[ENG, Polish version below] To what extent are the works of art created before the radical change in 1945 still valid categories of description for the landscape of contemporary Polish-Czech borderlands? Karolina Ćwiek-Rogalska explores the possibilities of mutual commentary provided by the photos taken during her recent fieldwork and fragments of one of the plays by Gerhard Hauptmann, an obscure German author who used to live in Lower Silesia.


Pogranicze rozpościera się zawsze po obu stronach. Dzisiaj na grzbietach Karkonoszy granicy w zasadzie już nie ma – jeśli przejdzie się ją w górach, na szlaku, i nie zauważy słupka granicznego, można się zagalopować w zupełnie inny kraj. Brak tej wyraźnej różnicy w stylistyce znaków drogowych, która uderza, gdy przejeżdża się przez granicę szosą. Po obu stronach gór kamienie są tak samo sprasowane przez czas, świerki równie butelkowo zielone, porost i tu, i tu obrasta ich pnie od północy. A jednak, choć dziś granica jest dosłownie historyczna, to w przeszłości jej historyczna doniosłość odciskała się wyraźnym istnieniem w przestrzeni. Granica oddzielała od siebie więcej niż dwa państwa. A może jeszcze inaczej, zwykle dwa, ale nie zawsze te same. Najpierw liczne królestwa i księstwa, potem imperia Hohenzollernów i Habsburgów. Potem republiki, czechosłowacką i weimarską. Wraz z narastaniem dyktatury w Niemczech i zmianą Republiki Weimarskiej w III Rzeszę, granica stała się linią oddzielającą system totalitarny od demokracji – by w końcu stać się granicą Polski i Czechosłowacji za “żelazną kurtyną”, a ostatecznie znów się zdemokratyzować, dzieląc współczesną Polskę i Czechy.

Górska granica góruje nad wszystkimi innymi rodzajami granic. Z samej swojej natury, łańcuchy górskie idealnie odgraniczają coś od czegoś. Ale i góry mają swoje dwie strony: tutaj – czeską i śląską. Albo czeską i polską, choć ten ostatni przymiotnik po czeskiej stronie słyszałam rzadziej. Bo to, że po drugiej stronie granicy leży Polska, jest w tej okolicy stosunkową nowością: jeśli cofniemy się do roku 1945, kiedy Dolny Śląsk miał stać się częścią państwa polskiego, po czeskiej stronie wywoływało to pewien niepokój. Jindřich Ambrož, karkonoski działacz i urzędnik, państwowy konserwator ochrony przyrody, 2 czerwca 1945 roku pisał do czechosłowackiego MSZ-tu:

(…) w żywotnym interesie naszego państwa leży, aby w traktacie pokojowym granica w Karkonoszach została ustalona bezwzględnie na korzyść Czechosłowacji, żeby przesunięto ją pod północne stoki gór i pozyskano w ten sposób słabo zaludnione wielkie obszary lasów.*

Granica miałaby więc przesunąć się gdzieś aż na linię Zgorzelec – Jelenia Góra – Wałbrzych i choć Ambrož wysuwał również żądania mniej radykalne, w każdym przypadku Karkonosze w całości miały leżeć po stronie czeskiej. Posunął się nawet

do zaznaczenia takich postulowany granic własnoręcznie – i do wręczenia map z ich obrysem żołnierzom czechosłowackim, którzy pojawili się nad granicami w tym szczególnym powojennym roku. Szczegółowo opisał to Stanislav Holubec w tekście “České a polské Krkonoše 1945–1963: Mezi ochranou přírody a modernizací”**, do którego odsyłam chętnych poznać tę historię lepiej. Wspomnę tu jeszcze tylko, że nie tylko zatarg o Karkonosze, ale także historia polsko-czeskiego sporu o Śnieżkę czy Ziemię Kłodzką wskazuje, że góry wcale nie są aż tak wyraźną, naturalną granicą, jak mogłoby się wydawać.

Strona czeska to zatem wyraźne szczyty schodzące w pogórze. Krajobraz, który malowali bracia Mánesowie albo František Kaván, który wymalował Karkonosze – a konkretnie Kotel – na kurtynie amatorskiego teatru w Křižlicach, tylko po to, żeby dowiedzieć się, że na Karkonosze to mogą sobie widzowie popatrzeć w każdej chwili z okna, więc bardziej pożądana byłaby jakaś nobliwa scena historyczna czy mitologiczna. Ze śląskiej strony krajobraz wypłaszcza się nagle, ale za to oferuje pejzaż, w którym nie przechodzi się ze wzgórz w góry, ale góry wyraźnie widać na horyzoncie, jak na specjalnie zamówionej pocztówce. 

Jak opowiedzieć taki krajobraz, mając świadomość zmian, które w nim zaszły? Czy on sam coś o sobie mówi, czy potrzebuje mitu, opowieści, która pozwoli go zrozumieć? A może da się nadal opowiedzieć to, co się w nim dzieje, słowami tych, których już tam nie ma, ale czuć ich obecność? Dlatego zdecydowałam się podjąć tę próbę i opisać zdjęcia, które wykonałam w trakcie badań terenowych, cytatami ze szczególnej sztuki szczególnego dla regionu twórcy: Gerharda Hauptmanna.

Urodzony na Dolnym Śląsku Hauptmann, który dziś jest przede wszystkim nieco zapomnianym niemieckim noblistą z 1912 roku, na początku XX wieku sprowadza się do Jagniątkowa. Oczywiście wtedy nie jest to jeszcze Jagniątkowo (ani Agnieszków, jak będzie się ta miejscowość nazywać zaraz po wojnie, zanim Komisja Ustalania Nazw Miejscowości przy Ministerstwie Administracji Publicznej podejmie jednak decyzję na korzyść Jagniątkowa). To Agnetendorf. Dzisiaj dzielnica Jeleniej Góry – wówczas dostatecznie na odludziu, żeby nazywany “ojcem naturalizmu” Hauptmann, w swoich dziełach poruszający tematy społeczne bez owijania w bawełnę, mógł mieć dość miejsca do samotnych spacerów, podczas których przemyśliwał tematy, aby później dyktować swoim sekretarzom dzieła, które przyniosły mu rozgłos, a równocześnie wepchnęły go w tarapaty. W czasach dyktatury nazistowskiej jego dzieła były zakazane – a i wcześniej niekoniecznie budziły ciepłe uczucia. Bodaj najbardziej znani są jego “Tkacze” – opowieść o powstaniu robotników w Górach Sowich w połowie XIX wieku – wystawiani chętnie do dzisiaj, a Hauptmann pojawia się okazjonalnie na scenach polskich teatrów także w XXI wieku (w 2014 roku jego “Szczury” przeniosła na deski Teatru Powszechnego w Warszawie Maja Kleczewska). 

Hauptmann jest twórcą Dolnego Śląska i tego widmowego pogranicza aż po jego ostatnią przemianę: doczeka bowiem wkroczenia Sowietów i Polaków na Dolny Śląsk – umrze jednak, zanim dojdzie do wysiedleń. A może raczej – zostanie wysiedlony po śmierci. Latem 1946 roku, po długich targach o ciało pisarza, specjalny pociąg wywiezie jego zwłoki i towarzyszącą im rodzinę, znajomych oraz przedmioty do nich należące. Przejazd przez most kolejowy na Nysie Łużyckiej był przekroczeniem granicy i powrotem do kraju, z którego pisarz nigdy nie wyjechał. Ten widmowy aspekt biografii Hauptmanna to jeden z powodów, który skłonił mnie do sięgnięcia po jego pisma.

Fotografie wykonane w czasie badań terenowych w Harrachovie oraz okolicach – po obu stronach granicy – komentują fragmenty dramatu Hauptmanna. W ten sposób sprawdzam, na ile zrozumiały jest dzisiaj świat, o którym pisał niemiecki noblista i na ile krajobraz odpowiada swojemu artystycznemu przeobrażeniu, a na ile je przekracza? Czy śląsko-czeskie pogranicze zmieniło się na tyle od czasów, w których Hauptmann podyktował swój dramat w jagniątkowskim gabinecie, że nie da się go rozpoznać? A może wręcz przeciwnie, ten dylemat, który dręczył jego bohaterów – czy to już Czechy – jest nadal na tyle aktualny, by dać się odczytać w przestrzeni?

“A Pippa tańczy!” (“Und Pippa Tanzt!”), wydana w 1906 roku i przełożona bardzo szybko na język polski przez Artura Schrödera, przedwojennego krytyka i tłumacza, ukazała się w nowym przekładzie germanistów Wojciecha Kunickiego i Tomasza Małyszka w 1997 roku. Sztuka powstała z fascynacji starszego już pisarza młodą aktorką, ale opowiada historię, która – czytana z utrzymaniem zasad realizmu psychologicznego – szybko przestaje mieć sens. Czteroaktowy dramat rozpoczyna się na pozór realistycznie: w położonej na pograniczu Czech i Śląska karczmie robotnicy leśni grają w karty. To pogranicze żyje głównie ze splotu walorów krajobrazowych z tym, co ukryte pod jego powierzchnią: a zatem z jednej strony lasów, bogatych w drewno, z drugiej piasku idealnego do wytapiania szkła, i szybkich rzek spływających z gór, które mogą dostarczać energii wodnej. W karczmie pojawiają się także inni goście: z robotnikami rżnie w karty włoski mistrz szklarz, ojciec tytułowej Pippy. Obecność pięknej Włoszki jak światło ćmy przyciąga do siebie z okolicy – najpierw upiornego szklarza, Huhna, potem młodego wędrownego rzemieślnika, Michela Hellriegera, szukającego swojej drogi (a może tylko drogi przez góry), a w końcu majętnego dyrektora huty szkła. Wszyscy tu – oprócz robotników leśnych, stanowiących właściwie coś na kształt starożytnego chóru w greckiej tragedii, i pary karczmarzy – pracują ze szkłem, ze szkła żyją. 

Dla dyrektora to źródło zysku i chwały: można je importować za granicę i cieszyć się sukcesami, jakie odnosi. Dla ojca Pippy źródło utrzymania, możliwość pochwalenia się weneckim kunsztem. Dla Huhna, starego szklarskiego upiora, symbol czasów, w których coś znaczył. W końcu dla Hellriegera, wędrowca, to środek do osiągnięcia celu, symbol “czegoś więcej”. I wreszcie dla Pippy, dla której może być samą osnową, na której zbudowana jest jej rzeczywistość: bo czy jest prawdziwą dziewczyną, czy tylko szklaną figurką, powstałą na skraju życia wygasającego hutniczego pieca?

Posłuchajmy przez chwilę monologu Huhna, który pełni trochę taką właśnie rolę, Staszicowskiego ziemiorództwa gór, a może i całego tutejszego świata:

Siedziałem sobie w środku — w ciemności — siedzieliśmy w ciemności! świat był zimny! nie było już dnia, i nie było już poranku! wtedy siedzieliśmy wokół zimnego pieca hutniczego! — i wtedy przyszli ludzie, ju, ju… wtedy z daleka, przez śnieg przedarli się ludzie! przyszli więc bliżej, bo byli głodni: chcieli odrobinę światła na język! odrobinę ciepła w zamarznięte swoje kości wchłonąć chcieli. — Tak więc jest! — i wtedy w nocy naokoło huty leżeli! — słyszeliśmy ich kwilenie. I wtedy wstaliśmy i rozrzucili popielnik — i nagle wybłysnęła jeszcze jedna iskra… iskierka wybłysła z popiołu! — o Jees, cóżem miał począć z tą iskierką, która nagle z popiołu wybłysła? — czyż mam cię połknąć, iskierko? — czy może cię pochwycić? czyż gonić cię może, iskierko? — albo też może mam tańczyć z tobą iskierko mała?

Piec hutniczy to prapoczątek krajobrazu. To z niego wyłania się cały świat. Szkło, o ile nie podda się go brutalnej silne, ma ogromną moc przetrwania. I może dlatego w finale dramatu to właśnie ono ocaleje, zostając z nami, gdy zapada kurtyna, w postaci szklanego stateczku, popychanego po scenie przez Wanna, kolejną postać z karkonoskiej mitologii: może nawet samego Krakonoša – Rübezahla – Liczyrzepę. Ale to już historia na kolejną opowieść.

cytaty pod zdjęciami pochodzą z dramatu Gerharda Hauptmanna, “A Pippa tańczy!” w przekładzie Artura Schrödera

Fotografie: Karolina Ćwiek-Rogalska

E, wiem już, stara zapadła, konkurencyjna huta. W najbliższej przyszłości kupią ją na rumowisko. (…) Jakże długo będzie jeszcze trwało to zamieszanie? Kiedy tu obok, huta dwoma kominami dymiła, to jeszcze był spokojny zarobek — teraz, zeszło się na psy.

Szczerb jest chyba podostatkiem koło hutniczych b[a]raków.

Straszydło ze starej huty, co to ani żyć, ani umrzeć nie może! (…) On nie chce tego skapować, że tu, w Rotwassergrund, nie ma roboty.

PIERWSZY ROBOTNIK. A gdzież to tak późno, chcesz iść jeszcze nadęty braciszku?

DYREKTOR. W miodem i mlekiem płynący kraj!

HELLRIEGEL (Z pokornym ukłonem w stronę robotników, następnie dyrektora) Chciałbym koniecznie dostać się przez grzebień w czeskie.

Temu coś zdaje się nie tęgo we łbie! Przy tym mrozie przejść góry i to tu gdzie żadnej drogi, ani zejścia niema? Chyba, że się chce w bałwana śnieżnego zamienić i tam w górze zdechnąć! (…) Tyś z pewnością nigdy gór szkrabie nie widział? Nie znasz tutejszej zimy!?

HELLRIEGEL. Czy jest… czy jest się tu już w Czechach, panie gospodarzu?

PIERWSZY ROBOTNIK (śmiejąc się) Jak ci się zdaje? znajdujesz tu choć cośkolwiek czeskiego?

HELLRIEGEL (opadł znowu na beczułkę, ramiona szeroko oparte o ławę piecową rękami przy czole, stara się zasłonić, jęcząc cicho, twarz swoją).

Pięknie! a więc możemy już teraz przez góry uciekać — przecież to drobnostka! Ja znam tu drożynę każdą i każdy kamień! a tam w górze wnet już wiosna się zacznie!

Cirp, cirp, to albo mysz, albo trznadel albo też może zawiasy u drzwi! — wszystko się budzi! stary dom aż cały trzeszczy! czasem mam takie jakieś dziwne uczucie: gdy niesłychane zdarzenie się zbliża i cały ocean światła z gorącego złotego dzbana się wylewa. 

Na cóż ma się tysiąc metrów wysokie, średniowieczno-niemieckie obserwatorium? na cóż ma się lunetę z własnoręcznie zrobioną soczewką w środku? no i czyżby nie można czasem spoglądnąć na ten stary, podksiężycowy świat i dzieci jego na palcach zobaczyć? Wreszcie jeśli but nie uciska: nie daje się go do szewca!

Odpowiedz im o twoim wodnym pałacu i błagaj ich, aby wam, na miłość Boga, kamień wskaźniczy dalej na drodze położyli!

*w oryginale: (…) je nezbytným zájmem našeho státu, aby hranice na Krkonoších byly radikálně mírovou smlouvou upraveny ve prospěch Československa, aby posunuty byly pod severní svahy hor a tím získány málo obydlené obrovské lesní oblasti. Cytat za: Holubec S., (2022). České a polské Krkonoše 1945–1963: Mezi ochranou přírody a modernizací, Český časopis historický, 2022(3-4), 800-801.

* w periodyku naukowym Český časopis historický, 2022(3-4), 777-833.

Karolina Ćwiek-Rogalska