Wpis blogowy gościnnie przygotowała Karolina Gembara, artystka wizualna, badaczka, urodzona i wychowana w Ząbkowicach Śląskich w rodzinie przesiedlonej z różnych części dzisiejszej Ukrainy. / The blog post was guest-written by Karolina Gembara, a visual artist, researcher, born and raised in Ząbkowice Śląskie in a family resettled from various parts of today’s Ukraine.
[ENG, Polish version below] A random discovery of a bag filled with old photographs led the author of this month’s post into a deeply personal meditation on memory, inheritance, and postwar displacement. Family archives, fragments of German and Polish pasts intertwined with each other with wedding pictures, side notes, and rare war photos, and revealed layers of loss and silent violence embedded in material traces. The discovery of a photo album marked Erinnerungen (Memories), likely once belonging to a displaced German family, opened up questions of symbolic appropriation, mourning, and the ambivalent intimacy of living with things that are both ours and belonging to someone else’s.
Reklamówka z podobizną Myszką Miki wpadła w moje ręce zaledwie kilka lat temu. Wtedy myślałam, że widziałam już wszystkie rodzinne archiwa. Z jednej i drugiej kresowej strony – z podbuczackich wsi — Barysza i Podzameczka oraz z Czernichowa, i z polskiej Centrali. Że wszystko, co cenne i przydatne, już przeszło przez moje ręce.
I tu muszę wyznać: pragnę tych rzeczy tak bardzo, że zawłaszczam je sobie, kiedy nadarzy się ku temu okazja. Okazja numer jeden to śmierć babci Michaliny, a więc likwidacja jej rzeczy, porządkowanie, wynoszenie, oddawanie. Kto chciał, ten załapał się na coś sentymentalnego. Schowałam worek ze zdjęciami zawczasu, bo przecież nikomu nie były bardziej potrzebne niż właśnie mi. Znałam te czarno-białe fotografie z chrztów, ślubów i pogrzebów, ale chciałam je mieć w domu, przy sobie. Będę je studiować i doceniać bardziej niż ktokolwiek z rodziny — myślałam — za dużo już rzeczy się zmarnowało, przepadło, zniszczało. Okazja numer dwa to śmierć babci Adeli. Nigdy nie dzieliła się fotografiami, nie wiedziałam nawet, że istnieją — miałyśmy zresztą słabszy kontakt i nie przyszło mi do głowy, żeby jako dzieciak buszować w jej szafie. No więc wybłagałam od rodziny tę odnalezioną w jej rzeczach reklamówkę. Niby na tymczas, ale jest ze mną już 5 lat i nikt się o nią nie upomniał.
Jestem niesamowicie chytra na pamiątki rodzinne. Wszystkie historie, które słyszałam od dziadków w dzieciństwie, były o utracie. O utracie domu, rodziców, psa, zdrowia, brata, sukienek, pościeli, nadziei. A potem, gdy już zamieszkali na Ziemiach Zachodnich, o potencjalnych, ale jednak nieodnalezionych skarbach po Niemcach. No więc gdzie są te meble, co tu stały, jak przyjechali? W kurniku. Dziadek zrobił z nich zagródkę dla brojlerów. A te niemieckie książki, co to się nimi bawiliśmy na strychu? Wörterrr-bucchhhh! Dawno spalone. Dlatego, gdy już trochę podrosłam i zrozumiałam, ile straciłam, zaczęłam łapczywie zbierać, chyba nawet zabierać. Tęskniłam do rzeczy z tamtych dawnych czasów, choćby były „nie nasze”, bo przecież rzeczy są dowodem jakiejś ciągłości.
Reklamówka z Myszką Miki dała mi ich bardzo dużo: znana mi już narracja wizualna, a więc chrzty, śluby, pogrzeby. Czasem zdjęcia grupowe, bo fotograf przyjechał, przechodził akurat. Na wsi nie było za dużo okazji do fotografowania się, poza tymi, które wiązały się z obecnością księdza. Rozpoznaję twarze, młodziutka Adela z najstarszym synem Zbyszkiem, moim tatą. Obojga już nie ma. Krowy, dom, sad, czasem jakaś pocztówka ze Lwowa. Są też laurki na Dzień Babci i dużo świstków papieru, daty wizyt lekarskich, odcinki emerytury z KRUS-u i skierowania wypisane ręcznie: leczenie radiologiczne.
fotografia przedstawiająca album rodzinny autorki, fot. Mika Nechyporenko
Jest też i album. Od razu rozpoznaję jego funkcję: płócienna okładka, poziome ułożenie, jakiś sznureczek przy grzbiecie. I tłoczenie na okładce, którego nie rozpoznaję: Ehrinnerungen. Coś z niemieckiego, wspomnienia, czy coś podobnego. Nie przeleciała mi wówczas przez głowę żadna fabularna myśl: że oto babcia była jednak jakoś „zniemczona”, że oto zaraz jakaś wielka tajemnica ujrzy światło dnia. Zaczęłam wertować z przekonaniem, że to nie moje, ale że mam prawo. Na wewnętrznej okładce napis drukowanymi literami „RAD” i numer: 11/111. Obok, również na okładce, miniaturowe zdjęcie kobiety, mniejsze niż do dokumentu, wielkości naparstka. Przerwane na pół, ale przyklejone, w wyniku czego jej twarz nosi grymas. Ktoś się rozmyślił albo naprawił czyjś błąd. Tak czy inaczej dziwne, bo miejsce na zdjęcia jest dalej, na czarnej tekturze. Może to właścicielka? Kto i dlaczego chciał ją z tego tytułowego miejsca usunąć? Pierwsza strona dość zagadkowa: bardzo stare zdjęcie, ale to jego kopia, taka błyszcząca. Starzy ludzie, chyba biedni, pan z długim wąsem, pani w chustce. I gromadka dzieci na tle drewnianej chaty. Rozpoznaję w końcu młodego Jana, męża Adeli. A więc zdjęcie albo sprzed wojny, albo zrobione w jej trakcie. Tak czy inaczej z ukraińskiego Czernichowa. Potem znane mi chrzty, wesela, pogrzeby, mały Zbyszek, mały Jurek, mały Staszek, mała Ela. Znam. A ten żołnierz o ciemnej karnacji? Krótkie spodenki, palmy, „Kair 1942”. Szybki rachunek — to pradziadek Mikołaj w armii Andersa! Czyli to jednak nie legenda. Musiał te zdjęcia wysyłać potem z emigracji, a może je przywiózł jak już zjechał do Polski w latach 70. Nie ma go na zdjęciu z Czernichowa, bo zabrali go na Sybir, a dzieci — w tym młody Jan, późniejszy mąż Adeli — zostali z dziadkami.
Obraz jakoś się tam układa. Niby jest tu chronologia, ale widać też przeskoki. Jakby zdjęcia wklejano tu retrospektywnie — mali, młodzi, znów mali, już dorośli, martwi i znów młodzi. Ale ta opowieść się urywa i nagle widzę tylko czarne kartonowe strony, poplamione starym klejem, z kawałkami wciąż trzymającego się tych stron papieru. Ktoś się mocno uparł i powyrywał zdjęcia. Chamstwo, myślę. Znów poniszczyli i zostaję z kalekimi pamiątkami. Kilka stron dalej przezroczysty woreczek, a w nim mały stosik. Dzieci z blond czuprynami, w samych majtkach, jest gorąco, jest lato, woda, piknik, zabawa. Są i dorośli, ta jedna pani się powtarza. W tle, jak nie woda czy łąka, to ten sam dom. Kamienica, dwupiętrowa, wielorodzinna, bardziej wiejska niż miejska. W miejscu klatki schodowej półkolista wieżyczka przypominająca absydę. Gwiaździste szprosy w oknach korytarza. Płot na ceglanym murku, ceglane słupki i ceglane ozdobne wykończenia tu i ówdzie.
Niemcy
Niemiecka kamienica, niemieckie wakacje, niemieckie dzieci. Nawet teraz, nie mając tych fotografii przed sobą, wiem dobrze, jak to wszystko wygląda, opisywałam te fotografie nie raz, poszukując tego domu po różnych fejsbukowych grupach. Bez skutku. Ktoś jedynie napisał, że „RAD” to der Reichsarbeitsdienst. Rzeczywiście, sprawdziłam numer, unsere lager RAD („nasz obóz”) był w Trzebnicy (niemieckiej Trebnitz). Może trzeba to było wtedy wiedzieć, gdzie się zgłosić, w razie czego. Może chcieli? Kto pisze „nasz obóz” jakby to był „nasz sklep, nasz kościół, nasz staw”?
fotografia przedstawiająca album rodzinny autorki, fot. Mika Nechyporenko
Kiedy w 2024 Katarzyna Maniak i Anna Kurpiel kuratorowały w Muzeum Etnograficznym we Wrocławiu wystawę „Rzeczy Przysposobione” album znalazł się wśród eksponatów. Badaczki użyły kategorii z rzeczowników odczasownikowych na opisanie tego, jaki mamy stosunek do tzw. rzeczy poniemieckich. „Umojenie” albumu przez babcię Adelę zdaje się dobrze opisywać tę sytuację. Moja nienaukowa fabulacja widzi historię tak: młoda Adela wyszła za mąż, za Jana, przydzielono im dom. Tam, na strychu bądź w jakimś starym meblu, znalazła album, rodzinną pamiątkę poprzednich mieszkańców. Początkiem fotograficznej opowieści o rodzinie Gembarów jest więc dramat innej rodziny. Nie wiemy, czy wysiedleni zostali przez polską administrację, czy też uciekli dobrowolnie przed zbliżającym się frontem. Nie wiemy, co zabrali, czy dano im czas na spakowanie się, czy ważono ich dobytek. Wiemy, że nie zabrali albumu. Tego albumu. Może był jednym z kilku albumów, tym najmniej ważnym? Może te ważniejsze pojechały na zachód? Ale czy w tamtych czasach na wsi było aż tyle fotografii? Zastanawiam się: kto nie zabiera albumu rodzinnego, jeśli ma choć chwilę, by spakować najważniejsze rzeczy. Chyba że nie ma tej chwili — łapie dzieci, kołdrę, kawałek chleba i już go nie ma.
„Umojenie”, jak pisał Robert Traba, jest włączeniem czegoś obcego do swojego, znanego sensu[1]. To jak rytuał pozwalający się odnaleźć, ale także oswoić z tym, co nie moje. Mieści się w nim bowiem także potencjał „wrogiego”. Plus i minus, który należy zaakceptować, pójść na kompromis, by móc w ogóle iść dalej. Ekonomista powiedziałby, że to jednoczesna strata i zysk. Zagubione i znalezione. Stracone i odzyskane. Zniszczone i uratowane. Powojenna władza komunistyczna nie uznawała niuansów i nie podpowiedziała ludziom, jak pomieścić w sobie te przeciwstawne uczucia. Niemcy stracili, Polacy zyskali, Polacy stracili, Ukraińcy zyskali, Ukraińcy stracili, Polacy zyskali, Niemcy zyskali… Pełnia i próżnia są jak siostry syjamskie, nie można dawać nie odbierając.
Adela nie wiedziała naturalnie, że odrywając od papieru obce i niepotrzebne fotografie, robiąc miejsce sobie, swojej młodej rodzinie, dokonuje symbolicznej przemocy. Kibicuję jej, bo wiem, że nie miała łatwo. Tylko tu, w tym albumie, na dwóch kartonowych stronach zostanie ślad po jej malutkiej córeczce, która zmarła w wieku trzech lat. Adela starała się zachować pamiątki po rodzinie męża, nie znajdę tam zdjęć jej mamy, jej taty, jej stron rodzinnych. Robiła to „dla rodziny”. A jednocześnie pozostawiła rany: papier się niszczy, odchodzi razem z fotografią, nie sposób zamaskować tego gestu. No i coś ją jednak powstrzymało przed wyrzuceniem podobizn tych małych beztroskich niemieckich dzieci. Ten gest troski jest prawie śmieszny — co komu po tych fotografiach? Bez podpisu, bez właściciela, bez tożsamości, bez daty i miejsca. Oni już nie wrócą po swoje pamiątki. A ja będę bezskutecznie szukać ich właścicieli.
fotografia przedstawiająca album rodzinny autorki, fot. Mika Nechyporenko
PS W wyniku moich postów na różnych grupach odezwała się do mnie Beatrix. Nie, nie wie kim są dzieci na fotografiach i nie wie, gdzie mógł stać ten dom. Ale że wspomniałam poniemiecką wieś Hemmersdorf, napisała. Jej ojciec został jako dziecko wysiedlony właśnie stamtąd. Wspomnienia były tak bardzo bolesne, że nigdy nie odważyła się szukać informacji o miejscu, w którym się wychował. A jednak całe dorosłe życie przechowywała pamiątki po nim. Dzięki niej wiem, że w domu Adeli mieszkał ktoś o nazwisku Langnickel. To za mało. Ale może więcej nie trzeba.
Karolina Gembara
[1] Traba R. 2014, Dialogi pamięci. Rozważania wokół recepcji pamięci zbiorowej, „Sensus Historiae”, nr 15 (2)
[ENG, Polish version below] How can the end of East Prussia be depicted on stage? This ambitious task was undertaken by the team at the Jaracz Theatre in Olsztyn. In this formerly German city, in a theatre built a hundred years ago as the Treudanktheater—to celebrate Germany’s victory in the plebiscite for the self-determination of the region of Warmia, Masuria and Powiśle in the 1920s—and later reopened in 1945 as a Polish stage, we follow the plot of Walter Kempowski’s All for Nothing, directed by Weronika Szczawińska. It is a story of Prussian nobles and their neighbours in the last months of the war. How does one stage the apocalypse of the winter of 1945 in such a haunted setting? Karolina travelled to Olsztyn to find out.
Czarna wysepka wśród morza bieli*
Kiedy człowiek jest jeszcze człowiekiem, a kiedy już tylko śladem po człowieku? Na wpół rzeczą? Cieniem wspomnienia o kimś, kto stał w tym właśnie miejscu, jadł z tego talerza, ustawiał książki na tej właśnie półce? Widzowie, czekający na spektakl Wszystko na darmo w Teatrze im. Jaracza w Olsztynie, wchodzą na scenę, na której już rozkłada się zapowiedź apokalipsy. Półżywe przedmioty: stół bez nóg, porzucony obraz, wykoślawione krzesła, czekają rozłożone na scenicznych deskach. Ożyją za chwilę, jeszcze tylko szybkie dyspozycje, kto gdzie stoi, kiedy TO się wydarza. TO – czyli może spektakl, jedna z prób, a może koniec świata. Tego drugiego się przepróbować nie da. Aktorzy przepowiadają role na biało, jakby przypominali sobie, o czym mają nam opowiedzieć. Tu spotyka się zresztą część techniczna sztuki – wymagająca ogromnej dokładności, żeby podnieść właściwy element scenografii we właściwym momencie i miejscu – z jej treścią. Dopiero za chwilę ruszy z kopyta teatralna machina. Z dwóch stron scenę obsiadła widownia, ale przestrzeń i tak jest przecież trochę umowna. Bo jeśli oderwać wzrok od tego, co przed nami, można nim błądzić po rampie reflektorowej, rurach, przewodach i wnętrznościach sceny, wcale przed nami nie zakrytymi.
Tu wszystko jest na wierzchu.
Może to zresztą najwłaściwsza strategia w takim miejscu jak to? Trochę jak w literackim pierwowzorze, Wszystkim na darmo, powieści Alles umsonst przełożonej przez Małgorzatę Gralińską dla ArtRage przed dwoma laty (2023). Jej autor, Walter Kempowski – o którym będzie się mówiło, że to drugi, obok Güntera Grassa, opowiadacz niemieckiego końca wojny – wydał ją w 2006, rok przed śmiercią. W Polsce od razu reklamowana jako arcydzieło, w Niemczech spotykała się, jak zresztą i inne dzieła Kempowskiego, z mieszanym przyjęciem. Bo z Kempowskim Niemcy mieli problem – jak z własną pamięcią o wojnie: podzieloną, fragmentaryczną, nieciągłą. U Kempowskiego widać konstrukcję tej pamięci we fragmentach, z których buduje świat przedstawiony, aluzji, pokawałkowanych piosenek, urwanych nut, przemilczanych opowieści – niby wszystko jest na wierzchu, ale trzeba oderwać wzrok od rozwijającej się przed oczami czytelniczki historii, żeby zobaczyć, że coś tu nie gra, od początku.
Fotografia ze spektaklu, autor: Bartek Warzecha, źródło.
U Kempowskiego i u Szczawińskiej rzecz dzieje się w wymyślonym dworku, umownej miejscowości gdzieś w Prusach Wschodnich. Miejscu, w którym chciano widzieć jakąś przednowoczesną idyllę. Niby europejskie państwo, ale jakoś tak na końcu świata. Niby z dużym miastem Królewcem, ale z nie za gęstą siatką urbanistyczną. Niby z własnym filozofem, co dokonał w naszym myśleniu rewolucji, ale ten Immanuel Kant jakiś dziwny, zasiedziały w domu, obrośnięty anegdotą. Ot, taki filozof, co całe życie chciał zobaczyć słonia, ale akurat żaden nie zawędrował nad Pregołę. Kempowski celowo osadza akcję swojej powieści w realnej geografii – jego bohaterowie mówią o Olsztynie, Elblągu czy Gdańsku – ale ten najbliższy szczegół, dwór Georgenhof, jest zmyślony. Mógłby istnieć, a jednak nie istniał.
Teraz jednak panował ziąb
I tak samo jest z tym teatrem. Siedzimy przecież na jak najbardziej realnej nastawce z krzeseł i jeśli spojrzymy do góry, zobaczymy zupełnie prawdziwą rampę reflektorową. Ale może coś jeszcze? Teatr założony sto lat temu, w 1925 roku, jako dar wdzięczności za wygrany plebiscyt, został nazwany w związku z tym Treudanktheater [w wolnym tłumaczeniu Teatr w darze za wierność]. Nie krył się z tym, czym był. A co to za plebiscyt? Chodzi o głosowanie, zarządzone po pierwszej wojnie światowej: gdzie ma przebiegać granica nowej Polski? Wiemy, że nie wszędzie to było oczywiste i nie wszędzie rozstrzygnięcia witano z radością – o sytuacji na Śląsku Cieszyńskim pisała na naszym blogu Magdalena. W dwóch wypadkach, na Górnym Śląsku, i właśnie na Mazurach, Warmii i Powiślu miało się odbyć głosowanie: chcesz mieszkać w Polsce czy w Niemczech? Nie chodziło o narodowościowe rozstrzygnięcia, nie pytano bowiem – jak zauważa w wywiadzie o tym górnośląskim plebiscycie Sebastian Rosenbaum w rozmowie z Karolem Kleczką[1] – czy czujesz się Polakiem, czy Niemcem. Narodowościowego samopoczucia nie wskazywał używany język ani noszone nazwisko. Wyniki plebiscytu, przebiegającego w cieniu wojny-polsko bolszewickiej, dla strony polskiej okazały się klęską: jedynie kilka miejscowości na Mazurach i Powiślu znalazło się po polskiej stronie granicy. Strona niemiecka upamiętniła wynik nie tylko w nazwie allensteinskiego teatru – w 1928 roku Olecko przechrzczono na Treuburg [czyli Wiernogród], także przypominając o wynikach głosowania.
A Kempowski pokazuje nam ten świat – ten, gdzie wierność szybko wykorzystają przejmujący polityczne stery naziści, dla których i przegrana pierwsza światowa wojna, i wygrany plebiscyt staną się żyznym podglebiem propagandy – który zapada się pod własnym ciężarem niedługo później. Podświadomie, wyposażeni w wiedzę z podręczników historii, czekamy, aż do Prus Wschodnich wejdzie Armia Czerwona, żeby rabować i gwałcić. Jak w Pruskich nocach Aleksandra Sołżenicyna: „Podpalajmy domy! W mig / Się sfajczą! Na strych, Wasia! / Trza zaczynać od poddasza, / Strop drewniany! Idź na strych!”. / Szkoda domów? Jeszcze czego, A niech Niemiec ma za swoje! […] I radością nas napawa / Pruskie niebo pełne łun![2]Bo Sołżenicyn, późniejszy noblista i autor Archipelagu GUŁag, dowodził w styczniu 1945 roku jedną z jednostek zdobywających Prusy. Zresztą to gdzieś pod Elblągiem aresztowano go i stamtąd zaczął się jego obozowy szlak. Ale u Kempowskiego nie ma żadnego rosyjskiego matematyka, który jako kapitan artylerii szturmuje pruskie dwory i miasteczka. Jest tylko pogłos artylerii, którą w spektaklu Szczawińskiej słychać bardzo wyraźnie. Wystarczy otworzyć drzwi, za którymi hałasuje piekło. Ale na straży konającego świata i tak ktoś stoi. Zamiast czerwonoarmiejców są gorliwi miejscowi naziści, tacy jak Drygalski (w tej roli Marcin Kiszluk), który w każdej chwili jest gotów ferować wyroki. Są jeszcze SS-mani, gotowi te wyroki wykonać. Jest jeszcze upadająca III Rzesza, która nie umie co prawda ewakuować swoich obywateli, ale jest w stanie przykładnie ukarać tych, którzy w ostatniej już chwili będą chcieli się jej wymknąć.
Dlatego radziecką obecność jak w powieści, tak na scenie, przywołuje tylko przedmiot: futrzana czapa, którą od czasu do czasu wkłada pani domu, Katharina von Globig (grana przez Milenę Gauer). Bo jesteśmy w tym świecie zawieszonym w bezczasie i oczekującym coraz to nowego końca, właśnie w jej dworku. To jedna z wielu junkierskich rodzin w Prusach Wschodnich, choć trochę odstaje od otoczenia. Pozornie, łatwo się z nią utożsamić – kiedy za oknem wyrasta im wzorowa robotnicza osada wzniesiona dla wzorowych niemieckich rodzin wiernych partii, przywodzi to na myśl sytuację, w której nagle deweloper wykupuję tę działkę za oknem, na której plan zagospodarowania miejscowego nigdy nie przewidywał żadnej budowy. Ale to pozór, bo poza tym von Globigowie nie są tu po to, żeby się z nimi utożsamiać. Zatomizowana rodzina, której członkowie nie przepadają sami za sobą, zastanawia się, co to będzie – czy tak jak w czasie pierwszej wojny Rosjanie przyjdą, oficer zagra na fortepianie, a potem wszystko będzie po staremu? Plotki mówią, że niekoniecznie. Nieobecny pan domu gdzieś z Włoch przysyła wino, czekoladę i ostrzeżenia, podczas gdy Katharina, znudzona, wspomina wakacyjny romans i życie, które porzuciła w Rzeszy na rzecz wyobrażonej wspaniałości wschodniopruskiego dworu. Ona nie zdążyła się w porę zorientować, że ta idylla to taka tylko z daleka. A dwór ma wodę w piwnicy i gdyby nie Cioteczka (świetna Aleksandra Kolan), codziennie zasypiająca i budząca się pod portrecikiem Hitlera i widokiem ukochanego Śląska, pewnie już dawno by się rozpadł. Zresztą i tak ktoś podwędza srebrne łyżeczki. Żaden komplet się nie uchowa.
Fotografia ze spektaklu, autor: Bartek Warzecha, źródło.
Dom dla lalek i teatrzyk kukiełkowy
I w powieści, i na scenie, obserwujemy więc korowód dziwnych postaci, uciekinierów, pogrobowców Rzeszy, przekrój przez całe spektrum niemieckości, które właśnie przestaje istnieć w swojej dotychczasowej formie. Im wszystkim zostanie tylko wspominanie. Wspomina więc bałtycki baron (bałtycki, czyli pochodzący z kultury Niemców bałtyckich, Baltendeutsche), który wlecze za sobą kufer pełen zapisków o historii swojej miejscowości – historii doprowadzonej do jakiegoś mało znaczącego punktu. Kufer i tak musi porzucić, żeby ratować siebie. O tym, co było, śni też miejscowy pieczeniarz, doktor Wagner (znakomity Radosław Hebal), niby nauczyciel synka von Globigów, Petera (Zuzanna Wicka). Wagner – wielkie nazwisko, mała postać – w żałosny sposób próbujący przybliżyć niezainteresowanym słuchaczom w dworku Globigów królewieckie klopsy spożywane nad Pregołą. Królewiec zbombardowano już w 1944 roku, klopsy od dawna są wspomnieniem. Miasto jest wspomnieniem, został po nim ślad w Duisburgu, 1 200 km od właściwego miasta, gdzie mieści się dziś Muzeum Królewca. Na scenie obserwujemy, jak pamięć tego, co zdarzyło się ledwie przed chwilą, miesza się z pamięcią o tym, co kiedyś, co dawno. Jak u rodziny uciekinierów, którą dokwaterują von Globigom. Ona wspomina porzucony ogródek, on udar, który sprawił, że ledwo się rusza. A za drzwiami już słychać koniec świata, krzyk chorego miesza się z dudnieniem dział, w poruszającej scenie z postmodernistycznego ducha Heinera Müllera (trochę to inny niemiecki duch tym razem). Scena jest długa, trudno ją wytrzymać, wszystko tu działa na nerwy, chce się odwrócić wzrok, ale nie ma dokąd.
Bo tu wszystko jest na wierzchu.
To nie my […], to już było wcześniej
Czasami wyobrażam sobie, że robimy nawiedzony spektakl, bo świata opisanego w powieści już nie ma. Ten, który jest zainscenizowany na scenie, trzyma się na włosku. Tymczasem bohaterowie odmawiają przyjęcia tego do świadomości, czytam zapisane w programie słowa reżyserki,Weroniki Szczawińskiej. Widmontolożki nie może to nie zainteresować. Nawiedzony spektakl? Ale nawiedzony w czym – w pokazaniu na scenie tego, czego już nie ma, jak zastanawiał się na naszym blogu Michal? Mówimy przecież nie o historii faktycznych rodzin, tylko o wyobrażeniu, celowo tak a nie inaczej napisanym przez Kempowskiego. U niego ucieczka zaczyna się wcześniej, mieszają się ze sobą niemieckie kultury z różnych zakątków wschodu, różne klasy społeczne upchnięte w podniszczonym dworku, różne historie. Faktycznie, aktorzy trudzą się, żeby utrzymać pokawałkowane meble i naszą uwagę, w czym celują zwłaszcza Agnieszka Giza i Wojciech Rydzio, którzy wielokrotnie, kunsztownie zmieniają skórę na scenie, wcielając się w coraz to nowe postaci, w drobnym geście, za pomocą kolejnego rekwizytu. Ale jakie duchy wywołują?
Jeśli – a z taką tezą pracujemy w SpectralRecycling już od prawie trzech lat – duchy to przedmioty i przestrzenie, które pozostały po wysiedlonych, i które przypominają, że ktoś tu był wcześniej, jaka jest rola tych reprezentacji reprezentacji? Czy przedmiot, który wyłącznie gra przedmiot, staje się duchem? Jak przenosi się widmo? A może to nie sam spektakl jest nawiedzony, ale właśnie ta scena, na której go oglądamy? Polski, olsztyński, teatr otwarto w listopadzie 1945 roku jako Teatr Warmii i Mazur. Pierwszą polską premierą była Moralność pani Dulskiej, trochę jak na ironię spektakl tak bardzo nie miejscowy – akcja osadzona jest przecież we Lwowie (ale może też w Krakowie), bo jak pisze sama Zapolska, rzecz dzieje się w mieście[3]. To bezimienne miasto, byleby miasto, pierwszą powojenną późną jesienią musiało w Olsztynie brzmieć dziwnie. Miano oglądać spektakl o mieszczaństwie na progu epoki, która tę klasę średnią chciała zmieść. Reżyserował Aleksander Młodnicki, zresztą lwowiak, Wernyhora z późniejszego Wesela Wajdy. Co innego chciano na tej scenie wtedy wskrzeszać, nie ten świat, który dopiero co tu był, i ledwo co się skończył. I co innego nawiedzało scenę. W didaskaliach Moralności… czytamy: Dywany — meble solidne — na ścianach w złoconych ramach premia i Bóg wie jakie obrazy. — Rogi obfitości — sztuczne palmy — landszaft haftowany za szkłem. — Pomiędzy tym stara, piękna serwantka mahoniowa i empirowy ekranik. — Lampa z abażurem z bibuły — stoliki, a na nich fotografie[4]. Nie, jak w scenografii Marty Szypulskiej, stół bez nogi, upiłowana szafa, dziurawe krzesło, blat, który ledwie się trzyma. W powojennej rzeczywistości braku i szabru, kiedy allensteińskie serwantki mahoniowe i landszafty haftowane za szkłem jechały już gdzieś do Warszawy, a może do Moskwy i dalej, a może lądowały w prywatnych mieszkaniach i w magazynach Tymczasowego Zarządu Państwowego, to też musiało brzmieć osobliwie. I może w tym kontekście jakiś dodatkowy duch nawiedza scenę olsztyńskiego Teatru Jaracza?
Wszystko jest na wierzchu, trzeba tylko oderwać wzrok od rampy reflektorowej i spojrzeć kawałek dalej, w przestrzeń i w czas. Nastawić uszu. Chwilę scena pozostaje pusta. Słychać za kulisami szłapanie pantofli, pisała Zapolska. A przecież w papilotach przeszła właśnie przez scenę Cioteczka w wykonaniu Aleksandry Kolan. Tylko za kulisami zamiast pantofli słychać, jak rozpada się świat.
Karolina Ćwiek-Rogalska
* W śródtytułach wykorzystałam cytaty z Wszystko na darmo Waltera Kempowskiego w przekładzie Małgorzaty Gralińskiej.
Premiera: 29.05.2024
Spektakl widziałam: 26.04.2025
Autor: Walter Kempowski
przekład: Małgorzata Gralińska adaptacja, reżyseria: Weronika Szczawińska adaptacja, dramaturgia, współreżyseria: Piotr Wawer jr scenografia, kostiumy: Marta Szypulska muzyka: Aleksandra Gryka asystentka scenografki: Natalia Dziarczykowska inspicjentka/suflerka: Grażyna Czarkowska
Obsada:Milena Gauer, Agnieszka Giza, Radosław Hebal, Marcin Kiszluk, Aleksanda Kolan, Wojciech Rydzio, Zuzanna Wicka (Studium Aktorskie)
[1] Śląska polifonia, z Sebastianem Rosenbaumem rozmawia Karol Kleczka, Miesięcznik Znak, wrzesień 2021.
[2] Sołżenicyn, A., Pruskie noce, tłum. Michał B. Jagiełło, Warszawa 2018, s. 8 [ebook].
[3] Zapolska, G. Moralność pani Dulskiej, Wolne Lektury.
Wpis blogowy gościnnie przygotował Mariusz Fornagiel, doktorant w Szkole Doktorskiej Nauk Humanistycznych Uniwersytetu Jagiellońskiego/The blog post was quest-written by Mariusz Fornagiel, PhD student at the Doctoral School in the Humanities of the Jagiellonian University
[ENG, Polish version below] The article explores the Polish-Slovak (previously Polish-Hungarian) border as a sensory experience, that is not so much a line on a map, but an embodied space. The border appears here as a zone of everyday practices and contacts that blurred its political obviousness. For a long time, the invisibility of this border underlined the continuity of linguistic, visual and sound landscape that surrounded it. Only sudden political changes made it tangible, which means: visible, controlled, alienating. Mariusz asks what kind of border this was when looked across: how it was seen, sensed, and made meaningful by those living along it.
Granica ma wiele funkcji. Raczej dzieli niż łączy. Budowanie tożsamości i przywiązania do państwa, któremu jesteśmy poddawani od dzieciństwa opiera się o mapę. Widzimy ją od małego, w atlasach, w szkolnych salach, a nawet w telewizyjnej prognozie pogody. Granice na niej widoczne są wyraźne i jasno oddzielają „nasze” od „obcego”. Czym innym są jednak w rzeczywistości. Łatwiej dostrzec linię na mapie niż linię w terenie. Patrząc na granicę, często patrzymy przez nią: nasz wzrok kierujemy na drugą stronę, nie skupiając się na samej granicy. W górach ma to szczególne znaczenie[1], a właśnie tam przebiega granica polsko-słowacka.
Jest to też moje osobiste doświadczenie. Nie mieszkałem wprawdzie przy granicy, ale na tyle blisko niej, że od zawsze była obecna w moim otoczeniu. Oczywiście najpierw słyszałem o niej, później nauczyłem się widzieć ją w atlasie, aż w końcu zobaczyłem ją z okna samochodu. Nie wyglądała wyjątkowo, nie robiła wielkiego wrażenia. Patrzyłem na rzekę[2], Poprad, ale nie widziałem tego, co tak wyraźnie rysowało się wcześniej przed moimi oczami na wiszącej w szkolnej sali mapie. Tu była to rzeka jak każda inna. Dlaczego więc wywoływała we mnie takie wrażenie i skąd to drżenie serca?
Linia graniczna w terenie jest trudniej dostrzegalna niż na mapie. Na zdjęciu widok na Poprad z mostu granicznego Piwniczna–Mniszek nad Popradem. Fot. M. Fornagiel, sierpień 2024 r.
Zauważając niewidoczne
Jak linia graniczna wpływała na mieszkańców okolic granicy polsko-słowackiej (do 1918 roku polsko-węgierskiej, ponieważ dzisiejsza Słowacja stanowiła część Królestwa Węgier)? Michał Buchowski wyróżnia dwa pojęcia: linii granicznej i granicy. Pierwsza kategoria oznacza: wyznaczoną w terenie, w gruncie rzeczy niewidoczną, choć uchwytną poprzez oznaki naturalne i symboliczne linię o znaczeniu politycznym. Przez granicę rozumiem natomiast za tym badaczem strefę wokół linii przygranicznych. Rozciąga się w obszarze, w którym obecność linii demarkacyjnej ma bezpośredni wpływ na codzienne relacje ekonomiczne, społeczne i kulturowe mieszkańców żyjących na terenach nadgranicznych (Buchowski, 2004, s. 9). To rozróżnienie pozwala na lepsze zrozumienie czym granica naprawdę jest – nie tylko linią na mapie, ale żywą przestrzenią w terenie wpływającą na ludzi żyjących w jej pobliżu. Dzięki temu mogę także zastanowić się nad tym co znikało z oczu przez bliskość i codzienne oswojenie z linią graniczną, a co z kolei przysłaniało jej sens przez automatyczne utożsamianie obydwu pojęć.
Granica polsko-słowacka, pokrywająca się z poprzednią granicą polsko-węgierską jest uznawana za jedną z najstabilniejszych i niezmiennych w Europie. Być może dlatego nie wywołuje takiego zainteresowania jak pozostałe polskie granice. Niezmienność, stabilność, trwałość nie rezonuje tak jak zmienność i nietrwałość.
Co jednak z tymi, którzy przy tej granicy mieszkali? Dla nich była codziennością, jej obecność odczuwali, z nią żyli codziennie. Jej niezmienność sprawiała, że granica przestawała być widoczna. Dopiero nieczęste zmiany jej przebiegu, zaostrzenie kontroli na granicach albo jej zamknięcie w związku ze zmianami politycznymi uwidaczniało niewidoczne. Sformułowanie to powróciło w ostatnich latach, gdy w okresie pandemii przywrócono kontrole graniczne, a na jakiś czas niemal całkowicie wyłączono możliwość jej przekraczania. Znów powtarzano, że da się zauważyć granicę. To chwile kryzysowe albo polityczne zmiany prowadzą do tego, że granica staje się na trwale widoczna w terenie, a przez to odzyskuje swoją symboliczną i materialną moc.
Mapa ograniczeń
W opowieści o tej granicy można by się cofać do początków słowiańskiego, niemieckiego czy płynącego z Węgier osadnictwa w regionach podgórskich. To jednak nie przybliży nas do sedna rozważań. Mapy wczesnośredniowiecznych państw określające konkretne granice są przełożeniem dzisiejszych terminów na ówczesne uwarunkowania. W rzeczywistości nie da się wykazać, gdzie wówczas dokładnie przebiegała polsko-węgierska linia graniczna. Stąd też rozważania o przynależności państwowej Spiszu czy Orawy w średniowieczu prowadzą na manowce. Kolonizacja – zakładanie nowych osad – przebiegało tam zarówno ze strony Polski, jak i Węgier. Granica, w rozumieniu w jakim tutaj ją rozważam – linii granicznej, pojawia się wraz z budową nowoczesnego aparatu państwowego w państwach Europy Środkowej w XVIII w. Istniejące wcześniej komory celne, których celem było kontrolowanie przepływu towarów, ustępują miejsca dokładniejszej kontroli ruchu granicznego, również osób. Na początku lat 70. XVIII w. południowe województwa Królestwa Polskiego zostają włączone w skład monarchii Habsburgów jako nowa prowincja Galicja i Lodomeria. Granica jednak nie zanikła, ale przyjęła nową formę – granicy galicyjsko-węgierskiej. Z tym, że jej dokładne wytyczanie w terenie trwało jeszcze dłuższy czas, a na Orawie zostało ukończone dopiero po ponad 70 latach – w 1846 roku.
Długie współistnienie w cieniu niewidocznej granicy sprawiało, że mieszkający tam ludzie wchodzili we wzajemne powiązania gospodarcze i społeczne. Z czasem mieszkańcy przygranicznych miejscowości przestali być świadomi ich źródeł uznając, że są one po prostu naturalne. Nie dziwiło więc, że podhalański góral jechał na targ do orawskiego Dolnego Kubina. Na południu Polski pamiętane jest też udawanie się na Węgry – czyli do gospodarstw leżących przede wszystkim na dzisiejszej południowej i wschodniej Słowacji – do pracy. Na największych targach, jakie miały miejsce w Lubowli (słow. Stará Ľubovňa) i Bardejowie zaopatrywali się galicyjscy Łemkowie. O pochodzeniu klienteli świadczy, że jarmark w Lewoczy, na którym kupowano woły, odbywał się na ruski odpust, przypadający na początek lipca i związany z kultem Matki Boskiej. W Galicji popularnością cieszyły się też kapelusze kupowane w Michalowcach (tzw. michalovecki kalap), miejscowości na wschodniej Słowacji, czy zdobione kożuchy z Bardejowa i Lubowli. Badający te kontakty, polski etnograf, Roman Reinfuss pisał, że w nadpopradzkich miejscowościach jeszcze przed II wojną światową widział on słynne malowane skrzynie kupowane po drugiej stronie granicy. Te same, które stolarze z Jaślisk i Muszyny szli wykonywać po słowackiej stronie.
Te transgraniczne kontakty zawierały również inny aspekt. Do Sulina, leżącego naprzeciw Żegiestowa, łatwiej było się dostać przez Poprad niż przez okoliczne góry. Rzeka ta była (i jest na tym odcinku nadal) graniczną rzeką. Nie przeszkodziło to jednak w przygotowaniu przeprawy. Jeszcze przed I wojną światową sporządzono tratwę z okrąglaków, a ponad brzegami przerzucono drut mający zapewnić stabilność trasy. Przewoźnik odpychał się długim drągiem od dna i mógł w ten sposób przewieźć ludzi i dobytek. Przypominam sobie wysiłek tych ludzi, gdy dzisiaj w tym samym miejscu wygodnie przejeżdżam przez kładkę pieszo-rowerową.
Granica polsko-słowacka w dolinie Popradu. Fragment Mapy turystycznej Karpat Polskich. Skala 1:100000. Ark. 7. Krynica-Nowy Sącz (Szczawnica-Krynica), Warszawa 1928. Polona.pl. Domena Publiczna.
Niedaleko od Sulina, w górę Popradu, po polskiej stronie leży wieś Andrzejówka. Również tutaj transgraniczność była oczywistością. Jej mieszkanka wspominała: Dobrzy ludzie tu mieszkali, skoligaceni byli zarówno z Polakami, jak i ze Słowakami z tamtej strony Popradu. […] Naszym sąsiadem z jednej strony był Łemek Magiera, którego żoną była Słowaczka z Legnawy. Sąsiadem z drugiej strony był Murin, Słowak ze Stariny, która leży po tamtej stronie Popradu. Dużo Słowaków było wokół. […] Życiem naszym rządził Poprad. […] zmieniał nam granice państwa. A to zabrał coś Słowakom, a dał nam, a to znowu odebrał i Słowakom zwrócił. Kiedy woda była niska przechodziliśmy po płyciznach w obie strony. Przewoziło się także na furach zboże i siano, bo Słowacy mieli swoje pola u nas, a Polacy na Słowacji (Bogacz, 2019, s. 57). Wyjątkowości sytuacji dodawało więc i to, że rzeka jest granicą. Dopóki jednak jej przekraczanie jest swobodne i proste można tego nie zauważać. W końcu, jak zauważa andrzejowianka, to płynąca woda, jej wysokość i wartkość rządziła życiem tych ludzi w większym stopniu niż niewidoczna linia graniczna.
Z gospodarnością Łemków oraz mieszkających na Słowacji Rusinów[3], bliskich im językowo i kulturowo, związane są dwie aktywności. Wykraczają one poza omawiany region, ale z samą granicą są mocno sprzężone. Chodzi o działalność druciarzy oraz handlarzy mazią i dziegciem, czyli produktów suchej destylacji drewna używanych między innymi do smarowania osi wozów. Z tej pierwszej słynęli mieszkańcy spiskich rusińskich wsi. Z towarem docierali w niemal każdy zakątek środkowej Europy. W kronice wsi Jarzębina (słow. Jarabina) możemy przeczytać: Nasi ludzie chodzili za granicę do Rumunii, do Bułgarii, do Serbii, do Turcji, do Rosji, do Polski[4] (za: Koma, 1961, s. 271). Podobny rozmach miały szlaki handlowe maziarzy z Łosia w powiecie gorlickim. Przed I wojną światową ze swoim towarem docierali na Morawy, Węgry, a nawet na wschodnią Ukrainę. Ich zasięg zaczął być ograniczany przez nowo powstałe państwa po I wojnie światowej. Nowe administracje państwowe redukowały możliwość swobodnego przekraczania swych granic. Ich nagłe uwidocznienie stało się problemem dla wędrujących przez nie handlarzy. Nie od razu pogodzili się z nowymi warunkami. Próbując się przystosować przekupywali straż graniczną albo po prostu nielegalnie przechodzili granicę. Z czasem jednak czechosłowackie służby zaostrzyły swoje działania, coraz bardziej restrykcyjnie przestrzegając przepisów. Maziarze zmuszeni więc byli zrezygnować z południowych, tradycyjnych dla nich, kierunków handlowych, zmieniając je na ziemie Polski centralnej i zachodniej. Jej mieszkańcy widząc na swoich ulicach łemkowskie wozy z mazią jednocześnie dostrzegali widomy znak zamknięcia południowej granicy. Sami handlarze zmuszeni zostali niejako odwrócić się plecami do linii granicznej i nie patrzeć w jej stronę. Stała się dla nich niczym mur odcinający atrakcyjny wcześniej widok.
W powszechnej świadomości najbardziej znane fakty dotyczące granicy polsko-słowackiej związane są z wydarzeniami na Spiszu i Orawie. Regiony te znajdowały się do 1918 roku w granicach Węgier, a w momencie powstawania państw narodowych stały się miejscem konfliktu polsko-czesko-słowackiego. Było to dramatyczne odwrócenie istniejącej wcześniej sytuacji. Jeszcze kilka lat wcześniej trudno tutaj było zauważyć, że przekracza się granicę. Tak o powrocie z Orawy wspominał w książce Z kresów polszczyzny,wydanej w 1912 roku w Krakowie, Roman Zawiliński, polski językoznawca i etnograf: Gdyby nie zwrócenie uwagi przez woźnicę, nie wiedziałbym był, kiedyśmy przekroczyli granicę; ani kraj, ani ludzie nie zmienili swej cechy zewnętrznej […]. A dalej pisząc o drodze na Spisz pisał: W tem miejscu na polnej drodze [za Gronkowem, który był ostatnią podhalańską wsią przed leżącą już na Spiszu Nową Białą], którąśmy postępowali, nie było nigdzie widomego znaku granicy galicyjsko-węgierskiej. Spór o to, czyśmy już na terytorium węgierskiem, czy jeszcze na galicyjskiem, rozstrzygnąć miała mapa sztabu jeneralnego. Poczęto ją rozkładać, ale nim się w nią wpatrzono, trwał dłuższy spór między „sosrębiarzem” [przezwanego tak z powodu swojego nadmiernego zamiłowania do ozdobnych belek stropowych w góralskich domach] a filologiem, bo ten umiał tylko wtedy czytać z mapy, jeżeli była ściśle ułożona w kierunku czterech stron świata. Nareszcie przekonano się, żeśmy jeszcze w Galicyi (Zawiliński, 1912, s. 111, 115). Znamiennym jest, że Zawiliński potrzebował widomego znaku granicy, a gdy nie mógł go dostrzec w terenie, wyciągnął mapę. Szukał wokół siebie tego, co tak łatwo znajdował na papierze. W terenie jednak gołym okiem nie mógł tego dostrzec. Potrzebował namacalnego dowodu, że granica istnieje. Dla niego i podobnych mu intelektualistów odkrywających wówczas Spisz i Orawę ta niewidoczność granicy stawała się dowodem, że po obu jej stronach mieszkają Polacy. Zatrzymywali się jednak na oznakach zewnętrznych, nie wchodzili w głąb. Widzieli podobieństwo strojów i krajobrazów, słyszeli podobieństwo języka, ale interpretowali je w odniesieniu do swojego świata – jasnych podziałów tożsamościowych. Nie potrafili zauważyć, że nie równa się to przynależności do polskiej czy słowackiej wspólnoty. To intensywne wpatrywanie się w poszukiwaniu linii granicznej, ale zarazem niezauważanie granicy stało się jedną z podstaw konfliktu międzypaństwowego po I wojnie światowej.
Przywołam jeszcze fragment, w którym Zawiliński i jego towarzysze w końcu dostrzegają linię graniczną. Pisze on o marszu wzdłuż Dunajca, rzeki przedzierającej się tutaj przez Pieniny, a jednocześnie rozdzielającej Galicję od Węgier: Nagle dostrzegliśmy jeden, po chwili drugi słup kamienny z napisem bardzo zagadkowym to M. O. to znów G. Rzecz wyjaśnił nam ks. proboszcz: to kamienie graniczne Węgier i Galicyi: M. O. to „Magyar Ország”, a G. to „Galicya”. Otrzymali wreszcie to, czego wcześniej tak usilnie szukali – widomy znak granicy. Ich reakcją nie było jednak zadowolenie z osiągniętego celu. Jakto? Przecież granicę galicyjsko-węgierską od ujścia Białki prawie do Szczawnicy na całej linii tworzy Dunajec? Skądże ta granica przeniosła się na brzeg lewy i zabrała kawałek wikliny Sromowczanom? Przyczyną okazało się podmycie prawego brzegu przez Dunajec, co miano wyrównać tą drobną zmianą. Zawiliński znacznie zmienia tutaj swój ton: Czy nie jest to wstęp do zachłannego pożądania „Trzech Koron” i Pienin? Wszak jeśli całe Tatry powinny być madziarskie, dlaczegożby nie miały nimi być i Pieniny?! (Zawiliński, 1912, s. 131–132). Dostrzeżenie linii granicznej zmienia jego opis z zachwytu piękną podróżą w obronę polskiego stanu posiadania (tytułowych kresów polszczyzny).
Podobny ton znajdziemy w polskich przewodnikach z tego czasu. Na przykład Mieczysław Orłowicz opisując podróże po Słowacji zwracał uwagę na przymusową madziaryzację mieszkających tam… Polaków (de facto chodziło o tamtejszych górali, których gwara stanowiła dla polskich autorów dowód ich świadomości narodowej, o którą zresztą nikt ich nie pytał). W wydaniu powojennym tego przewodnika dodał zdanie o sztuczności przebiegu granicy. Pogląd odmienny, znajdziemy w przewodniku czechosłowackim. Komentując wyjątkowość Spiszu autor stwierdza: Na całej długości polsko-czechosłowackiej granicy widać wielką bliskość językową. Ta okoliczność nie ma prowadzić do jednostronnego uważania obszarów przygranicznych za przynależnych tylko do jednej albo drugiej strony, jak czynią niektóre turystyczne przewodniki polskie, […] ale przeciwnie, powinna być podstawą do intensywniejszych kontaktów czechosłowacko-polskich. […] Szczególnie na Spiszu jest kontakt słowackiego i polskiego żywiołu tradycyjny i naturalny (Lázňovský, 1933, s. 436). Skupienie uwagi na linii granicznej u polskich autorów sprawiało, że ich spojrzenie na to, co powinno być sednem ich tekstów, a co tak celnie opisał czeski autor, było dość płytkie. Zanim zobaczyli granicę dostrzegali więcej niż wtedy, gdy już ją widzieli. Od tej chwili ich teksty skupiają się na obronie polskości w jej pobliżu. Mówili więc językiem politycznej mapy, z jej wyraźnymi konturami, a nie językiem codzienności mieszkańców przygranicznych miejscowości.
Po I wojnie światowej niezmienna dotąd granica miała ulec zmianie. Po burzliwych wydarzeniach, w których uczestniczyły obie strony politycznego sporu, na mocy decyzji Rady Ambasadorów z 28 lipca 1920 roku, trzynaście wsi na Spiszu i czternaście wsi na Orawie znalazło się w Polsce, a pozostałe przypadły Czechosłowacji. Rozstrzygnięcie mogło zasługiwać w pełni na miano kompromisu – nie zadowalało żadnej ze stron. Najbardziej odczuli to jednak, rzecz jasna, mieszkańcy tego regionu. Wytyczenie linii granicznej w miejscu, w którym jej nigdy wcześniej nie było, prowadziło do wymuszonego zerwania stosunków społecznych i gospodarczych. Na przykład mieszkańcy Jurgowa (słow. Jurgov), który nagle stał się wsią leżącą po polskiej stronie granicy, pozostawili na Słowacji swoje pola i łąki. Niektórzy mieli je nawet w obrębie leżącej poza pasem przygranicznym Słowiańskiej Wsi (słow. Slovenská Ves). Granica przecięła również inne powiązania – związane z pracą duszpasterską, z prawem połowu w rzece Białce, polowania w lasach, ba! utrudniła nawet niektórym mieszkańcom słowackiego Spiszu dojazd do, pozostałej w Czechosłowacji, Spiskiej Nowej Wsi, ponieważ najkrótsza droga wiodła teraz przez terytorium Polski. Te i inne sprawy rozwiązać musiano na poziomie międzynarodowym – w 1924 roku podpisano umowę polsko–czechosłowacką, tzw. protokoły krakowskie. Otwierał je zapis de facto znoszący granicę w imię bardziej zdroworozsądkowych zasad: Okoliczność, że grunta położone na granicy są tą granicą przecięte, nie może stanowić przeszkody dla wykonywania na tychże gruntach należytego gospodarstwa. Szybko zrozumiano, że linia na mapie niekoniecznie musi być korzystna w terenie. Dostrzeżono to, co widzieli na co dzień mieszkający w jej pobliżu.
Wytyczenie granicy w miejscu, w którym jej wcześniej nie było, nie zmienia przebiegu terenu tak jak przeobraża życie mieszkających w jej cieniu. Na zdjęciu granica polsko–czechosłowacka za Jurgowem, 1929, Narodowe Archiwum Cyfrowe, Koncern Ilustrowany Kurier Codzienny – Archiwum Ilustracji, sygn. 3/1/0/8/6390. Domena Publiczna.
Widząc granicę
Znaczne zmiany przyniosła II wojna światowa. Pierwsze lata po jej zakończeniu stanowiły trudny czas w życiu przygranicznych społeczności. W Polsce trwało wysiedlanie mniejszości łemkowskiej i ukraińskiej do Związku Radzieckiego. W końcu w wyniku akcji „Wisła”, a więc przymusowym przesiedleniu ich na „Ziemie Odzyskane” w 1947 roku tereny te straciły zupełnie swój dotychczasowy charakter. W opuszczonych wsiach zamieszkali ludzie, dla których życie przy granicy było nowym doświadczeniem. W tym samym czasie na Spiszu i Orawie walka pomiędzy nową polską władzą a antykomunistycznym podziemiem sprawiła, że, czując zagrożenie dla swojego życia i majątku, mieszkańcy uciekali za granicę. Patrząc na słowacką stronę, widzieli dla siebie miejsce bezpieczniejsze od własnego domu. Wydarzenia te przeobraziły wygląd przygranicznych miejscowości bardziej niż kiedykolwiek wcześniej. Mimo powrotu do przedwojennego przebiegu samej linii granicznej, wygląd granicy uległ znaczącemu przeobrażeniu.
Po 1948 roku zarówno Polska jak i Czechosłowacja były rządzone przez partie komunistyczne. Mieszkanka leżącej nad Popradem Andrzejówki, która w czasie okupacji bez problemu przekraczała graniczną rzekę, wspominała ten czas tak: ze Słowakami żyliśmy w braterskiej niby przyjaźni, a granicy pilnowali jak nigdy (Bogacz, 2019, s. 73). Paradoksem pozostaje, że przed wojną, gdy Polska i Czechosłowacja utrzymywały napięte stosunki, życie w cieniu granicy było mniej uciążliwe od czasów, gdy oficjalnie miała ona łączyć, a nie dzielić, bo żyły przy niej braterskie słowiańskie narody. Do tego jeszcze spojone odgórnie wspólną ideologią.
Gdy oswojona wcześniej bariera stała się de facto kordonem, zmianie musiało ulec i życie mieszkających przy niej ludzi. Niezauważana wcześniej, teraz stała się barierą dobrze widoczną. Nie od razu jednak rozdzieliła na dwa odrębne organizmy żyjące przy niej społeczności. Wciąż radzono sobie z jej przekraczaniem. Czyniono to jednak rzadziej i w wyjątkowych przypadkach.
W końcu granica polsko-słowacka stała się wręcz nieprzekraczalna. Na przełomie lat 40 i 50 XX w. wiązać się to mogło nawet ze śmiercią. Opisująca wyniki badań terenowych w Chochołowie przez grupę studentów i studentek z Instytutu Etnologii i Antropologii Kulturowej UW Maria Małanicz-Przybylska przywołuje relację o zastrzeleniu przekraczającego granicę członka rodziny rozmówcy przez polskiego żołnierza. Podobne wydarzenie zrelacjonowano w nadpopradzkiej Andrzejówce. Granicę przekraczał tam w tajemnicy mieszkaniec Sulina udając się do swojej dziewczyny. Polski żołnierz zastrzelił go, mimo że Słowak wracał z wizyty i już wchodził do ogrodu leżącego po drugiej stronie Popradu.
Małanicz-Przybylska zaznacza, że w relacjach o tym okresie powszechnym stał się strach, który towarzyszył też ludziom, którzy nie zajmowali się przemytem (Małanicz-Przybylska, 2022, s. 64). Dotyczył też tak prozaicznych czynności jak pasienie krów, ponieważ obawiano się, że przekroczą granicę i nie będzie można ich odzyskać. W efekcie stopniowo odwracano się od granicy, nie zauważano jej, nie patrzono w jej stronę, a przede wszystkim nie dostrzegano tego, co leży za nią. Tak było bezpieczniej.
Co widać z drugiej strony
Zmieniało się to od przełomu lat 50 i 60 XX wieku. Ale zamknięte granice pozostawiają swój trwały ślad w mentalności. Wróćmy na chwilę w tak wyjątkową dla całej granicy polsko-słowackiej dolinę Popradu. W przeciwieństwie do większości jej przebiegu linia graniczna nie prowadzi tutaj górskimi szczytami, lecz biegnie najniższym punktem terenu, środkiem płynącej rzeki. Jej przekroczenie wydaje się tak proste, że aż dziw bierze, że biegnie akurat tędy. W latach 60. XX wieku do znanego nam już Sulina przybył słowacki reportażysta Slavo Kalný, który na wstępie swej relacji wyraził mocne zdziwienie: To naprawdę dziwne… Pociąg jedzie przed tobą, mógłbyś rzucić w niego kamieniem, ale nie możesz wsiąść, ponieważ rzeka jest granicą, a pociąg pędzi przez terytorium innego kraju. To co oddzielało, inny reportażysta piszący o tej samej wsi wyobrażał sobie jako: linię powietrzną, która jest grubą linią na mapie, chyba najgrubszą (Weidler, 1973). Dodać muszę, że w rzeczywistości jednak cienką, bo przepuszczającą wzrok i słuch (no i kamień, jaki miał dolecieć do mknącego brzegiem pociągu) – widział on wszak kąpiących się po drugiej stronie w Popradzie Polaków i słyszał ich pozdrowienia wykrzykiwane w jego kierunku. Podobnie było w miejscach, gdzie to nie rzeka była barierą. Mieszkańcy Łapszanki, posiadający grunty przy granicy, będąc w polu rozmawiali z pracującymi po drugiej stronie mieszkańcami Osturni. Dalszym przykładem, że nawet najgrubsza linia na mapie nie musi stanowić przeszkody w terenie, jest relacja reportażysty z Mniszka nad Popradem. Opowiada on, że w tej miejscowości pożar łatwiej zauważyć z drugiej strony granicy. W takiej sytuacji wzajemnie pomagali sobie zarówno Polacy, jak i Słowacy.
Niekiedy jednak bywa tak, że granica, będąca linią na mapie, uwidacznia swoją obecność też w rzeczywistości. Slavo Kalný opisuje sytuację z czasów budowy szkoły w Sulinie. Z powodu braku dobrej drogi niemożliwym było przywieźć materiały budowlane na miejsce. Na szczęście Polacy zgodzili się na przejazd ciężarówek na polską stronę i przeprawienie się przez bród na Popradzie do Sulina. Było to odwrócenie kierunku drogi pokonywanej regularnie przed powstaniem trudno przekraczalnej granicy braterskiej przyjaźni. Jak wspominali starsi mieszkańcy tej wsi: przeprawiliśmy się na drugą stronę, wsiedliśmy do pociągu i w pół godziny byliśmy w Orłowie. Stamtąd krótki spacer do Preszowa. A z Preszowa mogliśmy wyruszyć w świat (Kalný, 1964). Granica odcięła ich nie tylko od polskiej strony, ale i od świata. Nowa szkoła, a więc i dostęp do świata dla najmłodszych, niespodziewanie przyszedł właśnie z tamtej strony.
Autorzy przywoływanych tekstów wspominają również o ponadgranicznych relacjach miłosnych. W Mniszku nad Popradem istniały: […] i takie codzienne, których skutkiem nie raz bywają śluby. Młodym [pracującym] na polach linia graniczna nie przeszkadza w tym, aby się sobie spodobać. Potem sobie wyrobią przepustkę, a po jakimś czasie widzimy ich w naszej sali ślubów. Polskim dziewczynom nasi chłopcy się podobają (Ozaník, 1975). Natomiast ksiądz z Osturni pod koniec XX wieku opowiadał, że miejscowi kawalerowie, zgodnie ze zwyczajem, gdy nie mogą znaleźć dziewczyny na miejscu, znajdują partnerkę w Polsce. Dla zakochanych istniała tylko druga osoba i dlatego widzieli więcej. Wbrew przysłowiu miłość ich nie oślepiała, lecz wyostrzała wzrok. Granica traciła moc, stawała się ledwie swym cieniem, już nawet nie linią, ale napowietrzną kreską bez znaczenia.
Te historie pokazują, że to co oznaczone jest wyraźnie na mapie, w terenie widziane jest inaczej – patrzy się nie na linię, ale poza nią, jakby jej w ogóle nie było. Z tym, że spojrzenie to możliwe jest dopiero wtedy, gdy uczynimy ten krok i skierujemy wzrok w stronę granicy. Można więc stwierdzić, że choć wyraźnie zaznaczona na mapie, w rzeczywistości staje się ledwo widoczna albo całkowicie znika nam z oczu. A zmysły – takie jak wzrok i słuch – przekraczają ją bez trudu, podkreślając jej nieszczelność i płynność. W związku z tym nabiera cech widma – jednocześnie widzialnego i niewidzialnego, zawieszonego pomiędzy materialnością i niematerialnością.
Nie widząc
Na koniec powtórzę otwierającą moje rozważania myśl – patrząc na granicę nie widzimy linii granicznej, ale przez nią. Do tego, by tak właśnie spojrzeć na granicę, zainspirowało mnie wspomnienie Antoniego Kroha: W połowie XX w., gdy chodziłem do szkoły w Bukowinie Tatrzańskiej, widok na Tatry Bielskie z okien naszej klasy był częścią mojego krajobrazu, a więc częścią Polski [nie leżą one w Polsce – MF]; ale gdy zobaczyłem słowacką kartę pocztową z widokiem Trzech Koron od Czerwonego Klasztoru, zapałałem dziecięcym oburzeniem: jakim prawem Słowacy chwalą się naszą górą? Ten dziecięcy odruch był po prostu myśleniem kategoriami mojej epoki (Kroh, 1995, s. 302). Odwróćmy sytuację i spójrzmy z Trzech Koron przed siebie. Widzimy Tatry, Magurę Spiską, Beskid Sądecki i Żywiecki, Gorce, w dole Czerwony Klasztor i przełom Dunajca. W całym tym pięknie krajobrazu największego wysiłku wymaga dostrzeżenie granicy. To zupełnie inne doświadczenie niż patrzenie na mapę, z jej wyraźnymi odcięciami – tu Polska, a tu Słowacja.
Przez wieki południowa granica Polski pozostawała stabilna i niezmienna, a przez to pozornie nieistotna. Spokój, choć upragniony, rzadko staje się tematem dla historyków czy publicystów. Ta granica była niezauważana, bo też rozdzielała coś, co stanowiło pewną całość. Dopiero patrząc na mapę, stawała się łatwo dostrzegalna. W terenie stawała się widoczna w momencie swojego zamknięcia, co nastąpiło wraz z rozwojem nowoczesnego państwa i potrzebą kontroli granicznych. Jednak przytoczone przeze mnie przykłady pokazują, że granica nie była całkowicie szczelna – pewne elementy przenikały przez nią swobodnie: spojrzenia, dźwięki, w końcu także relacje międzyludzkie, w tym miłość czy codzienna pomoc sąsiedzka.
Dzisiaj bez problemu możemy stanąć z każdej strony granicy, a nawet na samej linii granicznej. Transgraniczne projekty są coraz częstsze i pozwalają spojrzeć na nas samych, mieszkańców terenów przygranicznych, z innej perspektywy. W końcu z drugiej strony często widać lepiej (nie tylko pożar). To w końcu też przez to co jest, widać to, czego nie ma. Jeżdżąc (albo chodząc) przez leżące przy granicy rusińskie wsie, z dwujęzycznymi nazwami, z cerkwią, z kamiennymi krzyżami możemy się zastanowić, czemu to po drugiej stronie (przypominając opinię Kalnego – o rzut kamieniem) cerkwie te są dzisiaj rzymskokatolickie, tablice jednojęzyczne, a kamienne krzyże sporadyczne. To otwarcie granicy, jej zniknięcie dla oczu, pozwoliło zauważyć coś, co miało zniknąć, a żyło mimo to dalej. Nie widząc granicy, widzimy więcej. Tylko w ten sposób zauważymy procesy, których nie można zamknąć w jednym kraju. W całym ich bogactwie i złożoności. I pięknie. Wracam więc myślą do tej chwili, gdy pierwszy raz ujrzałem granicę. I już wiem czemu to tak we mnie utkwiło. Zobaczyłem, że granica nie jest kresem, a już na pewno nie polskości czy słowackości. Dla mnie był to początek odkrywania tego, co jest ponad nią i chęcią zobaczenia czegoś więcej niż tylko „nasze” i „obce”.
Obecność czasami świadczy o braku. Dwujęzyczny napis na budynku urzędu gminnego w Legnawie. Leżąca naprzeciwko, po polskiej stronie granicy, Andrzejówka do 1947 roku była wsią łemkowską. Tamtejsza greckokatolicka cerkiew jest dzisiaj kościołem rzymskokatolickim. Fot. M. Fornagiel, sierpień 2024 r.
Mariusz Fornagiel
Wykorzystane źródła i literatura
[1] O górskiej granicy pisała też Karolina Ćwiek-Rogalska. Zainteresowanych odsyłam do lektury.
[2] O specyfice rzeki będącej granicą i dzielącej miasto na dwie części – polskiego Cieszyna i Czeskiego Cieszyna – pisała Magdalena Bubík. Zainteresowanych odsyłam do lektury.
[3] Grupa etniczna Słowian wschodnich posługująca się własnym językiem, wyznająca grekokatolicyzm albo prawosławie. Zamieszkiwała zwarty obszar w południowej Polsce nazywany Łemkowszczyzną, do dziś mieszka na wschodniej Słowacji i Zakarpaciu w Ukrainie oraz w rozproszeniu w Polsce (Dolny Śląsk, południowo-wschodnia Polska).
[4] Wszystkie tłumaczenia w tekście zostały sporządzone przez autora.
Bogacz, J. red. (2019). Co można zabrać w ciągu godziny, Krynica Zdrój.
Brylak-Załuska, M. (1983). Maziarska wieś Łosie, Wrocław-Warszawa-Kraków-Gdańsk-Łódź.
Buchowski, M. (2004). Granica a uprawianie antropologii – uwagi wstępne, [w:] Polska-Niemcy. Pogranicze kulturowe i etniczne, M. Buchowski, A. Brencz (red.), Wrocław-Poznań.
Koma, J. (1961). Drotárstvo na Spiši, „Nové obzory. Vlastivedná ročenka východného Slovenska“, č. 3.
Kroh, A. (1995). Elementy słowackie w kulturze ludowej Podhala, [w:] Związki kulturalne polsko-słowackie w dziejach, J. Wyrozumski (red.), Kraków.
Lázňovský, B. (1933). Průvodce po Československé republice. Země slovenská a podkarpatoruská, Praha.
Małanicz-Przybylska M. (2022). Pogranicze jako dziedzictwo w narracjach mieszkańców Chochołowa na Podhalu, „Wrocławski Rocznik Historii Mówionej”, r. 12.
Orłowicz, M. (1914). Ilustrowany przewodnik po Galicyi, Bukowinie, Spiżu, Orawie i Śląsku Cieszyńskim, Lwów.
Orłowicz, M. (1921). Ilustrowany przewodnik po Spiszu, Orawie, Liptowie i Czadeckiem, Lwów-Warszawa.
Ozaník, I. (1975). A hory budú plakať, „Roľnícke noviny“, č. 215.
Reinfuss, R. (1995). Związki kulturowe po obu stronach Karpat w rejonie Łemkowszczyzny, [w:] Łemkowie w historii i kulturze Karpat, J. Czajkowski (red.), cz. I, Sanok 1995.
Weidler, E. (1973). Z môjho týždenníka, „Učiteľské noviny“, č. 31-32.
Zawiliński, R. (1912). Z kresów polszczyzny. Wrażenia podróżnika, Kraków.
Naša spolupráca s Štátnym múzeom Pomoranska v Greifswalde v Nemecku ďalej pokračuje. Po minuloročnom pracovnom stretnutí v múzeu sa tam náš výskumník Michal Korhel nedávno vrátil, aby predstavil výsledky svojej najnovšej práce. Vo svojej prezentácii sa Michal zameral na región Pomoranska, pričom sa venoval téme „nemeckých duchov“, ktorí strašia obyvateľov Goleniowa. Predstavil rôzne príklady nemeckého kultúrneho dedičstva, ktoré sa v meste zachovalo, a ukázal, ako sa miestni obyvatelia dnes s týmto dedičstvom vyrovnávajú. Následná diskusia ponúkla príležitosť porovnať tieto skúsenosti so skúsenosťami iných regiónov postihnutých núteným vysídlením pôvodného obyvateľstva. Touto cestou by sme chceli poďakovať Štátnemu múzeu Pomoranska – a najmä Dorote Makrutzki – za milé pozvanie a podporu.
V regióne Hauerlandu síce dominovalo nemecké obyvateľstvo, no nachádzali sa tam aj prevažne slovenské obce. Preto je možné rozdeliť tamojšie nemecké osídlenie na viacero oblastí. Náš výskumník Michal Korhel robil doteraz svoj terénny výskum v okolí Handlovej. Prednedávnom však zavítal aj do Nitrianskeho Pravna a okolitých obcí, kde bol konfrontovaný s realitou, ktorú z predošlého výskumu nepoznal – nemecké dedičstvo je tam súčasťou verejného priestoru.
“Partizánsky” bunker pri Malinovej
Počas druhej svetovej vojny existoval v tejto oblasti silný protifašistický odboj. Kládli ho miestni komunisticky založení Nemci (predovšetkým z obce Malinová), ktorí bojovali ako partizáni v Slovenskom národnom povstaní (SNP) a po ňom. Ich pamiatku dnes v Malinovej pripomína pomník v centre obce. Neďaleko sa nachádza aj „partizánsky“ bunker, v ktorom sa však partizáni pravdepodobne nikdy neskrývali. Slúžil skôr ako úkryt pre miestne civilné obyvateľstvo. Keďže bol relatívne blízko obce, po vojne z neho vzniklo spomienkové miesto. Dvakrát do roka tam chodia miestni a pripomínajú si pamiatku odporu voči fašizmu.
Pomník obyvateľom Nitrianskeho Pravna padlým v prvej svetovej vojne
Pamiatka SNP dominuje aj centru Nitrianskeho Pravna. Tej však konkuruje pomník obyvateľom obce padlým v prvej svetovej vojne s výhradne nemeckými nápismi. Hneď za ním sa nachádza múzeum miestnej nemeckej kultúry. Ďalšie nemecké nápisy je možné nájsť v kostoloch, či už priamo v Nitrianskom Pravne alebo okolitých obciach ako Malinová a Tužina. Michal samozrejme navštívil aj miestne cintoríny, kde našiel množstvo nemeckých náhrobných kameňov, ale aj pomníky pripomínajúce nemecké obyvateľstvo regiónu.
Cemetery in Nitrianske Pravno / Cintorín v Nitrianskom Pravne
Všadeprítomné zvyšky nemeckého dedičstva v Nitrianskom Pravne a okolí však miestnym zároveň pripomínajú povojnové obdobie, keď bol Nemcom skonfiškovaný majetok a dostali ho Slováci prichádzajúci z okolitých dedín, ale aj Maďarska, Poľska, Rumunska alebo Podkarpatskej Rusi. Skoro v každom z rozhovorov, ktoré Michal počas svojho pobytu v tejto oblasti viedol, mu bolo naznačené, že sa na povojnové majetkové vysporiadanie dodnes nezabudlo a že má stále určitý vplyv na spolunažívanie miestneho obyvateľstva.
Prvé májové dni priniesli so sebou príjemné slnečné počasie. Náš výskumník Michal Korhel to využil počas svojho terénneho výskumu v Handlovej a vydal sa hľadať stopy pôvodných nemeckých obyvateľov v okolitej kultúrnej krajine. Na túrach ho sprevádzal narátor, ktorý sám pochádza zo zmiešanej rodiny. Zatiaľ čo jeho mama pochádzala z handlovskej nemeckej rodiny, jeho otec prišiel do obce spolu s rodinou ako osídlenec z Maďarska. Vďaka tomu sa Michal dozvedel množstvo informácií nie len o miestnych lesoch, ale zároveň aj o spôsobe života a obrábania pôdy pôvodného obyvateľstva a zmenách, ktoré sa v krajine odohrali po druhej svetovej vojne.
Bývalé hranice pozemkov, foto: Michal Korhel
Prvý deň sa začal pod vrchmi Biela skala a Veľký Gríč, ktoré mali pre nemecké obyvateľstvo symbolickú hodnotu. Veľká časť svahov týchto kopcov pred vojnou slúžila ako pasienky pre dobytok. Svedčia o tom nie len zvyšky takzvaných letných maštalí, ale aj aj rôzne ovocné stromy, ktoré sa dnes nachádzajú na okraji lesov alebo dokonca priamo v nich. Stromy ako čerešne, jablone a hrušky pôvodne slúžili na to, aby sa lesná zver držala ďalej od záhrad. Dnes ich kvety a plody pripomínajú nemecké obyvateľstvo Handlovej, ktoré ich tam pred desiatkami rokov zasadilo a po vojne bolo nútene vysídlené. V okolitej krajine je možné na mnohých miestach nájsť hŕby kameňov, ktoré kedysi slúžili ako hranice jednotlivých pozemkov. Tie však boli na základe takzvaných Benešových dekrétov zoštátnené. Keďže však Československý štát a noví osídlenci neboli schopní alebo nechceli využívať túto pôdu rovnako ako Nemci pred nimi, rozhodli sa rozsiahle územia zalesniť. Les postupne prikryl desaťročia a storočia práce pôvodného obyvateľstva.
Pri prameni rieky Handlovky, foto: Michal Korhel
Časť z toho dnes miestni nadšenci spolu s mojím sprievodcom odkrývajú. Príkladom môže byť prameň Handlovky, rieky tečúcej cez Handlovú. Pred nedávnom sa ho podarilo lokalizovať. Ako stopy (dominantný strom, zvyšky múrov) v jeho okolí naznačujú, nemecké obyvateľstvo o ňom vedelo a pravdepodobne mu slúžil ako cieľ na menšie výlety. Po jeho vyčistení by mal na rovnaký účel slúžiť aj v blízkej budúcnosti.
Kvitnúce ovocné stromy na okraji lesa, foto: Michal Korhel
Druhý deň sa Michal aj so svojím sprievodcom rozhodli vydať sa po stopách nemeckých baníkov, ktorí do handlovských baní dochádzali za prácou z blízkej Jánovej Lehoty (nemecky Drexlerhau). Na ceste do bane sa vraj zastavili a pomodlili pri kríži, ktorý sa tu zachoval dodnes. Po ceste náš výskumník opäť narazil na zvyšky hospodárskej budovy a rôzne ovocné stromy. Aj neďaleké jazero bolo umelo vytvorené nemeckým obyvateľstvom. Po vojne ho však naplno využívali ako obľúbený cieľ výletov aj noví osídlenci. Ako si spomínal môj sprievodca, ako deti tam stavali drevené bory a hrali s nimi na jazere námorné bitky. Pod rozkvitnutou čerešňou na brehu zas v máji sedávali zaľúbené páriky. Dnes jazero pôsobí neupraveným dojmom a v jeho vode by sa určite nechcel nik kúpať.
Kvitnúca čerešňa pri jazere, foto: Michal Korhel
Svoje putovanie Michal zakončil v Jánovej Lehote. Podobne ako pre Handlovú aj pre Jánovu Lehotu sú typické kamenné domy postavené miestnym nemeckým obyvateľstvom pred druhou svetovou vojnou. Na rozdiel od Handlovej, sa v Jánovej Lehote zachovalo viac dôkazov o nemeckej minulosti obce. Asi najdominantnejším je pomník obyvateľom obce padlým v prvej svetovej vojne, ktorý sa nachádza priamo oproti kostolu.
Pomník obyvateľom Jánovej Lehoty padlým v prvej svetovej vojne, foto: Michal Korhel
Chodenie po okolí Handlovej odkrýva množstvo stôp života pôvodného nemeckého obyvateľstva regiónu. Mnohé z nich si však bežný návštevník nevšimne, alebo sa nachádzajú mimo značených chodníkov. Aj preto je Michal vďačný svojmu sprievodcovi, ktorý sa v miestnej krajine vyzná. Prostredníctvom jeho rozprávania a spomienok jednotlivé nájdené stopy a miesta dostali nový význam – bolo možné ich vnímať v kontexte kultúry nemeckého, ale aj nového slovenského obyvateľstva. Preto je chodenie ako také dôležitou pracovnou metódou nášho výskumu.
Kamenné domy a kostol v Jánovej Lehote, foto: Michal Korhel
[ENG, Czech version below] Is there anything more different than Arizona and the Sudetenland? In this post, Karina Hoření shows the uncanny similarities between these two regions. She takes as a starting premise the term borderlands, which is used to refer to both places, and shows that their similarities are not only linguistic. She uses the concept of settler colonialism and shows that both places functioned within its logic (displacement of inhabitants, the idea of the „Wild West“, utopia, control, renaming, and forgetting).
Když jsem jela do Arizony, myslela jsem si, že budu odtržená od pohraničí a všech duchů, kteří (mne) straší v severních Čechách. Nemůže být přeci nic tak odlišného od žulových Jizerských hor a starých hřbitovů než sonorská poušt s kaktusy a chřestýši.
Po pár měsících v Tucsonu, městě na jihozápadě Spojených států, sto kilometrů od mexické hranice, jsem často zažívala déja vu. I když kulisy byly odlišné, města duchů, osadnické hřbitovy a staré nápisy mi něčím střední Evropu připomínaly. Při snaze pochopit, v čem ta podobnost může vězet, jsem začala jinak promýšlet jedinečnost odsunu a jeho důsledků ve střední Evropě.
První podobnost je povrchní- v Arizoně se ve veřejném prostoru pořád objevují slova borders a frontiers (hranice) nebo Borderlands (pohraničí), stejné pojmy jako používáme pro severní Čechy. Tuscon leží u hranice s Mexikem, jehož součástí byl do poloviny 19. století. Severní část Arizony nejdříve Spojené státy získaly po Mexicko- Americké válce a jižní o pár let později koupí. V oblasti žije a staré i nové hranice překračuje velká hispánská komunita a její tradice a estetika ovlivňují charakter regionu. Hranice, které byly i jsou nestálé a průchozí jsou proto symbolicky utvrzovány. Nad pouští se vznáší vzducholoď, které hledá letadla pašující drogy z Mexika a zároveň také zpřítomňuje politickou a vojenskou sílu USA. Pohraničí/Borderlands ale neznamená jen, že nějaké místo je na hranici dvou států, je to i soubor představ, které si s hranicemi pojíme. Pod pojmem pohraničí si obvykle nepředstavíme všechny regiony u hranic, ale především bývalé Sudety. Stejně tak pod pojmem Borderlands si lidé v Americe vybaví jižní hranici s Mexikem, a ne severní s Kanadou.
Restaurace Borderlands v Tucsonu podává mexickou kuchyni. Foto: Karina Hoření
V obou místech je nejsilnější představa o pohraničí jako místě, kde neplatí pravidla. “divoký západ” je termín, který se nejprve používal pro jihozápadní hranici USA, protože státní moc se tady prosadila až na začátku 20. století. Pojem “divoký západ” byl po druhé světové válce přejatý i pro československé pohraničí a polská ”znovuzískaná” území, aby se zdůraznila zdánlivá bezprávnost i představa, že jsou to místa neomezených možností, kde každý jedná na vlastní pěst, kde vládne spíš násilí než právo, kde ale schopní také mohou zbohatnout.
Divokost pohraničí přetrvává, aspoň v popkulturní představě, dodnes. Na jihozápadě USA – v Novém Mexiku a Arizoně – se odehrává seriál Perníkový táta (Breaking Bad, AMC 2008-2013), ve kterém sledujeme středoskolského učitele chemie, který se dá na dráhu výroby metamfetaminu a tak se zaplete do drogového podsvětí. Atmosféra seriálu s varnami ve starých průmyslových objektech není daleko od toho, jak česká média ukazují nelegální výrobu pervitinu v západních Čechách. Arizona i severozápadní Čechy byly a jsou vnímány jako místa, kam nedosáhne centrální moc a jsou stále “divoká”.
Ve svém výzkumu ale zdůrazňuji i druhou stranu představy o “pohraničí” jako místě, které je třeba zkrotit a zavést řád. Místě, které je prázdné a čeká na to, že bude naplněno- novými lidmi i novými myšlenkami. Právě zde se mají uskutečnit radikální představy o nové společnosti. České pohraničí se po válce mělo stát “laboratoří socialismu”. Nová populace bez zátěže sociálních a náboženských pout minulosti měla uskutečnost utopii beztřídní, radikálně demokratické a socialistické společnosti. Arizona se stala jedním ze států USA až v roce 1912, jako poslední před Havají. Předtím byla pouze teritoriem bez vlastní vlády, právě kvůli pověsti “divokého západu” jako místa, které musí být řízeno z centra. Měla být místem, které je ideální pro americký sen o získané zemi, která rozkvete tvrdou prací evropských osadníků. Není náhoda, že samotný termín osadník/settler jako někdo, kdo přichází do nového neznámého místa, se používá v obou kontextech. Sonorská poušť je dodnes místo komun a utopických projektů – nejen protože je tu levná půda, ale protože v prázdné krajině, zdánlivě nezatížené žádnou kulturou, je možné začít něco nového. Příkladem je třeba Arcosanti- komunita, která v sedmdesátých letech 20. století postavila severně od Phoenixu město, které je vybudované pro mezilidské vztahy a nikoliv pro auta (pro západ USA radikální představa). Stejně tak začít ekologické hospodářství nebo jogový retreat je v Česku spojené s koupí rozpadlého statku v Sudetech.
Architektura města Arcosanti v Arizoně. Foto: Karina Hoření
V obou místech, Arizoně i severních Čechách, ale důraz na novost a panenskost země, kam přicházeli osadníci, znamenal také zapomínání na lidi a kultury, kteří v těchto místech, zdánlivě opuštěných, žili dříve. V poušti jihozápadu USA se dalo lépe předstírat, že tato země byla pustá, původní obyvatelé – národy Tohono Oodham, Apačové, Yaquiové a další – měli odlišný životní styl od evropských osadníků. Oproti tomu v Československu přišli osadníci do míst, která byla podobná tomu, co znali z domova a přišli právě proto, aby získali a používali věci které zbyly po odsunutých československých Němcích. Nakonec i v Arizoně museli osadníci převzít zemědělské nebo stavební tradice původních obyvatel, aby přežili v pro ně novém pouštním prostředí. V obou kontextech byla ale vytvářena představa, že země, do které osadníci přišli, byla prázdná. Příkladem je české vyprávění o osidlování, plné obrazů opuštěných statků, kde zoufale bučí krávy. Zdůrazňuje se tak představa, že země přímo prosily, aby se o ně někdo postaral a zapomíná se tak na to, jak často čeští osadníci žili po příchodu s německými starousedlíky spolu i proč ti druzí museli odejít. Stejná je také snaha o zapomenutí těch, kteří krajinu obývali předtím zřejmá například v důrazu na přejmenovávání míst.
Proto je ale v obou pohraničích podobné i to, jak se skrze materialitu původní kultura neustále připomíná a připomíná tím také násilí, které stojí za “zmizením” původních obyvatel. Německé nápisy “straší” české pohraničí, protože připomínají, jak nový a možná křehký je nátěr češství ve vesnicích, které se jemnují Višňová nebo Řasnice, ale dávno (nebo nedávno?) se jmenovaly Weigsdorf a Rückersdorf.
V zaniklém hornickém městě Millville v Arizoně byly skalní kresby kultury Hohokam přímo v ulicích. Nevíme, co si o nich osadníci mysleli, ale nemohli je určitě přehlédnout.
Petroglyf v bývelém hornickém městě Millville. Foto: Karina Hoření
Oba regiony ale zároveň procházejí procesem nového připomínání zapomenutého dědictví, které je součástí širšího trendu vyrovnání se s minulostí, ať už jde o kolonialismus devatenáctého století nebo etnické čistky v polovině století dvacátého. Nápisy v jazycích domorodých obyvatel, které jsou všude na Arizonské Univerzitě tak jsou svojí myšlenkou propojená třeba s nápisem “Zum Tiergarten”, který byl znovu instalován při vstupu do liberecké zoo. I kyž jsou v obou místech diametrální rozdíly mezi tím kde dnes žijí “původní” obyvatelé, jakou organizační, politickou nebo ekonomickou sílu mají, a zda a jak požadují i majetkové reparace, v obou případech je použití původního jazyka hlavně symbolické. V Arizoně je nepravděpodobné, že by někdo neuměl anglicky a potřeboval nápis v jazyce Ak-čin k orientaci. V Liberci brána s nápisem “Zum Tiergarten” už vůbec do zoo nevede.
Arizonská Univerzita leží na původním území skupiny Ak-Čin, veřejné nápisy v kampuse jsou proto v místní formě jazyka O´odham. Foto: Karina Hoření
Co pro mne na fyzické úrovni spojuje obě pohraničí nejvice, jsou materiální důsledky velkých koloniálních projektů, které je formovaly v 19. a 20.století – především v momentech a místech, kde tyt projekty selhahy. Arizona je plná “ghost towns”, tedy měst duchů. Obvykle jsou to hornická městečka, která vyrostla rychle ze zlaté, stříbrné nebo měděné horečky a stejně rychle zanikla, když se vyčerpaly nerostné zásoby nebo došla voda. Američtí osadníci i přes tvrdou práci ne všude dokázali vytvořit kvetoucí krajinu nebo najít bohatství, někde zůstala poušť v ní zbytky nejen po apačských osadách ale i po bělošských farmách a dolech. Stejně tak zaniklé vesnice, kterých je plné české pohraničí ukazují, že se nenaplnil všude sen o Češích, kteří rozvinou tuto krajinu v socialistický ideál, a vylidněné vesnice nebo jen domy byly zdemolovány.
Možná, že moje vidění, které nachází podobnosti s českým pohraničím i nějakých osm tisíc kilometrů daleko je jen výsledkem posedlosti. I když odjedu daleko, nedokážu na kraj žulových skal přestat myslet a podobnosti bych našla třeba i na Měsíci. Možná ale, když člověk odjede daleko, lépe vidí strukturální porobnosti a odpoutá se od lokálního kontextu. Odsun českých Němců a jeho důsledky obvykle vysvětlujeme v kontextu česko(-)německého konfliktu a jeho vyvrcholení za druhé světové války. Zapomínání na německé dědictví pak spojujeme především s komunistickými politikami paměti. Nabízí se ale vysvětlit odsun jako jeden z projevů osadnického kolonialismu/settler colonialism. Osadnický kolonialismus je přesvědčení jedné skupiny lidí, že má právo na zemi někoho jiného, že je možné ji vybojovat nebo koupit. Osadníci věří, že jsou předurčeni určité místo zvelebit a proto také jiné obyvatele vyhnat. Jako určující princip moderní evropské kultury byl definován při reconquistě, sjednocení Španělska v 15. století, se kterým ale bylo spojené vyhnání a masakry muslimů a Židů. Španělé pak tyto politiky použili při dobývání Jižní Ameriky, stejně jako evropští kolonisté v Severní Americe, Austrálii nebo Palestině, ale i nacisté při Holocaustu i vyhlazovací válce na východní frontě. Odsun českých Němců byl sice důsledkem druhé světové války, ale představa, že křivdy a násilí je možné vyřešit tím, že druhou skupinu “odsuneme” je v evropské kultuře pevně zakořeněná. Osadnický kolonialismus je kombinace politické síly, která umožňuje vyhnat původní obyvatele a symbolických nástrojů jako přejmenování a zapomínání předchozí kultury.
Snímek z Pioneer Arizona, skanzenu osidlování amerického jihozápadu. Foto: Karina Hoření.
Pokus o přisvojení nebo přepsání krajiny ale nikdy není dokonalý. A tím vznikají v pohraničích znepokojivě podobné krajiny duchů.
V marci náš tím privítal Mgr. Terezu Juhászovú, doktorantku na Karlovej univerzite v Prahe a na Univerzite v Regensburgu, aby v rámci nášho interného seminára predstavila svoj aktuálny výskum k mikrohistórii východoslovenského mesta Medzev v 20. storočí.
Na základe práce s archívnymi materiálmi, rozhovormi oral history, ako aj dobovou tlačou Tereza skúma vo svojej dizertačnej práci dynamiku a vzťahy v rámci miestnej mnohonárodnej komunity postihnutej druhou svetovou vojnou. Spochybňuje tým naratív, ktorý zdôrazňuje dôležitosť národných kategórií definovaných československým štátom. Naopak, Tereza z perspektívy bottom-up vyzdvihuje schopnosť jednotlivcov na lokálnej úrovni, a zároveň v nových politických a spoločenských podmienkach, konať ako historickí aktéri.
Keďže obyvateľstvo Medzeva bolo do konca 2. svetovej vojny prevažne nemecké, členov nášho tímu zaujal najmä Terezin výskum povojnových reálií v meste. To sa ukázalo aj počas rozsiahlej diskusie po jej prezentácii. Tereze želáme úspešnú obhajobu dizertačnej práce a tešíme sa na prípadnú budúcu spoluprácu
Dájú sa štátna politika voči deťom a ich skúsenosti analyzovať pomocou hauntológie? Michal Korhel sa o to pokúša vo svojom blogovom príspevku na príklade česko-nemeckých detí v Československu po druhej svetovej vojne. Keďže ich národná identita bola nejednoznačná, tieto deti sa po vojne stali výzvou pre československé úrady, ktoré sa snažili vytvoriť národnostne homogénny štát Čechov a Slovákov. Z hauntologického hľadiska možno česko-nemecké deti vnímať ako deti posadnuté nemeckými duchmi. Než sa mohli stať plnohodnotnými členmi českej spoločnosti, museli štátne orgány týchto duchov zbaviť.
[ENG, Slovak version below] Can a state policy toward children and children’s experiences be analyzed using hauntology? In his blog post, Michal Korhel attempts to do so by examining the example of Czech-German children in post-WWII Czechoslovakia. As their national identity was ambiguous, these children challenged the Czechoslovak authorities’ efforts to create a nationally homogenous state of Czechs and Slovaks. From a hauntological perspective, Czech-German children can be seen as being possessed by German ghosts. Before they could become members of Czech society, the state authorities had to rid them of those ghosts.
Na prvý pohľad obyčajné deti, no kvôli ich česko-nemeckému pôvodu v nich československé úrady videli niečo zlé, čoho potrebné sa zbaviť. Paměť národa
Po druhej svetovej vojne, ktorá stála život viac ako 60 miliónov ľudí, sa deti stali symbolom budúcnosti. Avšak nie všetky deti boli v tomto zložitom období vnímané rovnako. V tomto príspevku sa pozrieme na skupinu detí, ktoré dostali československé úrady v povojnovom období do zložitej situácie – deti narodené z česko-nemeckých vzťahov. Vyrastajúc v dvojjazyčnom prostredí bola ich národnostná identita nejednoznačná a mohla sa meniť v závislosti od vonkajších faktorov. Boli zároveň Čechmi aj Nemcami. Ešte v časoch mnohonárodnostnej habsburskej monarchie nebola národnostná nejednoznačnosť, ambivalencia vnímaná ako niečo problematické. Romantické vzťahy medzi českým a nemeckým obyvateľstvom na území Českých zemí ako aj deti narodené z takýchto vzťahov neboli ničím nezvyčajným. Vznikom prvej Československej republiky, vzájomnou konkurenciou oboch národnostných skupín a predovšetkým v dôsledku druhej svetovej vojny a s ňou spojenými zločinmi sa situácia zmenila. Oproti prvej republike s jej na svoju dobu liberálnou menšinovou politikou malo byť povojnové Československo národnostne homogénnym štátom Čechov a Slovákov. Všetko nemecké bolo vnímané ako nepriateľské a malo byť zo staronového štátu a novej spoločnosti odstránené. Priamo to pocítili aj česko-nemecké deti a ich rodiny. Ešte koncom roku 1946 ich situáciu opísal úradník ministerstva vnútra nasledovne: “Jejich největší část […] žije dnes ve strašných podmínkách hospodářských. Se strany těch, kteří drží jejich [konfiskované] věci, jsou vydána stálým ústrkům a šikanám. České ženy a české děti zoufale žádají o zařazení do odsunu, aby se vyhnuly očistci, který […] prožívají.” [1]
Očistec je podľa katolíckej cirkvi miesto medzi nebom a zemou. Duše zosnulých, ktoré sa tam dostanú musia najprv prejsť očistou, aby mohli následne vstúpiť do neba. Týmto prirovnaním spomínaný úradník trefne označil situáciu česko-nemeckých detí, ktoré nemali ísť do pekla – byť nútene vysídlené z krajiny ako skoro tri milióny nemecky hovoriacich obyvateľov Československa. Ale zároveň nemali ísť ani priamo do neba – stať sa súčasťou povojnovej českej spoločnosti. Stáli niekde na rozmedzí. V nasledujúcich riadkoch sa pozrieme na to, ako sa česko-nemecké deti do uvedeného “očistca” dostali a ako vyzerala ich očista pred tým, ako sa mohli stať plnohodnotnými Čechmi a Češkami a v neposlednom rade aj čo to znamenalo pre samotné deti. Kvôli ich postaveniu niekde na rozmedzí sa na ich situáciu skúsime pozrieť s perspektívy hauntológie. Táto alternatívna ontológia Jacquesa Derridy je teóriou duchov – vecí, ktoré súčasne existujú aj neexistujú. V tomto smere však duchmi nie sú samotné deti. Ako sa pokúsim ukázať nižšie, za duchov je možné považovať nemecký pôvod detí narodených zo vzťahov Čechov s Nemkami alebo naopak Nemcov s Češkami v Československu alebo ešte konkrétnejšie ich nemeckú výchovu. Používajúc hauntologický slovník, česko-nemecké deti boli nemeckým duchom posadnuté – ten ovláda ich správanie, reč, ale aj svedomie. To predstavovalo v povojnovom období problém, ktorý bolo potrebné čo najskôr vyriešiť. Ich spomínaná očista (prostredníctvom úradov, rodičov alebo detí samotných) môže byť v tomto kontexte chápaná aj ako exorcizmus – proces, v rámci ktorého je zlý duch od svojho nositeľa vyhnaný.
Česko-nemecké rodiny neboli v Československu pred druhou svetovou vojnou ničím zvláštnym. Reinhard Horn (1938) s rodičmi – otec Nemec a matka Češka. Paměť národa
V dôsledku rôznych definícií národnosti v rôznych obdobiach existencie československého štátu nie je možné presne určiť veľkosť tejto skupiny detí. V období tesne po konci druhej svetovej vojny, ktorým sa tento príspevok zaoberá, ich na základe dobových odhadov mohlo byť od 64.000 do 150.000.
Protinemecká politika československých úradov a rovnako aj nepriateľská nálada v českej spoločnosti viedli v prvých povojnových mesiacoch k otvorenému násiliu a postupne aj k už spomínanému nútenému vysídleniu takmer troch miliónov nemecky hovoriacich obyvateľov Československa. V tomto kontexte sa v Prahe začalo diskutovať o tom, čo s deťmi narodenými z česko-nemeckých vzťahov. Dominantným argumentom bola potreba detí pre budúcnosť „malého“ českého národa, ktorý bol porovnávaný s početne väčším nepriateľským nemeckým národom. V Prahe dominoval medzi ministerstvami záujem, „aby československému národu bylo zachráněno pokud možno nejvíce osob, v nichž koluje česká nebo slovenská krev” [2]. Problematický bol však nemecký „element“, ktorý mali niektoré z týchto detí v sebe. V hauntologickom kontexte je to práve ten zlý nemecký duch, ktorým boli česko-nemecké deti posadnuté. V niektorých vládnych inštitúciách, ale aj v rámci českej spoločnosti panovali obavy, že tento nemecký duch by mohol v budúcnosti dieťa celkom ovládnuť, čo by mohlo viesť k jeho kolaborácii s nemeckým nepriateľom za hranicou, ako to vyjadril prezident Štátneho štatistického úradu: “Několik tisíc německých dětí od nás odsunutých neznamená pro mnohamilionový národ německý mnoho, pro několikaminilionový národ český je to velký zárodek příštích kolaborantů a páté kolony” [3]. Preto, ak nebolo možné zbaviť sa posadnutosti odstránením jej nositeľa prostredníctvom jeho núteného vysídlenia, bolo potrebné zbaviť sa ducha, ktorý toho nositeľa ovládal.
Ondřej Sekora, „Hleďte, lady Prdvime, jak jsou vlastně ty německé děti hodné, jak si hezky hrají!” in: Dikobraz, 29.8.1945
Na to, aby bolo možné sa tohto ducha zbaviť, bolo najprv potrebné ho lokalizovať. Podľa oficiálnych nariadení ministerstva vnútra podliehali nútenému vysídleniu až na výnimky [4] všetky osoby nemeckej národnosti, ako aj iní, ktorí s nimi počas vojny kolaborovali. Kategórie, podľa ktorých bolo možné určiť nemeckú národnosť, boli v úradnej rovine jednotne definované až v auguste 1945 v súvislosti s Ústavným dekrétom prezidenta č. 33. Dekrét samotný slúžil ako príprava na nútené vysídlenie nemecky hovoriaceho obyvateľstva, ktorému bolo na základe tohto právneho nariadenia odňaté československé štátne občianstvo. V rovnakom čase dostali miestne úrady od ministerstva vnútra smernice ako určiť, kto je a kto nie je nemeckej národnosti. Rozhodovať sa mali na príklad podľa toho k akej národnosti sa konkrétne osoby hlásili v predchádzajúcich sčítaniach ľudu, akého národnostného pôvodu boli ich rodičia, aké potravinové lístky dostávali počas vojny, do akých škôl chodili alebo akou rečou hovorili doma. Podľa oficiálnych smerníc mali zodpovední úradníci rozhodnúť na základe viacerých týchto kategórií a dosiahnuť tak čo “najobjektívnejší” výsledok.
V prípade detí šlo predovšetkým o ich výchovu. Nemecká výchova podľa dobovej tlače „otupovala dětskou mysl, vedla k bezohlednosti, panovačnosti, dobrodružnosti a přímo k zločinnosti, jež musela dříve či později následovat.“ [5] Tento popis je možné odčítať aj z dobovej karikatúry hrajúcich sa nemeckých detí zobrazenej vyššie. Tie sa síce zabávajú podobne ako všetky ostatné deti, no namiesto bežných hračiek sa hrajú s ľudskými pozostatkami, ktoré symbolizujú nielen spomínanú bezohľadnosť, ale predovšetkým zločinnosť. Nemecká výchova, či už školská alebo rodinná tak mala produkovať „malých Hitlerov“ a „otravovala“ aj česko-nemecké deti. [6] Zlým duchom, ktorý údajne ovládal myslenie a správanie česko-nemeckých detí tak, aby boli nepriateľské voči českému obyvateľstvu, bola práve ich nemecká výchova, ktorou boli „otrávené“ či už v nemeckých školách, mládežníckych organizáciách ako napr. „Hitlerjugend” alebo prípadne aj doma od svojho nemeckého rodiča – predovšetkým ak ním bol otec, ktorý podľa dobového presvedčenia určoval výchovu v rodine. Je však zaujímavé, že zodpovedné štátne inštitúcie v Prahe nedefinovali, čo presne bolo myslené nemeckou výchovou. To dávalo veľa priestoru svojvoľným rozhodnutiam na miestnej úrovni.
V Prahe, ale aj mimo nej vznikali rôzne nápady a plány, ako zbaviť česko-nemecké deti ich nemeckej posadnutosti – ako vykonať exorcizmus a zbaviť sa zlého nemeckého ducha. Jednou z vážne diskutovaných možností bolo odňatie detí buď obom, alebo aspoň nemeckému rodičovi. V priebehu núteného vysídlenia, malo byť rodičom úradmi navrhované, aby sa nechali rozviesť, aby deti a český rodič mohli ostať v Československu. Podobným smerom sa uberal aj návrh riaditeľa školy v severných Čechách, ktorý navrhoval zvrátiť „germanizáciu“ týchto detí tým, že by ich odňali rodičom a poslali k príbuzným do českého vnútrozemia, kde by boli prevychované vo výlučne českom prostredí [7]. Na vládnej úrovni sa dokonca diskutovalo o možnosti zriadenia špeciálnych prevychovávacích táborov.
Aj keď existujú správy o rozvodoch česko-nemeckých manželstiev v povojnovom období, nešlo o oficiálnu politiku československého štátu pri „záchrane“ česko-nemeckých detí. Avšak odnímanie detí rodičom v česko-nemeckých rodinách bolo odporúčané priamo ministerstvom spravodlivosti, aj keď sa to týkalo skôr jednotlivých prípadov. Poručnícke súdy mali o takomto postupe rozhodnúť, ak by zistili, že „rodiče vychovávali své dítě v duchu protinárodním nebo když opuštěná matka nebude míti možnosti […] a někdy ani plné dobré vůle říditi výchovu dítěte k lásce k vlasti” [8]. Pracovníci ministerstva spravodlivosti boli v tomto smere presvedčení, že „[m]nohdy totiž dostačí, odejme-li se dítě z nevhodného prostředí vlastní rodiny, […] aby bylo dosaženo úspěchu ve výchově dítěte, zejména pokud jde o jeho národní smýšlení a cítění” [9]. Ministerstvo zároveň upozorňovalo zodpovedné úrady na to, aby výchovu česko-nemeckých detí sledovali a podozrenia hlásili súdom.
Takýto individuálny exorcizmus vo forme prevýchovy detí po ich odňatí z rodinného prostredia mal nasledovať až v prípade, že plošný exorcizmus zlyhal. Ten sa mal zakladať predovšetkým na výuke českého jazyka, čo by malo podľa dobového presvedčenia smerovať k emancipácii detí od ich nemeckého myslenia. Úlohu exorcistov tak prevzali učitelia na školách, ktorí mali pestovať v deťoch „smysl pro společenství v rodině, národu, Slovanstvu a lidstvu“ [10]. To platilo aj po tom, čo sa v Československu po februári 1948 dostala k moci Komunistická strana Československa (KSČ). Podobne ako z ich českých a slovenských rovesníkov aj z česko-nemeckých detí sa mali stať „noví socialistickí ľudia“. Strach z posadnutosti týchto detí nemeckými duchmi sa však nevytratil ani po rokoch. Keď v 50. rokoch 20. storočia na školách v Československu pomaly vznikali krúžky nemeckého jazyka, bolo ich navštevovanie deťmi z česko-nemeckých rodín pre KSČ nežiadúce. Tieto deti mali vyrastať ako Česi a Češky a vyhýbať sa opätovnému kontaktu so zlými nemeckými duchmi. Znalosť nemeckého jazyka tak bola vnímaná ako krok späť v rámci procesu exorcizmu.
Akého pôvodu sú jednotlivé deti? Školská fotografia Markéty Šťastnej pochádzajúcej z česko-nemeckej rodiny. Paměť národa
V tomto smere sa o to isté snažili aj mnohé česko-nemecké deti, ktoré si v povojnovom období uvedomovali, že sú iné. Zároveň si uvedomovali, čo ich inakosť zapríčiňuje, ako to bolo v prípade narátorky, ktorá sa narodila v roku 1943 v okolí severočeského Liberca. Pri spomienkach na svoje detstvo v 40. a 50. rokoch 20. storočia vysvetľovala: „[…] chtěla jsem být všechno [chodit do pionýra a pod.], protože jsem chtěla být jak ostatní děti. […] Doma se mluvilo jinak a mluvilo se jinak v tý škole. Takže my jsme vlastně jako děti nevěděli vlastně ani kam patříme. […] [N]akonec, sice jsme to nedali najevo, ale neměli jsme moc radosti, že máme tátu Němce a že se jako od těch dětí lišíme“ [11]. Na základe svojej inakosti – v hauntologickom kontexte posadnutosti – ktorú bolo možné rozpoznať podľa mien alebo ich nemeckého prízvuku, boli česko-nemecké deti v povojnovej českej spoločnosti v rámci ich “očistca” vystavované fyzickému násiliu, šikane, stigmatizácii a diskriminácii. Aby týmto skúsenostiam predišli, prípadne aby ich ukončili, vykonávali deti z česko-nemeckých rodín a ich rodičia akýsi autoexorcizmus. V praxi to znamenalo, že deti a ich rodičia prestali hovoriť po nemecky, zbavili sa fotiek alebo nemeckých kníh, podľa ktorých by sa o ich posadnutiu mohlo dozvedieť okolie. V niektorých prípadoch sa v snahe o získanie anonymity presťahovali do iného regiónu. Zároveň sa snažili, čo najskôr sa naučiť hovoriť bezchybne česky, ako to bolo v prípade narátorky narodenej v juhozápadných Čechách v roku 1940: “[Š]la jsem do školy, a tak už jsem se snažila [naučit česky] i z toho důvodu, abych mezi ti děti zapadla. Aby mně rozuměli, ale hlavně abych mezi ti děti zapadla. […] Za nějaký ten čas se to srovnalo, už se ke mně ti žáci chovali [dobře]. […] Česky už jsem uměla dobře, a tak jsem už necítila žádnej rozdíl, že by mně šikanovali nebo se ke mně chovali nějak špatně“ [12]. V prípade narátorky je možné pozorovať, že aj keď ide o jej vlastné rozhodnutia, jej autoexorcizmus, robila ich v smere, aký chceli dosiahnuť československé úrady, aby bola zbavená nemeckého ducha a asimilovaná s českým obyvateľstvom.
Ako som sa snažil v predchádzajúcich riadkoch ukázať, osudy česko-nemeckých detí, ktoré sa v povojnovom Československu v dôsledku snahy úradov o vytvorenie národnostne homogénneho štátu Čechov a Slovákov ocitli v akomsi “očistci,” je možné analyzovať v kontexte hauntológie. To, ako ich vnímali československé úrady a ako s nimi zaobchádzali, je možné skúmať ako posadnutosť nemeckými duchmi, ktorými bola v ich prípade nemecká výchova. Aby mohli tieto deti opustiť “očistec” a stať sa súčasťou českej spoločnosti, musela byť nemecká výchova potlačená alebo odstránená rôznymi spôsobmi exorcizmu, či už v rámci školy, rodiny, alebo zásahmi iných zodpovedných inštitúcií. V mnohých prípadoch je možné hovoriť o dôsledkoch exorcizmu česko-nemeckých detí ako o “úspechu”, keďže sa stali nielen členmi českej povojnovej spoločnosti, ale napriek vlastným negatívnym skúsenostiam povojnového obdobia sa dnes aj identifikujú ako Česi a Češky.
Michal Korhel
[1] Informace pro pana ministra k dopisu poslance ÚNS Dr. Steinera ze dne 18.11.1946, 4.12.1946, in: Národní archiv (NA), Praha, Ministerstvo Vnitra – Nosek, kartón (k.) 16.
[2] Dotazník CTB – pátrání po dětech – otázka národnosti, 16.3.1946, in: NA, Praha, Ministerstvo práce a sociální péče – repatriace, k. 846.
[3] Napravení germanisace. Návrh Josefa Břečky, 15.4.1946, in: NA, Praha, Úřad předsednictva vlády – běžná spisovna (ÚPV-B), k. 1032, signatura (sign.) 1364/2.
[4] Nútenému vysídleniu nepodliehali napr. členovia zmiešaných česko-nemeckých rodín alebo nemeckí antifašisti.
[5] Otázka dětí ze smíšených manželství, Náš hraničář, 30. 1. 1948, č. 2, s. 5.
[6] Otázka dětí ze smíšených manželství, Náš hraničář, 30. 1. 1948, č. 2, s. 5 a O záchranu 64.000 dětí ze smíšených manželství, ze kterých nebude dělána štvaná zvěř, in: Severočeská mladá fronta, 24.11.1947.
[7] Smíšená manželství a napravení germanisace – návrh Josefa Břečky, 6.4.1946, in: NA, Praha, ÚPV-B, k. 1032, sign. 1364/2.
[8] Děti osob odsouzených podle dekretu presidenta republiky č. 16/1945 Sb. a děti ze smíšených manželství – výchovná opatření, 14.12.1945, in: Moravský zemský archiv, Brno, Česká zemská péče o mládež v Brně, k. 153, číslo 501.
[9] Děti osob odsouzených.
[10] Zákon ze dne 21. dubna 1948 o základní úpravě jednotného školství (školský zákon), 95/1948, in: Sbírka zákonů a nařízení, 38 (10.5.1948).
[11] Své jméno jsem se neodvážila použít, Interview s Hannelore Kalenskou, zbierka Paměť národa, http://www.pametnaroda.cz/witness/index/id/3987 (18.12.2022).
[12] Kvůli režimu zapomněla rodný jazyk, Interview s Annou Touškovou, zbierka Paměť národa, http://www.pribehy20stoleti.cz/pribehy/201613_kvuli-rezimu-zapomnela-rodny-jazyk/ (19.5.2018).
Použitá literatúra
Bryant, C. (2002). Občanství, národnost a každodenní život. Příspěvek k dějinám česko- německých smíšených manželství v letech 1939-1946. Kuděj. Časopis pro kulturní dějiny, 4 (2), 43-54.
Derrida, J. (2012). Specters of Marx. The State of the Debt, the Work of Mourning and the New International.
Frommer, B. (2000). Expulsion of Integration. Unmixing Interethnic Marriage in Postwar Czechoslovakia. East European Politics and Societies, 14 (2), 381-410.
Knapík, J. & Franc, M. (2018). Mezi pionýrským šátkem a mopedem: děti, mládež a socialismus v českých zemích 1948-1970.
Korhel, M. (2021). Children as ‘Collateral Damage’ of Nationalisation Campaigns? The Persecution of ‘Nationally Unreliable’ Persons in Czechoslovakia after the Second World War. Glaesmer, H.; Lee, S. & Stelzl-Marx, B. (eds.), Children Born of War – Past, Present, Future (s. 212-231).
Korhel, M. (2018). Česky cítiť, ľudovodemokraticky myslieť! Štátna politika voči česko-nemeckým deťom a ich rodinám v prvých rokoch socialistickej diktatúry. Historie – Otázky – Problémy, 10 (2), 11-25.
Staněk, T. (1991). Odsun Němců z Československa 1945-1947.
Zahra, T. (2008). Kidnapped Souls. National indifference and the battle for children in the Bohemian Lands, 1900-1948.
Zahra, T. (2011). The Lost Children. Reconstructing Europe’s Families after World War II.