/zbiory-bn/zbiory-bn/starodruki/historia-zbiorow 

[4] Dane za: https://www.aan.gov.pl/p,12,historia

[5] Makowiecki, T., w: Walka o dobra kultury, Warszawa 1939-1945: księga zbiorowa, red. S. Lorenz, Warszawa 1970, s. 245-246.

[6] Zob. Thomas, D., and Fowler, S. The Silence of the Archive. Facet. (2017).; Michael Moss and David

Srpen 2024. Po stopách Slovenského národního povstání a Adolfa Hammera

[ENG, Czech version below] This summer, Karina Hoření set out on foot to retrace the story she originally found in the archives. She walked part of the Trail of Slovak National Uprising, which connects the places associated with the life of Adolf Hammer, a Slovak German who participated in the Slovak National Uprising. Along the way, she explored the current memory of this event and the role the memory of Slovak Germans plays in it. In diary form, she describes her experiences with „walking ethnography“.


Pondělí 19.8.

Svoje pátrání po slovenských Němcích začínám toto léto v té nejslovenštější vesnici. Čičmany na konci Rajecké doliny jsou proslavené tradičními zdobenými domy, jejichž bílé ornamenty vycházejí zase ze vzorů místní výšivky. I když je pondělí amuzeum je zavřené, stejně se v obchodě se suvenýry tlačí turisté mezi vlněnými ponožkami, vyšívanými opasky, pohledy, magnety, hrníčky, klíčenkami a tričky.

Čičmanské zdobené domy jsou ale příklad fenoménu, kterému britský historik Eric Hobsbawm říká “vynalezené tradice” – ty nejobdivovanější vznikly až ve dvacátých letech, kdy po požáru vesnice architekt Dušan Jurkovič prosadil mezi obyvateli soutěž o nejkrásnější dům. 

I se starobylostí domů je to složitější. Na informační tabuli se píše, že dřevěnici, která klidně mohla tu soutěž o nejvyzdobenější dům vyhrát, přivezl dědeček současných majitelů někdy před druhou světovou válkou z Tužiny. Tužinu, která leží jen přes kopec, jsem už navštívila dřív, protože je to jedna z obcí v regionu Horní Nitry, kde žili slovenští Němci. Slovenské lidové stavitelství tak může mít kořeny i v německé obci. 

Z archivů vím, že po odsunu Němců z Tužiny lidé z okolních obcí také rozebírali a odváželi zdejší dřevěné domy. Zmínka na informační tabuli ukazuje, že tato praxe převážení domů přes kopce měla starší kořeny (i když v případě předválečné stodoly doufám, že to bylo transakce konsenzuální a že nezahrnovala etnické násilí) a že etnická hranice, kterou dnes tvoří zarostlý kopec, byla prostupnější. 

typický malovaný dům v Čičmanech, fot. Karina Hoření

Právě do kopců které oddělují Čičmany od Tužiny a dalších původně německých obcí se odpoledne vydávám. Dlouho nepotkávám nikoho, až partu zarostlých pochodujících mladých mužů. Jeden se mne lakonicky zeptá: “SNP?” Přeložím si to tak, že ho zajímá, zda jdu taky po Stezce Slovenského národního povstání, která v této etapě prochází i Hauerlandem, jak se nazýval region na středním Slovensku, kde žili německy hovořící obyvatelé. Ano, vybrala jsem si tuhle trasu nejen protože po místech, kde dělám letos terénní výzkum, je lepší se přesouvat pěšky, ale taky protože je spojuje Stezka Slovenského národního povstání, jehož osmdesáté výročí bude za necelý týden. Chtěla bych prozkoumat paměť na tuto událost právě v místě, kde je tak nejednoznačná. Slovenské národní povstání,klíčové místo slovenské národní paměti , bylo totiž vnímáno odlišně mezi obyvateli údolí, které se rozkládá pode mnou. Většina slovenských Němců se musela partyzánů obávat a porážka nacistického Německa ve válce (ať už jeho politiku slovenští Němci podporovali nebo ne) znamenala jejich nucené vysídlení. 

Zarostlí turisté se mnou ale nechtějí moc diskutovat o slovensko-německém soužití a etických otázkách partyzánského boje. Ve Strážovských vrších, kde spolu stojíme, už mají za sebou přes polovinu trasy z východního Slovenska až do Bratislavy (Stezce SNP se také někdy říká Dukla-Děvín) a  ten den ještě chtějí ujít kus cesty. Až potom, co jsme se rozloučili mi došlo, proč byli všichni tak zarostlí – už museli být na cestě tak deset dní a oholí se až dojdou.  

Já jsem první den došla do Fačkovského sedla, kde je velký památník bojů, které zde za SNP probíhaly. Podobné budu ostatně míjet po celou cestu. Jsou to pamětní tabule se jmény padlých, v důležitých místech i větší památník. Artefakty byly postupně přidávány, jak se měnila vyprávění o SNP a dnes vytvářejí mnohovrstevnatou krajinu paměti. Místní informační tabule zmiňuje, že proti účastníkům povstání bojovali v těchto místech také příslušníci domobrany z Vrícka/Münichwiesen, nejzapadlejší z vesnic s německy mluvící většinou, která leží pod hřebenem. Slovenští Němci jsou v textu identifikování jako odpůrci SNP a spojenci nacistické okupační armády. V tomto regionu ale není situace tak jednoduchá, na druhou stranu od sedla leží vesnice Malinová/Zeche, kde místní levicově orientovaní slovenští Němci utvořili partyzánskou skupinu, která naopak bojovala na straně SNP a proti německým fašistům.

památník Slovenského národního povstání ve Fačkovském sedle, fot. Karina Hoření

Na hotelu ještě píšu anotaci k článku, který jsme s Michalem Korhelem napsali právě o pozici slovenských Němců do posledního čísla slovenského časopisu Kapitál, věnovanému SNP.  Hrozně bojuji se slovy, zradil mne jazyk i ustálené představy o Němcích za druhé světové války. Když totiž píšu “Němci, kteří se zúčastnili povstání” lze to číst dvěma způsoby, ale ve stereotypním chápání Němců jako fašistů to vyznívá spíše jako “Němci, kteří se snažili povstání potlačit”. Dokonce i když napíšu “Němci, kteří bojovali s partizány” je to zavádějící a tak musím neustále zdůrazńovat, na jaké straně stáli slovenští Němci z Malinové. 

Úterý 20.8.

Dopoledne mi dochází, že dělat etnografii ve Strážovských vrších nebyl asi nejlepší nápad – jdu celou dobu sama, potkám jen dva “esenpáky”, kteří sveřepě kráčejí směrem k Děvínu (tedy na opačnou stranu, než já) a nechtějí se vybavovat o tom, co pro ně znamená SNP a proč se rozhodli jít v jeho stopách. Až ve Vríckém sedle potkávám dalšího poutníka, který zrovna zutý odpočívá a tak mi nemůže uniknout. “To není náhoda, že jsem si vybrala zrovna tuhle část Stezky SNP” vyprávím mu, “jdu po stopách Adolfa Hammera, slovenského Němce z Horné Štubni, který se na jaře 1945 skrýval v lesích kolem Čičman a pomáhal zde místním partyzánům. Ani jejich dobrozdání mu nepomohlo, když se snažil po válce získat zpět hostinec, který mu byl konfiskován jako Němci”. “Aha, já toho moc o historii nevím, mě zajímá spíš příroda”, odpoví mi můj spolupoutník a dál si povídáme jen o tom, která část Stezky je nejhezčí a jestli potkal medvěda. 

Potom pokračuju zase sama. I když z hlediska rozhovorů, které můžu získat, se tato pouť neukázala jako nejlepší nápad, stejně je tahle pěší atropologie zajímavá. Zakouším na vlastní nohy místa, o kterých jsem se dozvěděla minulý podzim v archivu v Martině a můžu si lépe představit a promýšlet Hammerův příběh. Proč se skrýval zrovna s partyzány v Čičmanech, když je to od Horné Štubni docela daleko? Když tam v únoru 1945 putoval, volil cestu přes hory jako já, nebo jel údolími po silnicích? Na horách v té době ještě musel ležet sníh, na druhou stranu byly ale více zalidněné – když se nejezdilo běžně auty, cesty přes kopce byly často kratší. 

Kus za Vríckým sedlem procházím například opuštěným sadem, na louce jsou taky vidět základy domů. Přišla jsem totiž do Hadvigy, bývalé německé vesnice, ze které dnes zbylo jen několik rekreačních chalup. V Hadvize jsem byla v rámci svého terénního výzkumu už víckrát (o jedné z návštěv jsem taky napsala blogový příspěvek). Nikdy jsem ale nešla až tak vysoko nad současnou obydlenou část a neuvědomila si, kam až sahala pole a sady původní vesnice. Ovocné stromy, které chodili česat lidé z okolích vesnic až do sedmdesátých let, byly jednou z posledních živých připomínek Hadvigy a jejích původních obyvatel.

starý sad u osady Hadviga, fot. Karina Hoření

Je hezké vrátit se někam, kde to už znám- zdá se, že Hadviga rozkvétá, cesta je opravená až k poslednímu domu, chalupa, která se vždycky zdála prázdná, má otevřené okenice. Navštívím některé chalupáře, se kterými jsme dělala rozhovor minulý rok, ale poznávám i takové, se kterými jsem se ještě nepotkala. Měla jsem v plánu spát ve staré zvonici, ale stalo se, co jsem trochu očekávala, najedla jsem se a vyspala u dobrých lidí v jedné chalupě a zpívali jsme trampské písničky do půlnoci. 

Středa 21.8.

Ráno jsem ještě navštívila další domy v Hadvize a až pozdě odpoledne jsem vyrazila směrem k Horní Štubni, bydlišti Adolfa Hammera. Nevadí, že musím spěchat, většinu cesty jdu zase sama. Až večer potkávám partu, která jde SNP jako štafetu – na otázku, co pro ně znamená SNP a co touto štafetou připomínají, ale nemají moc co říci. Stejně tak skupina, která až v noci přišla do “útulny SNP Sklené”, když už se soukám do spacáku. “Zaujímavé”, říka mi jeden turista, co si kontroluje puchýře, když mu povídám, že právě ve Skleném/Glaserhau partyzáni postříleli kolem stopadesáti slovenských Němců. 

Nijak mne to nešokuje, nemohla jsem předpokládat, že spojitosti i paradoxy SNP, Němců a Hauerlandu, které jsou pro mne tak v tomto regionu do očí bijící, budou fascinující i pro další lidi. Představa, že všichni, kdo se vydávají na Stezku SNP, celé dny přemýšlí, co tato událost znamená pro jejich národní identitu, by byla naivní. 

V Hadvize mi jeden muž vyprávěl, že běhávali Stezku SNP jako štafetu, tak někdy v osmdesátých letech. Co že prý na tom bylo nejlepší: “vyzvedl nás pak autobus, tam se pilo, zpívalo a bylo veselo, druhý den jsme šli v Bystrici k řediteli muzea, tam byla zabíjačka”. SNP se v dobách socialismu přeměnilo ve vyprázdněnou mytologizovanou událost, interpretovanou právě jen v intencích komunistické ideologie. Není divu, že její oslavy mohli brát lidé spíše jako záminku k dobré párty. Stejně tak se nepohoršuji, že Stezka SNP je dnes pro turisty spíše slovenskou obdobou Pacific Crest Trail, kde jsou rekordy a ultralight ponožky důležitější, než vlastně nejasný historický smysl. 

Čtvrtek 22.8.

Vstávám brzy ráno a porušuji svůj koncept, že půjdu po stopách Adolfa Hammera pěšky. Ve Skleném na konečné chytám autobus, abych přejela do Horné Štubni. Je to proto, abych dnes stihla i místo, kde to všechno začalo. 

Nedává moc smyslu, že Stezka SNP začíná v Dukelském průsmyku (ukazuje to na ideologickou dezintepretaci, která zdůrazňovala podíl Rudé armády, která zde překročila hranice Československa), měla by přeci začínát v Banské Bystrici, kde povstání 29. srpna 1944 vypuklo. 

Než tam ale dojedu, chci navštívit místo, kde to začalo i skončilo pro Adolfa Hammera. Vystupuju v Horní Štubni krátce po sedmé a nejprve jdu pro snídani do Jednoty. Když jím čerstvé rohlíky před kostelem, zase znovu si říkám, jak Hauerland oproti Sudetům neumím číst. V severních Čechách poznám “německou” vesnici už docela snadno, na Slovensku to nedokážu. Až postupně si všímám klasických znaků. Památník obětem první světové války má půlku jmen německých, kapli nechali opravit odsnutí rodáci. Jen tak pro jistotu jdu ještě na hřbitov, kde v obou zemích přetrvával “německý” charakter území nejdéle. Je slovensko-německy smíšený, jak jsem to v tomto regionu poznala jako typické. Jak tam tak obcházím, najednou jako bych dostala elektrický šok, ta reakce je úplně fyzická. Je tam. Hrob Adolfa Hammera a jeho rodiny je docela nový, s nápisem ve slovenštině. Adolf zemřel v roce 1980, jeho manželka až v roce 2008. Tušila jsem, že tím, jak prodlužoval pobyt na Slovensku kvůli sporu o svoji konfiskovanou hospodu, dokázal se nakonec odsunu vyhnout, ale nikdy mne nenapadlo, že někdy najdu i důkaz, že budu vědět, jak se jmenovala jeho žena a rodiče.

Když jdu za chvíli hřbitovem zpátky, nemůžu Hammerův hrob mezi ostatními najít, čím víc ho hledám, tím víc zapomínám, kde vlastně byl. Musím se přesvědčit, že jsem si ho vyfotila a že se mi to celé jen nezdálo. 

hrob Adolfa Hammera na hřbitově v Horní Štubni, fot. Karina Hoření

Když se mi v terénu stane nějaká taková šťastná náhoda, je to opravdický náraz endorfinů. V povznesené náladě jdu ještě na místo, kvůli kterému jsem v Horní Štubni původně vystoupila. Z archivních dokumentů vím, jaká byla přesná adresa Adolfova hostince a z mapy, že dům pořád stojí. Je to docela velký dům kousek od centra obce, není přestavěný a takhle zhruba mohl vypadat v roce 1945. Vypadá současně zchátrale  (kolem něj se povaluje starý nábytek, brána je rozpadlá) a docela zabydleně (venku se suší prádlo, v oknech poletují záclony). Postávám kolem, klepu a po zážitku na hřbitově mám pocit, jako by měl z domu vyjít sám Hammer. Nestane se ale vůbec nic, ze zahrady vyjde jen černá kočka a otírá se mi o nohy.

původní budova hostince v Horní Štubni, fot. Karina Hoření

Karina Hoření

Czy widmo potrafi gwizdać?

[ENG, Polish version below] Sometimes we may wonder the various forms a specter can assume and whether its haunting reaches everyone. Magdalena Bubík analyzes this matter drawing from the example of whistling sounds during the performance “For Slovakia” at the “Cinema on the Border” festival in Cieszyn and Český Těšín on May 1–5, 2024. She explores the spectrality of the sound, which is not audible to everyone. For some residents of Cieszyn, this spectral whistling may be an echo of the past, and thus, a specter that reminds of the city’s former unity but also of the painful times of division and ingenuity in difficult situations. Therefore, she argues that the specter is able to take advantage of various circumstances to manifest itself, even those that initially seem unrelated to it at all.


Wydawać by się mogło, że widmo najczęściej nawiedza poprzez obraz, pokazując się w nieoczekiwanych okolicznościach i miejscach. Jest to spowodowane tym, że zmysł wzroku jest jednym z najwyżej cenionych w większości kultur, a co za tym idzie, wiele elementów tych kultur ma charakter wizualny. Nawiedzanie poprzez obraz wcale nie jest regułą. Widmo może zwrócić na siebie uwagę wykorzystując inne zmysły, także słuch – wydając konkretny dźwięk. Ale czy trzeba mieć wyspecjalizowane ucho, aby go usłyszeć? I czy widmo może wykorzystać ku temu całkiem inne okoliczności, na pierwszy rzut oka wcale ze sobą niezwiązane, niż to, co widoczne?

W pierwszych dniach maja 2024 roku w Cieszynie odbywała się 26. edycja festiwalu filmowego “Kino na granicy”. Pisałam już o specyfice tego miasta, podzielonego na dwie części i obecnie znajdującego się w dwóch różnych państwach – w Polsce i Czechach (zaciekawionych odsyłam do poczytania tutaj). Przechodząc do samego festiwalu: jest to wydarzenie łączące oba Cieszyny – Cieszyn i Český Těšín – poprzez prezentowanie polskich, czeskich i słowackich filmów fabularnych i retrospektyw artystów filmowych. Festiwal jest wzbogacony o program artystyczny, w tym też muzyczny, np. w postaci koncertów. W tym roku jednym z dodatkowych punktów programu był performance art (dalej już będę używała tylko słowa ,,performance”) pt. “Dla Słowacji” wystawiony przez trzech performerów: Artura Janasika / Rutry Kisanaja, Piotra Kumora i Jana Roberta Skarbonia. 

W sobotę 4 maja około południa, czyli w największym słońcu, stanęłam na najstarszym moście w Cieszynie, Moście Przyjaźni. Zobaczyłam, jak wykonawcy przygotowują się na czeskim brzegu rzeki Olzy. Odległość od miejsca performance’u była trochę za duża, więc podeszłam do grupy ludzi zebranych na brzegu po przeciwległej, polskiej stronie, by lepiej widzieć. Nie wiedziałam jeszcze, że także po to, by lepiej słyszeć. 

Na brzegu zebrała się mała widownia wraz z fotografami. Performerzy w czarnych marynarkach i spodniach weszli do wody, milcząc. Nie mieli na sobie koszul ani butów, pomimo tego wyglądali jednak poważnie i elegancko. Kiedy znaleźli się na środku rzeki, w miejscu, gdzie tokiem wodnym przechodzi granica państw Polski i Czech, zatrzymali się. Poziom wody w tym miejscu był niski, a więc woda sięgała performerom jedynie do kostek. Stanęli koło siebie w jednej linii i jak na komendę podnieśli ręce, a każdy z nich ułożył je w inny sposób – jeden zakrywając sobie usta, drugi uszy, a trzeci oczy. W takiej pozie zastygli niczym starożytne rzeźby w muzeum. Performerzy w ten sposób nawiązali do symbolu trzech mądrych małp – obrazu i przysłowia japońskiego, który w interpretacji zachodniego odbiorcy może być rozumiany jako ciche przyzwolenie na zło. Słońce przypiekało, a zimna po wiośnie woda Olzy toczyła się, obmywając stopy, ale też mocząc nogawki spodni wykonawców. Performerzy jednak stali w bezruchu, nie zważając na nic, jakby zapomnieli o tym, co się dzieje wokół nich. Nie zauważali osób idących z pobliskiego targowiska z zakupami w szeleszczących plastikowych torbach i rozmawiających między sobą o wzroście cen, ani zaciekawionych turystów, zatrzymujących się na moście, aby stwierdzić, kto i po co stoi w rzece. Nawet warkot samochodów przejeżdżających koło rzeki czy wrzaski dzieci bawiących się na boisku parę metrów dalej nie wyrwały performerów z trwania w przyjętej pozie. Jakby też zapomnieli o zebranej widowni, która ze względu na przedłużający się moment zastygnięcia performerów zaczęła się niecierpliwić, szurając nogami i rozmawiając półszeptem między sobą: trochę o performance, ale częściej o skwarze, w którym wszyscy staliśmy. Niektóre osoby w ramach usprawiedliwienia zastanawiały się na głos, czy to już koniec performance’u, a po chwili rezygnując z obserwowania dalszego ciągu, wracały do swoich spraw. 

fot. Rafał Soliński

Zastygnięcie w bezruchu przerwał jednak w końcu gwizd, który wydał z siebie jeden z performerów. Ponownie, jak na komendę, wykonawcy opuścili ręce i powoli zaczęli zmierzać w kierunku drugiego, polskiego brzegu, nie wracając już na czeską stronę. Szli powolnym krokiem, a poziom wody i adrenaliny podnosił się, ponieważ rzeka stawała się coraz głębsza. Jednak tym razem nie szli w milczeniu, na przemian każdy z nich gwizdał, utrzymując jeden ton. Wykonując tę czynność na przemian, stworzyli odgłos albo raczej trochę niespotykaną melodię, niezbyt przyjemną dla ucha, ale jednak bardzo wyraźną. Każdy z nich gwizdał w inny sposób, w innej tonacji, jednak starając się, by długość odgłosu była podobna. Nawet śliskie i wygładzone przez nurt rzeki kamienie nie pokonały performerów w tworzeniu melodii gwizdania, mimo że łatwo było na nich stracić równowagę i przerwać ton gwizdanej melodii. Performerzy wykonali ostatni krok, wchodząc na brzeg po polskiej stronie, a ukłon wyznaczył koniec performance’u. 

fot. Rafał Soliński

Performance dobiegł więc końca, jednak ja wcale nie miałam takiego poczucia, coś nie dawało mi spokoju – dlaczego akurat gwizdanie? I dlaczego odgłos ten tak długo pozostał mi w pamięci?

Dlatego też spotkałam się z jednym z performerów, Arturem, chcąc otrzymać chociaż częściową odpowiedź na moje pytania. Wykonawcy spotkali się w ramach festiwalu i od razu zgodzili się co do tego, że muszą wykonać wspólny performance. Czuli taką potrzebę i temat “Dla Słowacji” pojawił się od razu. Performance potraktowali jako rodzaj manifestu wobec sytuacji panującej na Słowacji: “To był manifest wobec wolności słowa, taki protest dla Słowacji” stwierdził Artur. Festiwal ma łączyć oba Cieszyny, jest miejscem radości, cieszenia się i świętowania, bycia razem, a także bycia sobą w miejscu, które zapewnia wolność wyrażania się. Trzej performerzy pochodzący z Polski traktują Czechów jako przyjaciół. Taka zresztą atmosfera panuje w Cieszynach podczas festiwalu. Słowacy, którzy też są przyjaciółmi i sąsiadami, obecnie walczą i protestują o wolność słowa w mediach, pojawili się zatem w nieco innym kontekście. 

Ma to swój szerszy kontekst. Chociaż Cieszyny obecnie są rozdzielone pomiędzy dwa państwa, do 31 grudnia 1992 roku Czesi i Słowacy żyli razem w obrębie jednego państwa – Czechosłowacji. Dlatego też Słowacja nieraz traktowana jest przez mieszkańców Cieszynów na równi z Czechami, tym bardziej, że od granicy ze Słowacją Cieszyny dzieli niecałych 50 kilometrów. 

Performance miał zatem pełnić funkcję protestu i być reakcją na sytuację na Słowacji. Stąd przedstawienie trzech małpek mądrości, które nie chcą widzieć tego, co złe, słyszeć o tym, ani się na ten temat wypowiadać. Wykonawcy potraktowali sztukę performance’u jako środek wyrazu: dodając sobie powagi przez ubranie się w czarne garnitury. Liczyli się także z możliwymi konsekwencjami, zabierając ze sobą dowody tożsamości, w razie ewentualnych kontaktów z policją. Dalej jednak męczyło mnie pytanie, co miało z tym wspólnego gwizdanie. 

Kiedy zapytałam o to Artura, powiedział mi, że miał to być znak umowny dla wykonawców, kiedy któryś z nich nie mógłby już wytrzymać z uniesionymi rękoma i chciał przejść do dalszej części performance’u. Jednak miał to być tylko jeden gwizd, ledwie sygnał, a przerodził się w całą serię, w melodię. Artur zauważył, że było to dziwne także dla niego, ponieważ, jak przyznał, nie umie gwizdać. Stworzenie gwiżdżącej melodii było więc improwizacją, czymś nowym, niezaplanowanym, a jednak, cytując wykonawcę, bardzo naturalnym – wypuszczeniem powietrza, dźwiękowym wyrażeniem się. Coś się zmieniło po geście małpek. Czy to performerzy się zmienili, czy coś ich zmieniło? A co jeśli to właśnie cieszyńskie widmo posłużyło się umownym znakiem wykonawców, by pojawić się w przestrzeni miast?

Dźwięk gwizdania nie jest bowiem obcy dla mieszkańców Cieszynów. Ponownie przywołuje historię podziału miasta. Ponad 100 lat temu, a dokładnie w 1920 roku, na podstawie decyzji Rady Ambasadorów w Paryżu, jedno miasto Cieszyn zostało podzielone na dwie części, a każda z nich znalazła się w innym państwie. Ale nie tylko miasto zostało rozdzielone. Tak naprawdę rozdzielone zostało wszystko, także jego mieszkańcy. Najbardziej zaś było to odczuwalne w okresie komunistycznym, kiedy nie można było nawet zbliżyć się do brzegu rzeki Olzy, która przepływa przez sam środek dawniej jednego miasta. Moja mama wspominała często, że od razu pokazywali się wówczas żołnierze z karabinami, którzy pilnowali granicy dwóch sąsiednich państw satelickich ZSRR. Nie można się było zbliżać, ale zakazano także wołać czy nawiązywać kontaktu wzrokowego z mieszkańcami po drugiej stronie. 

Cieszyniacy jednak wymyślili inny sposób porozumiewania się między sobą – gwizdanie. 

Moja sąsiadka, urodzona po polskiej stronie Cieszyna, która wyszła za mąż po czeskiej stronie i tam też zamieszkała, pamięta, że mieszkańcy Cieszyna używali odpowiedniej tonacji gwizdania do poinformowania bliskich po drugiej stronie rzeki, że żyją i mają się dobrze. Oczywiście nadal trzeba było uważać na strażników, zaczajonych w zaroślach nad rzeką Olzą. Był to też sposób, by dać upust emocjom i wyrazić sprzeciw wobec reżimu. Sąsiadka stwierdziła, że mogło się to też kojarzyć z “gwizdaniem na coś”, czyli z brakiem akceptacji i lekceważeniem decyzji władz komunistycznych o podziale życia dwóch Cieszynów. Dlatego też dźwięk gwizdania jest nadal dla niektórych mieszkańców obu miast zarówno symbolem komunikacji w trudnej sytuacji, jak i sprzeciwu. 

Można by więc potraktować gwizdanie jako zwykły znak umowny podczas performance’u, ale nie przez niektórych Cieszyniaków. Część z nich nie rozpoznaje w nim ducha, tak jak performerzy, którzy nieświadomie jednak, w mojej interpretacji, dali się ponieść jego wołaniom, ożywiając go. Jednak część mieszkańców jest wyczulona na ten rodzaj dźwięku, który jak echo przeszłości, jak widmo, dociera do ich uszu. Niekiedy widma mogą więc przejawiać się także poprzez dźwięk. David Toop, angielski muzyk, autor, kurator oraz profesor kultury audio i improwizacji, pokazuje, że dźwięk cechuje nadprzyrodzoność, w tym sensie, że jest pozbawiony materialności, to więc właśnie łączy go z widmem. Tak samo gwizdanie, dźwięk pozbawiony materialnej postaci, przypomina mieszkańcom, że dawniej rzeka Olza była zwykłą rzeką przepływającą przez części miasta Cieszyna, a nie granicą państwową. Przypomina także o bolesnych czasach podziału i rozłąki, ale również pomysłowości w trudnych sytuacjach.

Czy w takim razie widmo wróciło w performance pod postacią dźwięku, i tylko wyczulone uszy niektórych Cieszyniaków były zdolne je usłyszeć? Czy to właśnie sprawiło, że tak długo nie mogłam zapomnieć tego dźwięku, bo przemówił do mnie, Cieszynianki, duch przeszłości mojego miasta? I czy chciało opowiedzieć tylko o sytuacji na Słowacji, czy wykorzystało tę sytuację, aby przypomnieć, że jedność jest krucha i łatwo można ją utracić?

Magdalena Bubík


Bibliografia:

Bayer, L., & Burke, J. (2024, 15 maja). ‘He is borrowing from Trump’: the rise of Robert Fico, Slovakia’s populist leader. the Guardian. https://www.theguardian.com/world/article/2024/may/15/robert-fico-rise-of-slovakia-populist-leader (data dostępu: 23.04.2024)

Folentová, V., Osvaldová, L., & Karolyi, D. (2024, 15 marca). Opozičné protesty sa vrátili s účasťou takmer 15-tisíc ľudí. Fico do Ruska, skandoval dav. Denník N. data dostępu: 23.07.2024). 

Toop D. (2013), Chair Creaks, But No One, Sits There [w:] The Spectralities Reader, ed. Pilar Blanco, M. del & Peeren, E., London – New Delhi – New York – Sydney, s. 287-306.

Zdjęcie jako widmo. Impresja z badań terenowych

[ENG, Polish version below] In a short impression, Karolina describes what can be the meaning behind photography as hauntological art. To do so, she focuses on a photograph she found during her fieldwork in one of the family archives. She also shows how photography is present in the research on the post-displacement heritage, especially in the Goleniowskie Fotohistorie project our team cooperates with.


Fotografia, którą trzymam w dłoniach, ma profesjonalnie odbarwione brzegi, które uwypuklają uchwyconą postać. Zdjęcie z jednej strony utrwala moment w czasie, z drugiej daje złudzenie optyczne – jakby przedstawiona na zdjęciu kobieta powoli znikała. To znikanie jest niespieszne, jakby się dopiero zaczynało. 

Znikają najpierw te partie ciała, na które i tak nie zwraca się uwagi, które zwyczajowo są tylko dodatkiem do twarzy, jak postument do popiersia. Liczy się przecież głównie twarz. To w końcu zdjęcie portretowe. Kobieta patrzy ze spokojem, włosy ułożone na żelazka, ślad po przedmiocie, którego nie ma – tak jak nie ma na zdjęciu aparatu ani fotografa – ale bez którego wszystko wyglądałoby inaczej. Może przed wizytą w atelier umówiła się w zakładzie fryzjerskim, może miała własne żelazka w domu, może czesała ją koleżanka, siostra, matka. Nie wiemy. Zdjęcie jak każdy przedmiot, z którym spotykamy się w trakcie naszych badań, prowokuje więcej pytań niż daje odpowiedzi.

Żelazko do włosów to szczególny przedmiot. Coś na kształt współczesnych prostownic i lokówek, nagrzewane tak, by nie spalić włosów, pozwalało na układanie ich w trwałe fale. Cud techniki fryzjerskiej, zaprezentowany po raz pierwszy w 1897 roku na paryskim Montmartre. Wiadomo, kto je wymyślił – Marcel Grateau, “król ondulacji”. Czesał gwiazdy epoki, aktorkę Jane Hading i tancerkę Josephine Baker, Europę ogarnęła obsesja fal. Na zdjęciu nie budzi wątpliwości, że włosy modelki ułożone są na żelazko. Zostawia określony kształt, który trudno z czymś pomylić. Fale trzymają się sztywno, błyszcząc lekko. Kobieta spokojnie patrzy prosto w obiektyw, wykrochmalony kołnierzyk przy ciemnej bluzce ledwie odstaje na karku, musiała wcześniej poprawić się, widocznie po uwagach fotografa ułożenie szyi sprawiło, że z tyłu koszuli uformowała się lekka fałdka. Staranna poza sprawia, że eleganckie ubranie zastyga na wieczność w nieprawidłowym fasonie.

Nie wiemy, czy żelazko do włosów, którym ułożono jej fryzurę, to jedno z tych pochodzących z wytwórni przyborów fryzjerskich Leona Pelleray’a. Czy mogły dotrzeć aż tak daleko – zdjęcie wykonano w dzisiejszej Białorusi i stamtąd przyjechało w nowe granice Polski po 1945 roku. Znalazło się w albumie na Pomorzu Środkowym. Osoby, które musiały opuścić swoje domy rodzinne za dzisiejszą wschodnią granicą, nazywano “repatriantami”, ukrywając w ten sposób fakt, że nie wracały one do ojczyzny, ale traciły tę, która na wschodzie znalazła się w granicach Związku Radzieckiego. Mowa o ponad 1,5 miliona osób, a “repatriacje” oficjalnie zakończono dopiero w końcu lat 50. “Repatrianci”, przybywający z Wileńszczyzny, Grodzieńszczyzny, Wołynia i innych regionów położonych na wschodzie, stanowili jedną z grup, która zasiedlała tzw. Ziemie Odzyskane od 1945 roku.

Na fotografii nie tylko brakuje przedmiotów, które posłużyły do jej wykonania. Kiedy odwracam je, żeby zobaczyć, co znajduje się na rewersie, znajduję zapisane zdecydowanym charakterem pisma ołówkiem słowa “kto to jest?”.

fot. Karolina Ćwiek-Rogalska, luty 2024

Być może nic tak dobrze nie oddaje widmowego charakteru zdjęć jak właśnie to proste zdanie na rewersie. Fotografia sama w sobie jest sztuką widmontologiczną. Z jednej strony utrwala jakiś obraz, z drugiej daje tylko złudzenie pamięci. Bo kiedy zabraknie kogoś, kto wie, kogo sfotografowano – albo pamięć tej osoby ulotni się – to utrwalenie jest tylko pozorne. Kto jest na zdjęciu? Czy kobieta, którą widzimy, to krewna czy koleżanka? Zdjęcie pochodzi sprzed wojny czy jest tylko wykonane w nieco archaicznej technice? Przyjechało wraz z rodziną “repatriantów”, czy zostało przysłane?

Domowe archiwa pełne są takich zdjęć. Utrwalona na pozór pamięć trwa w materialnym kształcie, niosąc ze sobą nie fakty, a wyobrażenia. To konkretne zdjęcie nie opowiada historii kobiety, którą na nim uwieczniono, mówi więcej o nieciągłości i wybiórczości domowych archiwów. Niejednokrotnie w trakcie rozmów w terenie, oglądając wspólnie zdjęcia słyszymy, że może przydałoby się spisać, kto na nich jest, póki ktoś jeszcze pamięta. Fotografia sama z siebie nie jest wystarczającym nośnikiem pamięci, raczej pożywką dla wyobraźni i domysłów. Zatrzymuje krótki moment w czasie, ale bez opisu pozostaje tylko mglistym utrwaleniem nie wiadomo kogo, nie wiadomo gdzie.

Co stało się z żelazkiem, którym nieznana kobieta ze zdjęcia ułożyła włosy? Gdzie jest aparat, którym wykonano fotografię? Tego się już nie dowiemy. Ale samo zdjęcie staje się przedmiotem pochodzącym z określonego momentu w czasie, interpretowanym na nowo, najpierw przy opisie, potem w trakcie przeglądania rodzinnego albumu i wreszcie wtedy, kiedy pytanie o nie zada badaczka. Towarzysząc fotografii nie jesteśmy więc sami. Wspólnie zastanawiamy się – cytując opis na rewersie – “kto to jest?”.

Dlatego tak ważne w naszych badaniach są historie przedmiotów. Te zapamiętane, te wytworzone i te domyślone. Dzięki nim możemy wspólnie się zastanowić, jaką rolę odgrywały przedmioty pozostawione przez poprzednich mieszkańców w nowych miejscach zamieszkania. Przywołany duch nie może bowiem mówić sam – potrzebuje pomocy medium. Tym medium może być osoba, która pamięta, może też być ta, która podsunie pomysł: nie tylko na to, kogo przedstawia zdjęcie, ale też gdzie szukać odpowiedzi. Mogą to być także ci, którzy nie przechowują już wspomnień, a wyłącznie domyślają się, kogo przedstawia fotografia.

Fot. Marian Dałkiewicz, kolekcja “Goleniowskie Fotohistorie”. Zdjęcie dzięki uprzejmości Anny Obszyńskiej

Czasem tym medium może być badaczka czy badacz, ale często są to najbliżsi, rodzina czy sąsiedzi, członkowie lokalnej wspólnoty. Takie podejście jest obecne chociażby w projekcie Goleniowskie Fotohistorie, z którym współpracujemy. Znalezione negatywy i kolekcja zdjęć wykonanych w powojennym Goleniowie przez miejscowego fotografa Mariana Dałkiewicza są nie tylko źródłem dotyczącym historii miasta. To także praca w wywoływanie duchów: kto może pamiętać albo chociaż kojarzyć postaci ze zdjęć? Kim były, czym się zajmowały, którymi ścieżkami przemierzały tę przestrzeń miasta, po której spacerują dzisiejsi mieszkańcy?

Karolina Ćwiek-Rogalska

Zdjęcie jako widmo. Impresja z badań terenowych

[ENG, Polish version below] In a short impression, Karolina describes what can be the meaning behind photography as hauntological art. To do so, she focuses on a photograph she found during her fieldwork in one of the family archives. She also shows how photography is present in the research on the post-displacement heritage, especially in the Goleniowskie Fotografie project our team cooperates with.


Fotografia, którą trzymam w dłoniach, ma profesjonalnie odbarwione brzegi, które uwypuklają uchwyconą postać. Zdjęcie z jednej strony utrwala moment w czasie, z drugiej daje złudzenie optyczne – jakby przedstawiona na zdjęciu kobieta powoli znikała. To znikanie jest niespieszne, jakby się dopiero zaczynało. 

Znikają najpierw te partie ciała, na które i tak nie zwraca się uwagi, które zwyczajowo są tylko dodatkiem do twarzy, jak postument do popiersia. Liczy się przecież głównie twarz. To w końcu zdjęcie portretowe. Kobieta patrzy ze spokojem, włosy ułożone na żelazka, ślad po przedmiocie, którego nie ma – tak jak nie ma na zdjęciu aparatu ani fotografa – ale bez którego wszystko wyglądałoby inaczej. Może przed wizytą w atelier umówiła się w zakładzie fryzjerskim, może miała własne żelazka w domu, może czesała ją koleżanka, siostra, matka. Nie wiemy. Zdjęcie jak każdy przedmiot, z którym spotykamy się w trakcie naszych badań, prowokuje więcej pytań niż daje odpowiedzi.

Żelazko do włosów to szczególny przedmiot. Coś na kształt współczesnych prostownic i lokówek, nagrzewane tak, by nie spalić włosów, pozwalało na układanie ich w trwałe fale. Cud techniki fryzjerskiej, zaprezentowany po raz pierwszy w 1897 roku na paryskim Montmartre. Wiadomo, kto je wymyślił – Marcel Grateau, “król ondulacji”. Czesał gwiazdy epoki, aktorkę Jane Hading i tancerkę Josephine Baker, Europę ogarnęła obsesja fal. Na zdjęciu nie budzi wątpliwości, że włosy modelki ułożone są na żelazko. Zostawia określony kształt, który trudno z czymś pomylić. Fale trzymają się sztywno, błyszcząc lekko. Kobieta spokojnie patrzy prosto w obiektyw, wykrochmalony kołnierzyk przy ciemnej bluzce ledwie odstaje na karku, musiała wcześniej poprawić się, widocznie po uwagach fotografa ułożenie szyi sprawiło, że z tyłu koszuli uformowała się lekka fałdka. Staranna poza sprawia, że eleganckie ubranie zastyga na wieczność w nieprawidłowym fasonie.

Nie wiemy, czy żelazko do włosów, którym ułożono jej fryzurę, to jedno z tych pochodzących z wytwórni przyborów fryzjerskich Leona Pelleray’a. Czy mogły dotrzeć aż tak daleko – zdjęcie wykonano w dzisiejszej Białorusi i stamtąd przyjechało w nowe granice Polski po 1945 roku. Znalazło się w albumie na Pomorzu Środkowym. Osoby, które musiały opuścić swoje domy rodzinne za dzisiejszą wschodnią granicą, nazywano “repatriantami”, ukrywając w ten sposób fakt, że nie wracały one do ojczyzny, ale traciły tę, która na wschodzie znalazła się w granicach Związku Radzieckiego. Mowa o ponad 1,5 miliona osób, a “repatriacje” oficjalnie zakończono dopiero w końcu lat 50. “Repatrianci”, przybywający z Wileńszczyzny, Grodzieńszczyzny, Wołynia i innych regionów położonych na wschodzie, stanowili jedną z grup, która zasiedlała tzw. Ziemie Odzyskane od 1945 roku.

Na fotografii nie tylko brakuje przedmiotów, które posłużyły do jej wykonania. Kiedy odwracam je, żeby zobaczyć, co znajduje się na rewersie, znajduję zapisane zdecydowanym charakterem pisma ołówkiem słowa “kto to jest?”.

fot. Karolina Ćwiek-Rogalska, luty 2024

Być może nic tak dobrze nie oddaje widmowego charakteru zdjęć jak właśnie to proste zdanie na rewersie. Fotografia sama w sobie jest sztuką widmontologiczną. Z jednej strony utrwala jakiś obraz, z drugiej daje tylko złudzenie pamięci. Bo kiedy zabraknie kogoś, kto wie, kogo sfotografowano – albo pamięć tej osoby ulotni się – to utrwalenie jest tylko pozorne. Kto jest na zdjęciu? Czy kobieta, którą widzimy, to krewna czy koleżanka? Zdjęcie pochodzi sprzed wojny czy jest tylko wykonane w nieco archaicznej technice? Przyjechało wraz z rodziną “repatriantów”, czy zostało przysłane?

Domowe archiwa pełne są takich zdjęć. Utrwalona na pozór pamięć trwa w materialnym kształcie, niosąc ze sobą nie fakty, a wyobrażenia. To konkretne zdjęcie nie opowiada historii kobiety, którą na nim uwieczniono, mówi więcej o nieciągłości i wybiórczości domowych archiwów. Niejednokrotnie w trakcie rozmów w terenie, oglądając wspólnie zdjęcia słyszymy, że może przydałoby się spisać, kto na nich jest, póki ktoś jeszcze pamięta. Fotografia sama z siebie nie jest wystarczającym nośnikiem pamięci, raczej pożywką dla wyobraźni i domysłów. Zatrzymuje krótki moment w czasie, ale bez opisu pozostaje tylko mglistym utrwaleniem nie wiadomo kogo, nie wiadomo gdzie.

Co stało się z żelazkiem, którym nieznana kobieta ze zdjęcia ułożyła włosy? Gdzie jest aparat, którym wykonano fotografię? Tego się już nie dowiemy. Ale samo zdjęcie staje się przedmiotem pochodzącym z określonego momentu w czasie, interpretowanym na nowo, najpierw przy opisie, potem w trakcie przeglądania rodzinnego albumu i wreszcie wtedy, kiedy pytanie o nie zada badaczka. Towarzysząc fotografii nie jesteśmy więc sami. Wspólnie zastanawiamy się – cytując opis na rewersie – “kto to jest?”.

Dlatego tak ważne w naszych badaniach są historie przedmiotów. Te zapamiętane, te wytworzone i te domyślone. Dzięki nim możemy wspólnie się zastanowić, jaką rolę odgrywały przedmioty pozostawione przez poprzednich mieszkańców w nowych miejscach zamieszkania. Przywołany duch nie może bowiem mówić sam – potrzebuje pomocy medium. Tym medium może być osoba, która pamięta, może też być ta, która podsunie pomysł: nie tylko na to, kogo przedstawia zdjęcie, ale też gdzie szukać odpowiedzi. Mogą to być także ci, którzy nie przechowują już wspomnień, a wyłącznie domyślają się, kogo przedstawia fotografia.

Fot. Marian Dałkiewicz, kolekcja “Goleniowskie Fotohistorie”. Zdjęcie dzięki uprzejmości Anny Obszyńskiej

Czasem tym medium może być badaczka czy badacz, ale często są to najbliżsi, rodzina czy sąsiedzi, członkowie lokalnej wspólnoty. Takie podejście jest obecne chociażby w projekcie Goleniowskie Fotohistorie, z którym współpracujemy. Znalezione negatywy i kolekcja zdjęć wykonanych w powojennym Goleniowie przez miejscowego fotografa Mariana Dałkiewicza są nie tylko źródłem dotyczącym historii miasta. To także praca w wywoływanie duchów: kto może pamiętać albo chociaż kojarzyć postaci ze zdjęć? Kim były, czym się zajmowały, którymi ścieżkami przemierzały tę przestrzeń miasta, po której spacerują dzisiejsi mieszkańcy?

Karolina Ćwiek-Rogalska

Powstanie (i upadek?) maszewskiego „zamku”

[ENG, Polish version below] When the Polish settlers came to the so-called “Recovered Territories” at the war’s end and its aftermath, they found there various things they did not know from their previous places of residence. Based on the example of the (former) monument to the fallen soldiers of the First World War in Maszewo in West Pomerania, Michal Korhel shows how the settlers and the generations of their children and grandchildren recycled the formerly German things according to their needs and beliefs.


Kiedy pod koniec II wojny światowej i przede wszystkim po wojnie polscy osadnicy przybyli na tereny tzw. Ziem Odzyskanych, znaleźli tam wiele rzeczy, z którymi do tej pory nie mieli żadnych doświadczeń. Do takich rzeczy z pewnością należą tzw. Kriegerdenkmäler – pomniki wojskowe poświęcone poległym w I wojnie światowej. Po 1945 roku w nowych granicach Polski znalazło się  wiele pomników wybudowanych wcześniej przez niemieckie gminy, stowarzyszenia czy osoby prywatne. Duża część z nich poświęcona była właśnie poległym w I wojnie światowej. Jednak w Polsce międzywojennej pamięć o I wojnie światowej jako takiej nie była dużym zjawiskiem. (Ćwiek-Rogalska, Karczewska, Mrzygłód) Niemieckie pomniki stanowiły zatem dla osadników wyzwanie jako ciała wyraźnie obce w krajobrazie kulturowym. Ze względu na brak znajomości języka często kojarzono je raczej  z kończącą się właśnie II wojną światową lub w ogóle negatywnie z Niemcami. Dlatego musiały zniknąć. Niekoniecznie oznaczało to fizyczne zniszczenie. (Ćwiek-Rogalska, Karczewska, Mrzygłód) W tym wpisie, na przykładzie jednego z takich pomników, przyjrzymy się bliżej, jak osadnicy wyposażeni w różne kulturowe zaplecza dostosowywali to, co znaleźli po swoich poprzednikach, ludności niemieckiej, do własnych  potrzeb i pomysłów.

Ze względu na ogromne straty, jakie poniosły walczące strony w czasie I wojny światowej, pomniki upamiętniające poległych pełniły funkcję zastępczych grobów. W czasach Republiki Weimarskiej nie było centralnego pomnika poległych żołnierzy, a pamięć o ich śmierci została zatomizowana. (Welzbacher) Powstające pomniki miały różne kształty i rozmiary – w zależności od możliwości finansowych budujących, od prostych kamieni czy obelisków z tablicami pamiątkowymi po monumentalne dzieła sztuki autorstwa uznanych ówczesnych artystów. Miejsca ich powstania wybierano starannie, kotwicząc je w lokalnym krajobrazie – ​​najczęściej w centrach miast, przed szkołą lub kościołem. (Ćwiek-Rogalska, Karczewska, Mrzygłód) Pomnik poległych w I wojnie światowej w Maszewie / Massow odbiega od zwykłej praktyki. Usytuowany w małym miasteczku na dzisiejszym Pomorzu Zachodnim powstał w 1926 roku ze współpracy Gregora Rosenbauera, dyrektora szczecińskiej Szkoły Rzemiosł Artystycznych i Georga Hanniga, dyrektora szczecińskiego cmentarza. Sam pomnik postawiono za miastem, gdzie stoi częściowo otoczony wodą i przypomina  „Toteninsel” (niem. wyspę umarłych). (Welzbacher) Zbudowany został na planie kaplicy w stylu tzw. ekspresjonizmu ceglanego. Płaskorzeźby „żelaznych krzyży” wskazywały na jego funkcję jako pomnika poległych żołnierzy Cesarstwa Niemieckiego. W części frontowej pomnika dominuje okno w kształcie miecza. Budynek nie jest przykryty dachem, co łączy go z otaczającym go krajobrazem. Oprócz sakralności i związku z przyrodą pomnik w Maszewie kryje w sobie prawdopodobnie także inny symbol. Jest to cegła przepalona, ​​z której jest prawie w całości zbudowany. Cegły te są swego rodzaju produktem wadliwym – kamieniem spalonym i uszkodzonym. Uszkodzenia cegieł w kontekście pomnika mogą stanowić alegorię zniszczonych, okaleczonych ciał poległych. Z drugiej strony trzeba wspomnieć także o aspekcie finansowym. Biorąc pod uwagę ograniczony budżet i wielkość budynku, cegła przepalona była stosunkowo tanim materiałem budowlanym. (Welzbacher)

„Toteninsel” z zarośniętym gajem, w którym znajduje się pomnik poległych żołnierzy I wojny światowej, fot. Michal Korhel 

Już w momencie jego budowy  twórcy byli świadomi znaczenia przyszłego pomnika na poziomie historyczno-politycznym nie tylko w kontekście regionalnym, ale także ponadregionalnym. (Welzbacher) Na podstawie wątków patriotycznych o wymiarze  pomorsko-pruskim w twórczości Gregora Rosenbauera można przypuszczać, że pomnik w Maszewie powinien budzić wśród zwiedzających szczególne skojarzenia, a mianowicie związek z Zakonem Krzyżackim. Symbolika ta odegrała ważną rolę po ustaleniu nowej granicy polsko-niemieckiej, od której Maszewo było niedaleko. Pomnik w Maszewie upamiętniał nie tylko poległych żołnierzy pomorskich, ale także historię regionu i całego kraju. (Welzbacher)

„Kriegerdenkmal Massow”, rysunek projektowy Gregora Rosenbauera, Izba pamięci w Społecznym Muzeum Energetyki w Maszewie, fot. Michal Korhel

Paradoksalnie jednak w wyniku II wojny światowej Niemcy utraciły kolejne terytoria na wschodzie. Nawet samo Maszewo i pomnik znalazły się po polskiej stronie granicy. Nie wiadomo dokładnie, co się działo z pomnikiem w pierwszych latach po wojnie. W tym czasie zniknął także pomnik poświęcony sportowcom poległym w czasie I wojny światowej, który znajdował się w pobliżu kościoła. Zniknęły także niektóre ulice miasta. Celowo je rozebrano na materiał budowlany, a uzyskane cegły miały posłużyć do odbudowy Warszawy. Nasuwa się pytanie, dlaczego głównego pomnika poległych niemieckich maszewiaków nie spotkał podobny los. W jego „uratowaniu” mogły odegrać rolę np. jego lokalizacja poza miastem. Najważniejszy był w tej sprawie rzekomo jednak sam materiał, z którego został pomnik zbudowany i na którym jego twórcy zaoszczędzili pieniądze. Mówi się, że wypalonej cegły nie można ponownie wykorzystać tak samo jak zwykłej cegły. Pomnik jako taki zatem pozostał, usunięto tylko z niego symbole niemieckie.

Widok pomnika od tyłu, na białych kwadratach w górnej części znajdowały się płaskorzeźby „żelaznych krzyży”, fot. Michal Korhel

W pamięci drugiego pokolenia powojennych osadników Maszewa ten pomnik nazywany jest  „zamkiem”. Choć wiadomo było, że pozostawili go tam Niemcy, mało kto już wiedział, jakie było pierwotne znaczenie budynku. Ze względu na swoje rozmiary, położenie częściowo otoczone wodą, układ oraz brak dachu sprawiał wrażenie ruiny miniatury zamku. Zmieniło się nie tylko jego postrzeganie, ale także jego rola w społeczeństwie lokalnym. Częściowo służył dzieciom na lekcjach wychowania fizycznego. Jedna grupa dzieci była w środku i musiała „zamku” bronić, druga zaś musiała go zdobyć. Obok wybudowano także tymczasową bieżnię. Oprócz dzieci, z pomnika korzystali także dorośli, którzy chodzili tam, aby tańczyć i bawić się. Mówi się, że podczas zabaw na jednym z podestów siedziała nawet orkiestra.

Przy pomniku z rozmówcami, fot. Michal Korhel

Od lat 60. XX w. Maszewo zaczęli odwiedzać wysiedleni niemieccy mieszkańcy. Wizyty te stopniowo przerodziły się we współpracę z władzami lokalnymi, czego efektem była między innymi i restauracja „zamku”, który ponownie stał się pomnikiem. Nie przywrócono jednak płaskorzeźb „żelaznych krzyży”, a pamięć o poległych została upowszechniona. Pomnik nie był już poświęcony wyłącznie poległym Niemcom w I wojnie światowej, ale poległym Niemcom i Polakom w obu wojnach światowych. Wraz z ponownym otwarciem w 1993 roku podpisano współpracę pomiędzy miastami Maszewo i Mölln (Niemcy), gdzie po wojnie osiedlili się przymusowo wysiedleni niemieccy mieszkańcy Maszewa.

Tablica na odrestaurowanym pomniku w języku polskim, fot. Michal Korhel

Charakter pomników jako takich pozwala na ich ponowne wykorzystanie – recykling. Była to także powszechna praktyka w Niemczech już w okresie międzywojennym, kiedy niektóre gminy ze względu na złą sytuację ekonomiczną przekształcały pomniki z czasów wojen napoleońskich czy zjednoczenia Niemiec na nowe. (Ćwiek-Rogalska, Karczewska, Mrzygłód) Podobną praktykę stosowali także osadnicy, którzy przybyli na Pomorze Zachodnie po 1945 roku. W czasie tzw. degermanizacji Ziem Odzyskanych część niemieckich zabytków padła ofiarą wandalizmu lub uległa całkowitemu zniszczeniu. Inne zostały pozostawione na łasce losu. W niektórych jednak przypadkach pomniki te poddano recyklingowi na pomniki o charakterze sakralnym (np. Kaplice Marii Panny) lub pomniki nawiązujące do przeszłości Polski. (Ćwiek-Rogalska, Karczewska, Mrzygłód) Wyjątkowość losu maszewskiego „zamku” z pewnością polega na jego kształcie i wielkości, które uchroniły go przed zniszczeniem. W odniesieniu do uratowania tego pomnika pewną rolę odegrała także nieznajomość polskich osadników co do okoliczności jego powstania i jego znaczenia w okresie międzywojennym.

Poniemiecki pomnik w Maszewie na tzw. Ziemiach Odzyskanych nawet po prawie stu latach zachował swoją pierwotną rolę, choć w bardziej upowszechnionej formie. Dodatkowo można go postrzegać także jako symbol zbliżenia polsko-niemieckiego. Jednak w zbiorowej pamięci mieszkańców Maszewa ten pomnik do dziś pozostaje jako „zamek”, którego bronili lub zdobywali jako dzieci, a jako dorośli chodzili tutaj na zabawy taneczne.

Michal Korhel


Wykorzystane źródła i literatura

Ćwiek-Rogalska, K., Karczewska, M. & Mrzygłód, I. “Na pamiątkę” czego i komu? Pomniki ku czci poległych i zaginionych w I wojnie światowej, komentarz naukowy do Katalogu pomników Pomorza Środkowego, dostępny on-line: https://ispan.waw.pl/pomniki-poleglych/komentarz/ (dostęp 29.4.2024).

Welzbacher, Ch. (2011/12). Eine “Toteninsel” für Pommern. Das Kriegerehrenmal von Massow (1926) als Antwort auf eine nationale Bauaufgabe. Jahrbuch zur Kultur und Literatur der Weimarer Republik, vol. 15, 177-196.

wywiady przeprowadzone przez autora wpisu w Maszewie w marcu 2023 r.

Powstanie (i upadek?) maszewskiego „zamku”

[ENG, Polish version below] When the Polish settlers came to the so-called “Recovered Territories” at the war’s end and its aftermath, they found there various things they did not know from their previous places of residence. Based on the example of the (former) monument to the fallen soldiers of the First World War in Maszewo in West Pomerania, Michal Korhel shows how the settlers and the generations of their children and grandchildren recycled the formerly German things according to their needs and beliefs.


Kiedy pod koniec II wojny światowej i przede wszystkim po wojnie polscy osadnicy przybyli na tereny tzw. Ziem Odzyskanych, znaleźli tam wiele rzeczy, z którymi do tej pory nie mieli żadnych doświadczeń. Do takich rzeczy z pewnością należą tzw. Kriegerdenkmäler – pomniki wojskowe poświęcone poległym w I wojnie światowej. Po 1945 roku w nowych granicach Polski znalazło się  wiele pomników wybudowanych wcześniej przez niemieckie gminy, stowarzyszenia czy osoby prywatne. Duża część z nich poświęcona była właśnie poległym w I wojnie światowej. Jednak w Polsce międzywojennej pamięć o I wojnie światowej jako takiej nie była dużym zjawiskiem. (Ćwiek-Rogalska, Karczewska, Mrzygłód) Niemieckie pomniki stanowiły zatem dla osadników wyzwanie jako ciała wyraźnie obce w krajobrazie kulturowym. Ze względu na brak znajomości języka często kojarzono je raczej  z kończącą się właśnie II wojną światową lub w ogóle negatywnie z Niemcami. Dlatego musiały zniknąć. Niekoniecznie oznaczało to fizyczne zniszczenie. (Ćwiek-Rogalska, Karczewska, Mrzygłód) W tym wpisie, na przykładzie jednego z takich pomników, przyjrzymy się bliżej, jak osadnicy wyposażeni w różne kulturowe zaplecza dostosowywali to, co znaleźli po swoich poprzednikach, ludności niemieckiej, do własnych  potrzeb i pomysłów.

Ze względu na ogromne straty, jakie poniosły walczące strony w czasie I wojny światowej, pomniki upamiętniające poległych pełniły funkcję zastępczych grobów. W czasach Republiki Weimarskiej nie było centralnego pomnika poległych żołnierzy, a pamięć o ich śmierci została zatomizowana. (Welzbacher) Powstające pomniki miały różne kształty i rozmiary – w zależności od możliwości finansowych budujących, od prostych kamieni czy obelisków z tablicami pamiątkowymi po monumentalne dzieła sztuki autorstwa uznanych ówczesnych artystów. Miejsca ich powstania wybierano starannie, kotwicząc je w lokalnym krajobrazie – ​​najczęściej w centrach miast, przed szkołą lub kościołem. (Ćwiek-Rogalska, Karczewska, Mrzygłód) Pomnik poległych w I wojnie światowej w Maszewie / Massow odbiega od zwykłej praktyki. Usytuowany w małym miasteczku na dzisiejszym Pomorzu Zachodnim powstał w 1926 roku ze współpracy Gregora Rosenbauera, dyrektora szczecińskiej Szkoły Rzemiosł Artystycznych i Georga Hanniga, dyrektora szczecińskiego cmentarza. Sam pomnik postawiono za miastem, gdzie stoi częściowo otoczony wodą i przypomina  „Toteninsel” (niem. wyspę umarłych). (Welzbacher) Zbudowany został na planie kaplicy w stylu tzw. ekspresjonizmu ceglanego. Płaskorzeźby „żelaznych krzyży” wskazywały na jego funkcję jako pomnika poległych żołnierzy Cesarstwa Niemieckiego. W części frontowej pomnika dominuje okno w kształcie miecza. Budynek nie jest przykryty dachem, co łączy go z otaczającym go krajobrazem. Oprócz sakralności i związku z przyrodą pomnik w Maszewie kryje w sobie prawdopodobnie także inny symbol. Jest to cegła przepalona, ​​z której jest prawie w całości zbudowany. Cegły te są swego rodzaju produktem wadliwym – kamieniem spalonym i uszkodzonym. Uszkodzenia cegieł w kontekście pomnika mogą stanowić alegorię zniszczonych, okaleczonych ciał poległych. Z drugiej strony trzeba wspomnieć także o aspekcie finansowym. Biorąc pod uwagę ograniczony budżet i wielkość budynku, cegła przepalona była stosunkowo tanim materiałem budowlanym. (Welzbacher)

„Toteninsel” z zarośniętym gajem, w którym znajduje się pomnik poległych żołnierzy I wojny światowej, fot. Michal Korhel 

Już w momencie jego budowy  twórcy byli świadomi znaczenia przyszłego pomnika na poziomie historyczno-politycznym nie tylko w kontekście regionalnym, ale także ponadregionalnym. (Welzbacher) Na podstawie wątków patriotycznych o wymiarze  pomorsko-pruskim w twórczości Gregora Rosenbauera można przypuszczać, że pomnik w Maszewie powinien budzić wśród zwiedzających szczególne skojarzenia, a mianowicie związek z Zakonem Krzyżackim. Symbolika ta odegrała ważną rolę po ustaleniu nowej granicy polsko-niemieckiej, od której Maszewo było niedaleko. Pomnik w Maszewie upamiętniał nie tylko poległych żołnierzy pomorskich, ale także historię regionu i całego kraju. (Welzbacher)

„Kriegerdenkmal Massow”, rysunek projektowy Gregora Rosenbauera, Izba pamięci w Społecznym Muzeum Energetyki w Maszewie, fot. Michal Korhel

Paradoksalnie jednak w wyniku II wojny światowej Niemcy utraciły kolejne terytoria na wschodzie. Nawet samo Maszewo i pomnik znalazły się po polskiej stronie granicy. Nie wiadomo dokładnie, co się działo z pomnikiem w pierwszych latach po wojnie. W tym czasie zniknął także pomnik poświęcony sportowcom poległym w czasie I wojny światowej, który znajdował się w pobliżu kościoła. Zniknęły także niektóre ulice miasta. Celowo je rozebrano na materiał budowlany, a uzyskane cegły miały posłużyć do odbudowy Warszawy. Nasuwa się pytanie, dlaczego głównego pomnika poległych niemieckich maszewiaków nie spotkał podobny los. W jego „uratowaniu” mogły odegrać rolę np. jego lokalizacja poza miastem. Najważniejszy był w tej sprawie rzekomo jednak sam materiał, z którego został pomnik zbudowany i na którym jego twórcy zaoszczędzili pieniądze. Mówi się, że wypalonej cegły nie można ponownie wykorzystać tak samo jak zwykłej cegły. Pomnik jako taki zatem pozostał, usunięto tylko z niego symbole niemieckie.

Widok pomnika od tyłu, na białych kwadratach w górnej części znajdowały się płaskorzeźby „żelaznych krzyży”, fot. Michal Korhel

W pamięci drugiego pokolenia powojennych osadników Maszewa ten pomnik nazywany jest  „zamkiem”. Choć wiadomo było, że pozostawili go tam Niemcy, mało kto już wiedział, jakie było pierwotne znaczenie budynku. Ze względu na swoje rozmiary, położenie częściowo otoczone wodą, układ oraz brak dachu sprawiał wrażenie ruiny miniatury zamku. Zmieniło się nie tylko jego postrzeganie, ale także jego rola w społeczeństwie lokalnym. Częściowo służył dzieciom na lekcjach wychowania fizycznego. Jedna grupa dzieci była w środku i musiała „zamku” bronić, druga zaś musiała go zdobyć. Obok wybudowano także tymczasową bieżnię. Oprócz dzieci, z pomnika korzystali także dorośli, którzy chodzili tam, aby tańczyć i bawić się. Mówi się, że podczas zabaw na jednym z podestów siedziała nawet orkiestra.

Przy pomniku z rozmówcami, fot. Michal Korhel

Od lat 60. XX w. Maszewo zaczęli odwiedzać wysiedleni niemieccy mieszkańcy. Wizyty te stopniowo przerodziły się we współpracę z władzami lokalnymi, czego efektem była między innymi i restauracja „zamku”, który ponownie stał się pomnikiem. Nie przywrócono jednak płaskorzeźb „żelaznych krzyży”, a pamięć o poległych została upowszechniona. Pomnik nie był już poświęcony wyłącznie poległym Niemcom w I wojnie światowej, ale poległym Niemcom i Polakom w obu wojnach światowych. Wraz z ponownym otwarciem w 1993 roku podpisano współpracę pomiędzy miastami Maszewo i Mölln (Niemcy), gdzie po wojnie osiedlili się przymusowo wysiedleni niemieccy mieszkańcy Maszewa.

Tablica na odrestaurowanym pomniku w języku polskim, fot. Michal Korhel

Charakter pomników jako takich pozwala na ich ponowne wykorzystanie – recykling. Była to także powszechna praktyka w Niemczech już w okresie międzywojennym, kiedy niektóre gminy ze względu na złą sytuację ekonomiczną przekształcały pomniki z czasów wojen napoleońskich czy zjednoczenia Niemiec na nowe. (Ćwiek-Rogalska, Karczewska, Mrzygłód) Podobną praktykę stosowali także osadnicy, którzy przybyli na Pomorze Zachodnie po 1945 roku. W czasie tzw. degermanizacji Ziem Odzyskanych część niemieckich zabytków padła ofiarą wandalizmu lub uległa całkowitemu zniszczeniu. Inne zostały pozostawione na łasce losu. W niektórych jednak przypadkach pomniki te poddano recyklingowi na pomniki o charakterze sakralnym (np. Kaplice Marii Panny) lub pomniki nawiązujące do przeszłości Polski. (Ćwiek-Rogalska, Karczewska, Mrzygłód) Wyjątkowość losu maszewskiego „zamku” z pewnością polega na jego kształcie i wielkości, które uchroniły go przed zniszczeniem. W odniesieniu do uratowania tego pomnika pewną rolę odegrała także nieznajomość polskich osadników co do okoliczności jego powstania i jego znaczenia w okresie międzywojennym.

Poniemiecki pomnik w Maszewie na tzw. Ziemiach Odzyskanych nawet po prawie stu latach zachował swoją pierwotną rolę, choć w bardziej upowszechnionej formie. Dodatkowo można go postrzegać także jako symbol zbliżenia polsko-niemieckiego. Jednak w zbiorowej pamięci mieszkańców Maszewa ten pomnik do dziś pozostaje jako „zamek”, którego bronili lub zdobywali jako dzieci, a jako dorośli chodzili tutaj na zabawy taneczne.

Michal Korhel


Wykorzystane źródła i literatura

Ćwiek-Rogalska, K., Karczewska, M. & Mrzygłód, I. “Na pamiątkę” czego i komu? Pomniki ku czci poległych i zaginionych w I wojnie światowej, komentarz naukowy do Katalogu pomników Pomorza Środkowego, dostępny on-line: https://ispan.waw.pl/pomniki-poleglych/komentarz/ (dostęp 29.4.2024).

Welzbacher, Ch. (2011/12). Eine “Toteninsel” für Pommern. Das Kriegerehrenmal von Massow (1926) als Antwort auf eine nationale Bauaufgabe. Jahrbuch zur Kultur und Literatur der Weimarer Republik, vol. 15, 177-196.

wywiady przeprowadzone przez autora wpisu w Maszewie w marcu 2023 r.

Który duch przeszłości zwycięży na Moście Przyjaźni w Cieszynie?

[ENG, Polish version below] The towns of Český Těšín and Cieszyn are now two localities, but for centuries there was only one Cieszyn. Today, the Most Przyjaźni (the Friendship Bridge) connecting the Cieszyns reminds us of it in almost every inch of its length. The bridge also has its ghosts, who on the one hand demonstrate division and on the other, unity.  They choose their time to do so. By their presence, they force the inhabitants of the towns to interact with them, and the residents do not always know how to respond. The question is, what are these ghosts and which one is likely to win over the reign of the Most Przyjaźni? Magdalena Bubík, the PhD student at the SpectralRecycling project, decided to check as a researcher, but also as the inhabitant of Cieszyn.


Wiele osób często pyta mnie, skąd pochodzę. Niektórzy bardziej obeznani dopytują też, w którym mieście właściwie mieszkam – w Cieszynie czy w Czeskim Cieszynie. Ja natomiast odpowiadam, że w tym drugim, ale zawsze szybko dodaję, że to tak naprawdę jedno miasto podzielone na dwie części. Nie wiem jednak, czy to nie jest bardziej moje skryte marzenie, aby tak było. A może konflikt o jedność czy podział jest tu nadal obecny?

Przez wieki bowiem istniał tylko jeden Cieszyn, centrum nie tylko Księstwa Cieszyńskiego, ale całego Śląska Cieszyńskiego, czyli terenów obejmujących też inne państwa stanowe[1]. Teren ten leży obecnie w dwóch państwach – w Polsce i w Republice Czeskiej. W okresie reorganizacji mapy Europy po I wojnie światowej, Cieszyńskie, jako teren pograniczny i bardzo dobrze prosperujący, był smakowitym kąskiem dla obu państw. Swoją rolę odgrywały tutaj też kwestie narodowościowe. Po licznych dyskusjach, a także aktach przemocy z obu stron, zamieszkach i strajkach, w 1920 roku obradująca w Paryżu Rada Ambasadorów podjęła decyzję, że Cieszyńskie zostanie podzielone na pół, a rzeka Olza będzie jednym z wyznaczników nowej granicy (Nowak, 2015a; Gąsior, 2020). Faktycznie, geograficznie teren został podzielony mniej więcej na pół. W praktyce jednak, po stronie czeskiej zostały ważne ośrodki przemysłowe, zagłębie górnicze, kolej, ale też ludność identyfikująca się jako Polacy. Ponieważ rzeka Olza wije się pomiędzy dwoma częściami Cieszyna, stała się granicą dwóch państw. Po stronie polskiej została nie tylko najstarsza historycznie część miasta, ale też centrum administracyjne, dlatego po stronie czeskiej musiało w ciągu krótkiego okresu powstać właściwie od podstaw zaplecze administracyjne miasta, włącznie z rynkiem i ratuszem (Ondřeka, 2020; Nováková, 2018). Dzisiaj w pełni funkcjonują dwa miasta – Cieszyn i Czeski Cieszyn (czes. Český Těšín).

Mieszkaniec miasta, mając wyobrazić sobie Cieszyn, od razu zobaczy w myśli obraz zielonego Wzgórza Zamkowego i górującej na nim Wieży Piastowskiej, pozostałościach po historycznych władcach Księstwa Cieszyńskiego. Widok ten poprzedza w miarę spokojna rzeka Olza. Jednak żeby zobaczyć taki obraz, musimy stać po stronie przeciwnej, na drugim brzegu. Drugi brzeg nie może istnieć bez pierwszego, choć aby tak się stało, musi istnieć coś pomiędzy nimi, jakiś łącznik, który spina oba brzegi.

Takim łącznikiem może być most. Według Władysława Kopalińskiego most symbolizuje ,,łączenie tego, co rozłączone w czasie i przestrzeni”, ale także ,,połączenie dwóch światów” (Kopaliński, 2015, s. 234). Autor używa różnych wersji słowa ,,łączyć” – łączyć rozłączone i połączyć dwie części. Dokładnie taka sytuacja występuje w Cieszynie, ponieważ dwie części miasta są ,,rozłączone w czasie i przestrzeni”. Most ten został wybudowany, aby łączyć i taką funkcję posiadał przez wieki, ale po 1920 roku jego rola diametralnie się zmieniła. Stał się czymś, co stoi pomiędzy dwoma państwami albo, używając słów Kopalińskiego, pomiędzy dwoma światami. Jeśli mamy dwie zupełnie odmienne rzeczywistości, dwa światy, to jaką funkcję miał pełnić most pomiędzy nimi? W ten sposób most stał się także upamiętnieniem przeszłości, rodzajem ducha, który uparcie przypomina o tym, że kiedyś Cieszyn był jednym miastem.

Czy most jest tutaj duchem? Duch, tak jak go rozumiemy w projekcie, jest czymś nie do końca uchwytnym, czymś co stoi pomiędzy dwoma światami: światem widzialnym i niewidzialnym, życiem i śmiercią, materialnością i niematerialnością (del Pilar Blanco & Peeren, 2013). Most Przyjaźni nie zatracił swojej funkcji infrastrukturalnej, jaką jest pokonanie rzeki, możliwość przedostania się na drugą stronę, ale jest też  miejscem spotkania przeszłości z teraźniejszością, a jego duchy pozwalają nam spotkać się z tymi, którzy już nie żyją (Sterling, 2021). Most, tak samo jak duch, wymaga też od nas jakieś akcji, czegoś od nas żąda, o czym przypomina. Jest obecny w życiach mieszkańców, którzy nauczyli się żyć z obecnością granicy, a jednak niekiedy nastają chwile, kiedy oni sami nie wiedzą, jak odpowiedzieć na wołania mostu, o czym będę pisała poniżej.

Obecnie most jest łącznikiem nie pomiędzy dwoma stronami miasta, ale dwoma państwami, zaś szumiąca pod nim Olza trudno niezauważalną granicą. W ciągu wieków zwano go różnie: Długi, Solny, Główny, Zamkowy, Olziański, jednak od 1954 roku nosi nazwę Mostu Przyjaźni. Jednak przyjaźni pomiędzy kim: dwoma państwami, dwoma miastami, dwoma światami? Cieszyn już nie jest jednym miastem, a most nie łączy już dwóch sąsiednich państw wchodzących w skład satelickiego układu z ZSRR.

Ten most mógłby wiele powiedzieć, nie tylko o ludziach, ich życiach, drobnych i większych interesach, ale także o wydarzeniach historycznych i specyfice tego tak bardzo różnorodnego regionu, jakim jest Śląsk Cieszyński. Most nie tylko sam może być duchem, ale i posiada swoje duchy. Chciałabym się skupić tylko na dwóch, które wydają mi się ambiwalentne, jakby walczące nieustannie pomiędzy sobą, kto wygra wojnę o panowanie nad Mostem Przyjaźni. Od razu pojawia się pytanie – jakie są to duchy i w jaki sposób się ze sobą spierają? A może powoli zaczyna już być widać zwycięstwo jednego z nich? W tekście tym postaram się pomóc przemówić duchom i pokazać ich oblicza.

Łączenie miast, ale czy naprawdę?

Pierwszy z nich to duch podziału. W 2010 roku zdecydowano się odnowić most oraz zbudować na nowo kawiarenkę, która funkcjonowała zaraz za mostem po czeskiej stronie w okresie międzywojennym. Miejscowi architekci odtworzyli ją z fotografii. Otrzymała nazwę Noiva, czyli odwrotność nazwy, którą nosiła wcześniej – Avion. Pierwotna nazwa została w międzyczasie zajęta przez inny lokal gastronomiczny, dlatego też autorzy projektu zdecydowali się na to przesunięcie. Popijając kawę w środku kawiarni, mieszkaniec dalej mógł się cieszyć oryginalną nazwą, która była widoczna w lustrzanym odbiciu szyb okiennych. Dzisiaj dodatkowo możemy przeczytać na stronach internetowych kawiarni, że ten sposób odczytania nazwy nawiązuje również do przedwojennej żydowskiej restauratorki Rosalii Wiesner. Stąd nazwę trzeba odczytać po hebrajsku – od strony prawej do lewej. Obecnie kawiarnia funkcjonuje pod obiema nazwami – Avion / Noiva.

Można by było pomyśleć, że to wszystko pięknie wygląda i nie widać w tym niczego przypominającego o podziale Cieszyna. Pod mostem dalej płynie ta sama rzeka Olza. Tyle że to nie tylko rzeka, ale i granica pomiędzy dwoma państwami. Dlatego też podczas odnawiania mostu, dokładnie pośrodku, zgodnie z przebiegającą w toku wodnym granicą państwową, wzdłuż całego mostu wbudowano świecącą linię wraz z nazwami dwóch państw, która miała tę granicę symbolizować. Dodatkowo po obu stronach stały tabliczki informujące, że wkracza się na teren innego państwa. Jaki był zamysł autorów, aby wbudować świecącą linię, która przypomina i zaznacza podział? Projekt ma dwojakie znaczenie. Z jednej strony, umożliwił odnowienie mostu i nadanie mu innego wyglądu, może nawet bardziej pokazującego obecne realia. Z drugiej, pozwolił także na zatarcie ran przeszłości. Ale zarazem je uwidocznił. Tym bardziej, że jeszcze tak niedawno, bo na przełomie roku 2007/2008, po wieloletnich staraniach Polska i Republika Czeska wstąpiły do strefy Schengen. To oznaczało, że po 87 latach zlikwidowano kontrole graniczne i mieszkańcy mogli bez żadnych utrudnień przejść na drugą stronę. Jaki jest zatem powód ponownego zaznaczania świecącą linią granicy pomiędzy Cieszynami? A może to właśnie duch, który wywołany ukazał się znowu? Most Przyjaźni dalej jest zatem symbolem podziału tych dwóch miast.

Linia graniczna na Moście Przyjaźni, w tle widać też kawiarnię Avion / Noiva; fot. Magdalena Bubík, 2023
Linia graniczna na Moście Przyjaźni, w tle widać też kawiarnię Avion / Noiva; fot. Magdalena Bubík, 2023
Linia graniczna wraz z tabliczką graniczną państw, fot. Magdalena Bubík, 2023
Linia graniczna wraz z tabliczką graniczną państw, fot. Magdalena Bubík, 2023

Linia stała się obecnie miejscem często wykorzystywanym przez turystów, którzy pieczołowicie robią sobie zdjęcia w najróżniejszych pozach z napisem w tle oznaczającym granicę; z moich obserwacji wynika, że najczęściej są to Polacy, pozujący na tle Czeskiego Cieszyna. Miejscowi zdążyli już przyzwyczaić się do tej atrakcji turystycznej i bez zastanowienia, wielkim łukiem okrążają grupkę turystów, aby nie przeszkodzić im podczas uwieczniania tej granicznej pamiątki. Linia graniczna, która miała upamiętniać trudne dzieje podzielonego na dwie części Cieszyna, stała się więc nie tylko popularnym miejscem turystycznym, ale również miejscem, gdzie przeszłość styka się z teraźniejszością i przemawia do niej. Swoją obecnością zmusza miejscowych, aby wchodzili z nią w interakcję poprzez obchodzenie jej i nieustannie przypomina o swojej obecności i o przeszłości. Wprost można by było powiedzieć, że mieszkańcy spotykają się z duchem, który nawiedza to miejsce. Niektórzy nie pamiętają albo nie chcą pamiętać o przeszłości, jednak duch –  w postaci linii – nie tylko poprzez swoją obecność, ale też poprzez oświetlenie, a nawet przez obecność turystów robiących sobie przy nim zdjęcia, przypomina o sobie. Można go ominąć, do czego przyzwyczaiła się większość mieszkańców, ale na pewno trudno go, choćby podświadomie, nie zauważyć. Wymusza bowiem na przechodniach określone praktyki.

Co ciekawe jednak, z biegiem lat niektóre części linii przestały świecić (co widać na zamieszczonych zdjęciach), ale nie zdecydowano się na ich wymianę. Dlatego część osób może pokonać most bez zauważenia tego ducha podziału, tym bardziej jeśli nie napotka na drodze fotografujących się turystów. W mniej więcej tym samym okresie na scenę zaczyna wchodzić duch kompletnie inny, ale również wykorzystujący efekty świetlne, aby przypominać o swojej obecności.

Czy odblask tramwaju zwycięży?

Z zabudowań dawnej straży granicznej na moście pozostał już tylko główny budynek, który pierwotnie był wykorzystywany do organizowania wydarzeń kulturalnych. Z czasem zaczęto się jednak zastanawiać nad jego zburzeniem i wykorzystaniem tego miejsca do innych celów. Projekt przewidywał zburzenie go w 2021 roku, a później wybudowanie tam centrum informacyjnego dla turystów, obok którego ma stanąć tramwaj. Kiedyś miasto Cieszyn posiadało linię tramwajową, mającą swój początek i koniec po różnych stronach rzeki Olzy. Liczyła niecałe 1,8 km, dlatego była najkrótszą i najkrócej działającą (bo tylko w latach 1911-1921) w monarchii austro-węgierskiej. Jednak w 1921 roku władze miejskie zdecydowały, że podział miasta na dwie części jest wystarczającym powodem, aby zlikwidować ten sposób miejscowego transportu (Nowak, 2015b). Tramwaj został zlikwidowany, jednak dla części mieszkańców nawet po tylu latach tramwaj jest dalej na tyle ważny i symboliczny, że zdecydowano, aby ponownie stał się częścią mostu. Niektórym pomysł ten przypomniał wydarzenia z przełomu roku 2007/2008 i wstąpienie do strefy Schengen, co pozwoliło na bliższe kontakty tych dwóch miast. Wtedy to aktorzy czeskocieszyńskiego teatru przynieśli rekwizyty, związane ze spektaklem o cieszyńskim tramwaju – symbolu jednego miasta.

Zdecydowano, że rekwizyt zostanie zastąpiony czymś rzeczywistym i realnym. To wszystko miało ukoronować zaznaczenie po obu miastach dawnych przystanków linii tramwajowej. Tramwaj ma na powrót stać się symbolem i oznaką jedności obu Cieszynów. W dodatku ma stanąć właśnie na Moście Przyjaźni, podkreślając jego znaczenia jako łącznika, symbolu relacji, jaka łączy dwa miasta po obu stronach rzeki.

Projekt został na krótko zatrzymany z powodu wybuchu pandemii Covid-19.  W dniu 18 grudnia 2023 roku odbyło się uroczyste otwarcie nowego centrum informacyjnego oraz odsłonięcie stojącej obok repliki wagonu tramwajowego. Stoi ona trochę poniżej mostu, ale swoim czerwonym kolorem przyciąga uwagę przechodniów, tym bardziej w godzinach wieczornych, kiedy otacza ją świetlna aura wielu nakierowanych w jej stronę latarni. Replika przywodzi na myśl gwiazdę na podium, która jakby przypominała o zwycięstwie jedności obu miast. Każdy może wejść do środka, przez chwilę posiedzieć na ławkach tramwajowych oraz zapoznać się z historią produkcji repliki, w której wzięli udział miejscowi artyści. Cieszyński szlak tramwajowy został dopełniony szlakiem kulinarnym, który skupia niektóre z punktów gastronomicznych z obu stron Cieszyna. Dodatkowo w określonych godzinach na rynku w Cieszynie oraz naprzeciwko kawiarni Noiva w Czeskim Cieszynie jest wyświetlana kilkuminutowa historia cieszyńskiej linii tramwajowej.

Replika tramwaju, w tle centrum informacyjne, fot. Magdalena Bubík, 2023
Replika tramwaju, w tle centrum informacyjne, fot. Magdalena Bubík, 2023

Kiedy przechodzimy przez most, prawie cała nasza uwaga koncentruje się teraz na tramwaju, tym bardziej, że co chwila któryś ze zwiedzających tramwaj pociąga za linkę i wszędzie wokoło rozbrzmiewa śmiech dzwonka tramwajowego. W ten sposób dwa duchy  – tramwaj i most – współpracują ze sobą, przynajmniej na polu łączenia. Obecność tramwaju przyćmiewa nawet linię graniczną, wyznaczoną na moście, co skłania ku interpretacji, że obecnie w Cieszynach więcej ma się zauważać jedności niż podziałów. Zastanawiam się, czy po paru latach sytuacja na moście zmieni się? Czy turyści będą częściej stawali i robili zdjęcia pod tabliczką graniczną – przypomnieniem podziału – czy jednak wygra tramwaj – symbol jedności? Będę się temu bacznie przyglądała.

Duchy mostu są więc dalej żywe, a różne oblicza przeszłości za ich pomocą starają się nawiązać kontakt z dzisiejszymi Cieszyniakami i Cieszyniankami. Choć obecnie most jest łącznikiem dwu państw, to nie zawsze tak było i możliwe, że nie zawsze tak będzie. Linia przypomina o podziale, jednak wtóruje jej obok stojący tramwaj jedności. Tramwaj też kiedyś został usunięty z Cieszynów, więc czy ten pokona wszystkie przeciwności losu i będzie stał dalej na swoim miejscu?

Most Przyjaźni, sam będąc duchem, nawiedza więc wiele różnych duchów, które nie pojawiają się naraz wszystkie w tym samym czasie, ale każdy z nich wybiera sobie swój moment. Jedne przypominają o jedności, drugie o podziale, a mieszkańcy w różny sposób na nie reagują. Jedno jednak jest pewne – zachęcają nas do jakiegoś działania.

Magdalena Bubík


Bibliografia

Gąsior, G. (2020). Polityka narodowościowa państwa na czechosłowackim Śląsku Cieszyńskim w latach 1920-1938, Warszawa, 7-29.

Kopaliński, W. (2015). Słownik symboli, Warszawa.

Nowak, K. (2015), Okres międzywojenny w Czechosłowacji (1920–1938). Życie polityczne i społeczne [w:] Dzieje Śląska Cieszyńskiego od zarania do czasów współczesnych, Idziego Panica (red.), tom VI, Cieszyn, 15-66.

Nowak, K. (2015), Polsko-czechosłowacki konflikt graniczny (1918–1920). Życie polityczne i społeczne [w:] Dzieje Śląska Cieszyńskiego od zarania do czasów współczesnych, Idziego Panica (red.), tom VI, Cieszyn, 77-124.

Nováková, L. (2018). Budova českotěšínské radnice má 90 let, sloužila i jako šatlava nebo knihovna. Těšínské toulky minulostí, 6-7.

Ondřeka, Z. (2020) Český Těšín v letech 1920–2020. Těšínské Listy 7–8, 4–5.

Pilar Blanco, M. del & Peeren, E. (2013). The Spectralities Reader, Bloomsbury Publishing.

Sterling, C. (2021). Becoming Hauntologists: A New Model for Critical-CreativeHeritage Practice. Heritage & Society, 14(1), 67–86.


[1] Więcej na ten temat pisze Janusz Spyra w Dzieje Śląska Cieszyńskiego od zarania do czasów współczesnych, pod red. Idziego Panica, t. 4, Cieszyn 2012, s. 9-11.

Příběh kočovného vozu a zapomenutá historie libereckých Sintů

[ENG, Czech version below] During her archival research in the local archive in Liberec, Karina Hoření found a document that connects the issue of property changes after the war with the history of the Holocaust of the Roma and Sinti. After the war, a nomadic wagon was found in Liberec that was supposed to be sold, but the rightful owner claimed it at the last minute. In her essay, Karina not only describes this story and object in detail but reflects on the role it can play in our understanding of the forgotten culture of the North Bohemian Sinti.


Když jsem poprvé viděla faksimile evidenčních knih tzv. cikánského tábora v Osvětimi-Březince, překvapilo mne, že v nich byli evidovaní i vězni pocházející z Reichenbergu (Liberce) nebo Maffersdorfu (Vratislavic nad Nisou). Do dospělého věku jsem netušila, že v mém rodném městě byla nějaké romská komunita, která byla pronásledována za druhé světové války. Až v roce 2011 historik Severočeského muzea Ivan Rous přišel s důkazy, že i přímo v Liberci byly tábor pro Romy, které byly ale po válce uplně zapomenuty.

V pohraničních československých městech žili převážně Sintové, etnická skupina německy hovořících Romů. Sintové byli ale svázáni příbuzenskými svazky s původními českými a moravskými Romy i s tzv. světskými nebo s rodinami Sintů v Německu a hranice těchto etnických a profesních kategorií nejsou vždy jednoznačné. Vhled do toho, jak mohl vypadat život Sintů v českém a německém pohraničí mohou dát vzpomínky Antonína Lagryna nebo kniha Philomeny Franz

Sintové, kteří žili v Československu převážně v pohraničí, jsou zapomenuti z několika důvodů. Holokaust Romů a Sintů nebyl v České republice dlouho připomínán. Desetileté snahy o zbourání vepřína na místě bývalého tzv. cikánského tábora v Letech a odpor části veřejnosti i politiků k postavení důstojného památníku ukazují, že proces uznání této etapy historie není ještě v české společnosti skončen. 

Sintové se pohybovali převážně v německojazyčném prostředí a kultuře, která byla také na konci války v českých zemích v podstatě zničena a s odsunem českých Němců tak nebyl nikdo, kdo by předával vzpomínku na kulturu Sintů.

O to cennější jsou proto stopy po kultuře libereckých Sintů a Romů, které občas nacházím při našem výzkumu o poválečné transformaci Reichenbergu v Liberec. 

Podařilo se mi takto najít v dokumentech o  sporech o konfiskovaný majetek fotografii kočovného vozu. Existuje jen málo dokladů materiální kultury a životního stylu předválečné populace Sintů v Českoslovenku a stejně tak není ani mnoho fotografií, kde by Romové a Sintové prezentovali sami sebe.

Na této fotografii předvádí rodina svůj bohatě zdobený vůz. Takové celodřevěné maringotky byly považovány za nejluxusnější (Horváthová, 2005, s. 64). Pár prezentuje svoje bohatství také tím, že do fotografie zakomponoval i ohlávky a postroje na koně. Fotografie, která mohla vzniknout pro rodinu či přátele se po válce ale hodila k jiným účelům.

Podle záznamů Likvidačního úřadu (orgánu Místní správní komise a později Místního národního výboru v Liberci), který  měl na starosti konfiskaci a redistribuci původně německého majetku se vůz našel na podzim 1946 v Liberci. Stál v ulici U Věže v jednom z industriálních areálů u řeky Nisy. Našel jej zde Jan Růžička, brusič bytem v Podmoklech – podle typického příjmení a profese můžeme uvažovat, že se jednalo o příslušníka komunity českých Romů, která ale byla v roce 1946 také v troskách, protože nacistickou perzekuci přežili jen jednotlivci (Horváthová, 2021).

z mapy Liberce z třicátých let- vůz byl nalezen v Turmgasse, dnes ulice U Věže
(Reichenberg Stadtplan Wikimedia Commons)

Jan Růžička obratem vůz od úřadu koupil. Tento bod příběhu skrývá hodně nejasností. V Liberci se po válce nacházely věcí reálně nebo zdánlivě bez majitele, po odsunu většiny předválečných obyvatel zůstalo vě městě hodně opuštěných drobných objektů jako třeba automaty na limonádu nebo váhy, kde nebylo jasné, jestli patří k nějakému podniku pod národní správou a o které se nikdo nestaral. Předpokládalo se, že takové objekty byly německé a tudíž byly konfiskovány i když noví čeští úřednici měli jen matnou představu o tom, komu majetek patřil před válkou.

Otázkou také je, jak se Jan Růžička o vozu, který měl být podle jeho informací už dva roky opuštěný, dozvěděl. Našel jej náhodou? O jeho existenci tušil dopředu třeba protože se znal z jeho majitelem? Kočovné rodiny se před válkou často setkávaly při různých příležitostech (Horváthová, 2005, s. 68).

Věci, které patřily před válkou Sintům nebo Židům sice teoreticky neměly být konfiskovány, ale často nebyl nikdo, kdo by se o ně přihlásil. V případě opuštěného vozu se tak stalo a zde právě vstupuje do hry výše popsaná fotografie. 

Měla sloužit jako důkaz, že právoplatným majitelem je Antonín Klimt (typické příjmení severočeských Sintů). Ten přidal fotografii jako důkaz k dopisu, ve kterém tři svědci potvrzují, že vůz je jeho majetkem už od roku 1936.

Ani tento dokument ale neodpovídá na všechny otázky. Byla to náhoda, že Klimt začal pátrat po svém voze ve stejné době, kdy ho Jan Růžička chtěl koupit nebo se to nějak dozvěděl?

Především je otázka, proč a kdy Antonín Klimt svůj vůz opustil? Dopadla na něj rasově motivovaná perzekuce a byl někde internován nebo se skrýval? 

Alespoň částečně má tento příběh šťastný konec. Ačkoliv snaha o restituci majetku obětí holokaustu ať už židovského nebo romského byla zdlouhavá a mnohdy neúspěšná, v tomto případě Likvidační úřad žádné další doklady nevyžadoval, zrušil prodej vozu Janu Růžičkovi a potrvdil vlastnictví Antonína Klimta. Nevíme, jak s vozem Klimt dále naložil. Díky tomuto příběhu ale víme, že alespoň jeden kočovný vůz předválečných Sintů válku přečkal a nebyl zničen. Do tzv. cikánských táborů v Letech u Písku i v Hodoníně u Kunštátu příjížděly kočovné rodiny často na vozech, které zde ale byly zničeny – při archeologickém průzkumu areálu bývalého tábora v Letech byly nalezeny jen kousky vybavení vozů. Pokud kočovné rodiny musely svoje vozy před internací někde zanechat, často někdo využil příležitosti se o ně obohatit jako v případě rodiny Šmídů z jižních Čech.

Pokud se svým vozem Antonín Klimt dále kočoval, dělo se to maximálně do konce padesátých let. Tehdy začal platit v komunistickém Československu, kde pokračovala represe Romů, zákaz kočování. Zákaz definitivně zničil životní styl a kulturu kočování.

Jako obvykle v našem výzkumu – fyzické objekty nejsou cílem našeho hledání, ale otevírají nové perspektivy minulosti. Předměty jsou  klíčem k určitým příběhům historie a můžeme skrze ně ukázat komplexnost takových příběhů. Ztracený a navrácený vůz je příběhem o kultuře severočeskýh Sintů, jejím zničení za holokaustu, ale i o (ne)možnosti reparace a návratu předválečného uspořádání. V případě německého majetku a jeho konfiskace je problémem bádání spíše zahlcenost věcmi – případů nezákonné kofiskace, snah o vrácení majetku, ztracených věcí a žádostí nově příchozích je tolik, že je pro badatele*ky těžké se v nich vlastně orientovat nebo vybrat ty exemplární. 

Případy, které řeší majetek Romů či Sintů, jsou mnohem vzácnější a problémem pak je, že tyto neúplné případy možná nikdy nebudeme moc doplnit a převyprávět. O to víc je třeba se zaměřit na historii Romů a Sintů, která není jen historií něčeho exotického a jiného. Je to integrální součást příběhu československého pohraničí a může nám pomoci pochopit ji v její komplexnosti.

Karina Hoření


Horváthová Jana a kol. 2021. To jsou těžké vzpomínky. Praha: Větrné mlýny.
Horváthová Jana. 2005. Meziválečné zastavení mezi Romy v českých zemích. Romano Džaniben 2/12 63-84.