Przejdź do treści

Angelika Zanki

Drzwi do przy/eszłości

[ENG, Polish version below] Post-displacement regions are rarely easy to describe; they are far from obvious and unambiguous. Seemingly simple to interpret, they actually reveal a multiplicity of possible narratives. So how do we do this? On the basis of the exhibition ‘Things Adopted,’ Magdalena Bubík reflects on the  specificity of the “Recovered Territories” and compares the description of these territories to choosing one door among many. 


Niejednoznaczność jest jedną z kluczowych cech charakteryzujących ,,Ziemie Odzyskane”. Te tereny post-przesiedleniowe rzadko dają się łatwo opisać, są dalekie od oczywistości. Kiedy próbujemy uchwycić ich złożoną specyfikę, często czujemy się jak ktoś stojący w pomieszczeniu pełnym drzwi. Pojawia się wtedy pytanie – które drzwi wybrać? I jakie konsekwencje przyniesie ten wybór? Drzwi mogą prowadzić do innego świata, ale zanim je otworzymy, nie wiemy, co za nimi znajdziemy. Jeśli uznamy drzwi za alegorię, rodzą się kolejne pytania – czy z danej sytuacji istnieje tylko jedno wyjście? Czy można ją zrozumieć w jeden, jedyny sposób? Być może właśnie ,,Ziemie Odzyskane” są przykładem przestrzeni, w której jednoznaczność to złudzenie. Na pozór proste w interpretacji, w rzeczywistości odsłaniają wielość możliwych narracji. Opisywanie takich miejsc zawsze wiąże się z wyborem – i z ryzykiem pominięcia tego, co kryje się za innymi drzwiami. Zainspirowana wystawą, o której piszę, szczególnie zaś jedną z sal chciałabym zaproponować drzwi jako poręczną metaforę dla odkrywania ,,Ziem Odzyskanych”: czy bowiem właśnie tereny post-przesiedleniowe nie są przykładem tego, że mało co jest jednoznaczne w opisie, chociaż na pozór może się tak wydawać?

Nad taką kwestią zastanawiałam się podczas mojej sierpniowej wizyty w Muzeum Etnograficznym we Wrocławiu, gdzie obejrzałam ekspozycję “Rzeczy przysposobione”, czynną od lutego do sierpnia 2024 roku. Kuratorkami wystawy były Marta Derejczyk (MNWr), Anna Kurpiel (UWr) i Katarzyna Maniak (UJ), a autorem fotografii – Łukasz Skąpski. Przedstawiono na niej przedmioty, które zostały we Wrocławiu i Szczecinie po wysiedleniu ludności niemieckiej i są obecnie używane przez nowych mieszkańców tych miast. Autorki na podstawie rzeczy zastanawiały się, ,,jaki jest stosunek mieszkanek i mieszkańców Wrocławia i Szczecina do przedwojennego dziedzictwa swojego miasta”. Ekspozycja była też częściowo wynikiem projektu, który autorki (tutaj mam na myśli Annę Kurpiel i Katarzynę Maniak) wraz z Łukaszem Skąpskim opisały w książce pt. “Porządek rzeczy. Relacje z przedwojennymi przedmiotami na Ziemiach Zachodnich (przypadek Wrocławia i Szczecina)”. Autorzy książki pokazali, że niektóre dawniej niemieckie przedmioty są częścią życia nowych właścicieli, a nawet wchodzą z nimi w interakcję poprzez nawiązywanie relacji. Wskazali, że proces ten nie został jeszcze zakończony, dalej trwa.

fot. Magdalena Bubík

Już na samym początku mojej wizyty w muzeum zwróciłam uwagę na to, w jaki sposób postrzegana jest wystawa. Po opłaceniu biletu wstępu oglądałam jeszcze rzeczy w gablocie obok kasy i dzięki temu, trochę przypadkiem, podsłuchałam rozmowę innej osoby zainteresowanej wystawą z kasjerką. Na pytanie, o czym jest wystawa, pani z kasy powiedziała, że to ,,takie pamiątki rodzin niemieckich”. Taka odpowiedź chyba niezbyt zainteresowała potencjalną klientkę, ponieważ nie widziałam jej już potem na wystawie. Dalej jednak nurtowało mnie pytanie, czy to, co zostało po ludności niemieckiej we Wrocławiu, największym mieście ,,Ziem Odzyskanych”, można nazwać pamiątkami? I po kim – rodzinach niemieckich, polskich, a może to źle postawione pytanie, może lepiej spytać, czy nie po jednych i drugich?

Pamiątki to przedmioty, które mają nam przypominać o kimś albo o czymś, np. o wydarzeniu czy o miejscu. Bardzo często mają też dla nas charakter sentymentalny, jak na przykład biżuteria babci czy książki dziadka. Słowo “pamiątka” kojarzy się też z suwenirami, które przywozimy z podróży, by pamiętać o miejscach i wspomnieniach tam przeżytych. Stawiamy je później na widocznych miejscach, aby każdy, kto będzie miał okazję je zobaczyć, zatrzymał się na chwilę i ewentualnie zapytał nas o wrażenia z wyjazdu. Ale czy na przykład taki eksponat z wystawy jak młynek do orzechów można nazwać pamiątką? Na pewno jest to pamiątka po Niemcach – ale czy to, w jaki sposób trafiła w ręce nowych użytkowników, nie zaprzecza trochę definicji tego słowa? Nowi właściciele nie kupili tego przedmiotu w sklepie od poprzedniego, niemieckiego właściciela, często nie wydali też na niego żadnych pieniędzy, nie dostali też go w ramach podziękowania od znajomego, a jednak jest ich własnością. Przedmiot ten został odebrany pierwotnym właścicielom bądź został przez nich zostawiony na miejscu, zanim zostali zmuszeni do wyjazdu, zanim zostali wysiedleni. Przedmiot ten pożegnał starych właścicieli i przywitał nowych. Agata Zborowska nazywa takie przedmioty ,,gościnnymi”, pisząc o rzeczach, które nowi mieszkańcy ,,Ziem Odzyskanych” chcieli postrzegać jako upragnioną formę ,,zaproszenia na te nieznane ziemie […] w skrajnie niegościnnej sytuacji”. 

Z tym pytaniem o pamiątki wchodziłam po schodach na najwyższe piętro budynku muzeum, aby znaleźć się na wspomnianej wystawie. Weszłam do większego pokoju, gdzie przywitała mnie kaszląca starsza pani na zydelku oraz chrzęszczący wiatrak. Tak jakby oboje wspasowywali się w otoczenie wystawy, oboje nie byli w pełni sił w ten wakacyjny, słoneczny poranek. Eksponaty były poustawiane raczej wzdłuż ścian, tylko na środku, na kolorowych dywanach stał jeden większy mebel; dopiero potem stwierdziłam, jaki dokładnie. Pokój wyraźnymi kolorami swoich ścian i dywanami jakby chciał mnie zaprosić do zwiedzania. Rozpoznałam przedmioty znajdujące się w środku, ponieważ większość z nich pojawiła się i była analizowana przez autorki w książce. Dlatego ucieszyło mnie, kiedy na własne oczy mogłam zobaczyć m. in. przykręcony do stołu młynek do orzechów – obecnie własność rodziny Orzechowskich, bibelot przedstawiający trzy świnki, przycisk do papieru i zatopioną w nim fotografię dziewczynki w szkle. Wszystkie te przedmioty zostały wypożyczone od właścicieli na czas wystawy. 

Opisy eksponatów można było znaleźć zawieszone na ścianach, oprawione w tekturkę, która wyglądała jak otwarta książka. Osoba zwiedzająca mogła w nich przeczytać też niekiedy wspomnienia obecnych właścicieli przedmiotów oraz nazwę miejscowości, skąd pochodziły przedmioty. Co ciekawe, zdecydowana większość z nich pochodziła z Wrocławia. Nie wiem, czy spowodowane to było tym, że wystawa została zaprezentowana właśnie we Wrocławiu czy też wynikało to z innych powodów. Niestety nie znalazłam na ten temat informacji. Kilka przedmiotów pokazywanych na wystawie było własnością fotografa Łukasza Skąpskiego. Być może artysta odczuwał potrzebę wniesienia własnego wkładu, bycia częścią wystawy oraz pokazania, że on również jest spadkobiercą, albo posługując się określeniem Roberta Traby “duchowym współsukcesorem”, “poniemieckich” przedmiotów.  

Prawie do każdego z eksponatów autorki przyporządkowały pojęcia, które zostały zostały szerzej omówione w książce i charakteryzowały dany przedmiot: przysposobienie, integralność, widmontologia, pograniczność rzeczy czy sprawczość przedmiotów. Ta ostatnia cecha dodaje tajemniczego charakteru “poniemieckości”, bo na pierwszy rzut oka przedmioty są materią martwą. Autorki w swoich badaniach pokazują, że posiadają jednak moc sprawczą. Na wystawie przedstawiły album z przedwojennymi pocztówkami, który pozornie może niczym nie różnić się od innych albumów. Jednak korespondencja zawarta na pocztówkach nie należy do obecnych właścicieli, ale do tych poprzednich. Album poprzez swoją sprawczość może nakłonić do działania, na przykład pobudzić do chęci nawiązania kontaktu z pierwotnym właścicielem, tak jak miało to miejsce w przypadku Lidii Barankiewicz i rodziny Meinków z Breslau (obecnie Wrocławia). Pani Lidia jako mała dziewczynka bawiła się starymi pocztówkami, a kiedy dorosła, zauważyła, że korespondencja należy do jednej rodziny i zaczęła ją uporządkowywać według losów poszczególnych bohaterów narracji obecnej na pocztówkach. 

Po obejrzeniu wszystkich eksponatów podeszłam na środek pomieszczenia, gdzie na kolorowych dywanach stał duży mebel. Początkowo myślałam, że to jakaś szafka i chciałam dowiedzieć się o niej więcej z naściennej tabliczki, jednak żaden opis do niej nie pasował. Były tam natomiast dwie tabliczki z opisami stołów, a ja zauważyłam tylko jeden stojący pod ścianą. Dopiero wtedy zorientowałam się, że ta olbrzymia szafka to długi stół, a pod jego nogami są poukładane książki. Razem ze stołem tworzyły coś w rodzaju przemyślanej składanki, bo jednak trzeba było dobrze pomyśleć, aby dzieła wpasowały się w otwory między nogami stołu. Zauważyłam książki tylko z niemieckimi tytułami. Stół zaś był bardzo długi, rozkładany, a jego soczysta czerń wyraźnie kontrastowała z kolorowymi okładkami pozycji. 

fot. Magdalena Bubík

Moja chęć dowiedzenia się czegoś więcej o meblu z książkami jednak dalej nie została zaspokojona. Przeczytałam dwie tabliczki o stołach, ale oba opisy nie pasowały do ,,mojego” mebla. Oba są własnością fotografa, przy obu stołach jego rodzina jadała uroczyste posiłki, oba odziedziczył po swoich bliskich. Różnica, w dodatku tylko znikoma, była w długości – jeden ma cztery metry, a drugi ponad trzy. Ten pod ścianą miał zaledwie dwa metry, ale możliwe, że po prostu można go było dodatkowo rozłożyć. A więc który stół jest który, pozostało dla mnie zagadką. 

Bardzo chciałam dopasować opisy do eksponatów. Nie wiem, dlaczego zrodził się we mnie taki wielki upór do uporządkowania sobie w myślach informacji o tych stołach. Jakby one same wprost prosiły mnie o to, domagały się ode mnie pewnego działania. Stół ma też dla mnie specyficzne znaczenie – jest to miejsce, gdzie spotyka się rodzina. Przy stole nie tylko spożywamy posiłki, ale też dzielimy się swoimi przeżyciami, dyskutujemy, a nieraz nawet kłócimy. Niejednokrotnie wspólna konsumpcja zmusza też do pojednania się, bo ciężko jeść codziennie parę posiłków w skłóconym towarzystwie. Dla mnie mebel ten symbolizuje życie z innymi ludźmi, które nie jest zawsze kolorowe, ani nie jest też przechadzką po różanym sadzie, posługując się czeskim wyrażeniem. Jednoczący się przy nim ludzie są różni, ale są “nasi”, czyli nam bliscy. Takich bliskich sercu miały obie rodziny, użytkujące ten mebel — niemiecka i polska. O tej polskiej rodzinie wiem co nieco z opisu eksponatu, ale czy można powiedzieć, że ją znam? Niemieckiej nie znam w ogóle. I tak samo mało wiem o tych stołach.  

Pomimo tego pytania bez odpowiedzi, skierowałam ponownie wzrok na ten dłuższy, czarny stół. Instalacja zmusiła mnie do zastanowienia się nad tym, że tak naprawdę nic nie jest oczywiste, jednoznaczne, łatwe. Bardzo często w swoich badaniach napotykam na problem ze znalezieniem informacji o przedmiotach i miejscach, które zostały po wysiedlonej ludności niemieckiej. Informacje te często są mylone i mylne, niedokładne albo w ogóle ich brakuje. 

Ten stół jest również dobrym symbolem tego, jak często wyglądają historie przedmiotów na terenach post-przesiedleniowych. Autorki piszą w swojej książce o pograniczności przedmiotów ,,poniemieckich” i ten stół właśnie stał się dla mnie tego doskonałym przykładem. Mebel, przy którym jadała niegdyś niemiecka rodzina i jej bliscy, teraz stoi w domu współautora wystawy, który zdecydował się go wykorzystać jako przykład ,,poniemieckiego” przedmiotu. W miejscu, gdzie kiedyś mieściły się obok nóg stołów nogi członków niemieckiej rodziny, teraz stoją kolorowe książki, a parę razy w roku mieściły się zapewne także nogi bliskich fotografa podczas rozmaitych uroczystości. Linia życia tego stołu u niemieckiej rodziny została przerwana, nie ma już jej kontynuacji. Zaczęło się drugie, a jednak nieco inne życie stołu u rodziny polskiej. A więc w takim razie czyj jest ten stół? Niemiecki, ,,poniemiecki”, polski? Tak trudno jednoznacznie go przypisać, zaklasyfikować jako własność tej czy innej osoby. I takie właśnie są przedmioty ,,poniemieckie” – jak zaznaczają autorki na ogólnym opisie wystawy: pograniczne, będące czymś pomiędzy, „między polskością a niemieckością, śmieciem a antykiem, tym, co pożądane, a tym, co problematyczne”. 

Analizując stół, przesunęłam wzrok trochę dalej i zobaczyłam wydrukowaną na ścianie fotografię korytarza lub innego pomieszczenia zakończonego drzwiami. Jedne drzwi były starsze, drugie nowsze, cechowała je dość duża różnorodność stylów, kolorów i rozmiarów. Stały koło siebie w jednym pomieszczeniu, jednak nie były takie same, bo oprócz innych cech – różniły się też tym, dokąd prowadziły. Nie chodziło wyłącznie o optyczne przedłużenie pokoju czy pokazanie losów ,,poniemieckich” drzwi, prowadzących do ,,poniemieckich” kamienic. Fotografia pokazywała również, że historie zapisane w przedmiotach ,,poniemieckich” nie są jednoznaczne i łatwe do opowiedzenia. Kiedy zaczynamy badać ich losy, stwierdzamy, że nie można ich tak łatwo przyporządkować do którejś z grup. Tak samo te dwa stoły, które domagają się swoich opisów na tabliczkach i zachowaną o nich pamięć – historyczną, narodową, a może rodzinną? 

Na fotografii znajduje się wiele drzwi, jednak nie wiemy, dokąd każde z nich prowadzą i co spotkamy za nimi. Może stać się też tak, że nie będzie tam nic oprócz nowowybudowanej ściany. Słuchając historii przedmiotów ,,poniemieckich” nie wiemy, czego się dowiemy. Może to będzie coś o pierwotnych, niemieckich właścicielach, a może też o nowych osadnikach, przesiedleńcach. Mogą to być historie budowania ,,nowego naszego”, ale też mierzenia się z tym ,,starym obcym”. Historie te mogą nam być bliskie albo zupełnie odległe od naszego doświadczenia. Dla każdego mogą znaczyć coś innego. Ponieważ może właśnie ta niejednoznaczność, wielowarstwowość i pograniczność przedmiotów ,,poniemieckich” sprawia, że są tak niesamowicie piękne i zapraszające nas do odkrywania losów w nich ukrytych? 

fot. Magdalena Bubík

Magdalena Bubík


Wykorzystane źródła i literatura

[1] Rzeczy przysposobione – Muzeum Narodowe we Wrocławiu. (b. d.). Muzeum Narodowe we Wrocławiu. https://mnwr.pl/rzeczy-przysposobione/.

[2] Kurpiel, A., Maniak, K. & Skąpski, Ł. (2023). Porządek rzeczy. Relacje z przedwojennymi przedmiotami na Ziemiach Zachodnich (przypadek Wrocławia i Szczecina), Kraków: WUJ.

[3] Zborowska, A. (2019). Życie rzeczy w powojennej Polsce, Warszawa: WUW, s. 185.

[4] Żytyniec, R. (2023). „Duchowa współsukcesja”? Poniemieckie Karoliny Kuszyk a polsko-niemieckie dyskursy pamięci, [w:] Damięcka-Wójcik & A., Matysiak, A. (Red.), Tożsamość jako proces. Od Johannesa Bobrowskiego do dyskursu o „poniemieckim”. Literatura – historia – krajobraz, Warszawa: WUW, s. 153-166.

[5] Fragment z opisu przytaczanej wystawy

Importované príbehy – výstava o povojnových osadníkoch v Goleniowe

Osadníci prichádzajúci na tzv. Znovuzískané územia z ostatných častí Poľska alebo zo zahraničia po druhej svetovej vojne si často so sebou privážali len málo. Čo však priniesol každý bola jeho rodinná história. Vrátiť ju opäť na svetlo, a teda do pozornosti dnešnej verejnosti sa v Goleniowe, meste v západnom Pomoransku, snaží náš partnerský projekt “Goleniowske Fotohistohistorie”. Práve svetlo zohráva v projekte kľúčovú úlohu, pretože pracuje so sklenými negatívami, na ktorých sú odfotení prví osadníci povojnového Goleniowa. Niektoré z nich sú klasické portréty a na iných sú zas zachytené dôležité momenty ich každodenného života ako svadby, narodenia potomkov alebo prvé sväté prijímania. Fotil ich prvý povojnový mestský fotograf Marian Dałkiewicz so svojou ženou Zofiou.

Fotenie rôznymi spôsobmi. Odfotil Michal Korhel

Ako vo svojom blogovom príspevku napísala Karolina, fotografie ľudí, ktorých mená nepoznáme, majú charakter duchov a sú spojené s množstvom otázok o ľuďoch na nich. Projekt “Goleniowske Fotohistorie” sa snaží nájdené negatívy nie len uchovať pre budúce generácie, ale zároveň aj hľadá odpovede na tieto otázky. Od 15. do 23. novembra z časti fotografií zorganizoval v spolupráci s našimi výskumníkmi Karolinou a Michalom výstavu pod titulom „Historie przywiezione“ [Importované príbehy]. Tá prezentuje návštevníkom nie len samotné fotografie, ale aj ich autora a čiastočne aj príbehy ľudí, ktorých sa medzi časom podarilo na fotkách rozoznať. Okrem toho ponúka ako jedna z prvých pohľad na povojnovú históriu mesta práve z pohľadu osadníkov. Dôležitým aspektom bola mapa, na ktorej mohli návštevníci označiť odkiaľ ich rodina do Goleniowa po druhej svetovej vojne prišla.

Navštevníci zaznačujú miesta odkiaľ prišli ich rodiny do Goleniowa. Odfotil Michal Korhel

V rámci otvorenia výstavy, mali návštevníci možnosť nechať si urobiť vlastné fotografie technikou, aká bola používaná ešte v povojnovom období. Súčasťou sprievodného programu boli viaceré prezentácie o samotnom projekte alebo portrétovej fotografii ako takej. K slovu sa dostali aj ľudia z fotografií, ktorí rozprávali ako tie obrázky vznikali a čo si z tej doby pamätajú. V poslednom bode programu priblížili miestnemu obecenstvu naši výskumníci Karolina a Michal históriu tzv. Znovuzískaných území a konkrétne aj Goleniowa, a to na základe nemeckých predmetov a objektov, ktoré tam počas svojho výskumu našli.

Cisza archiwum, głos widma

Wpis blogowy gościnnie przygotowała dr Izabela Mrzygłód, adiunktka w Instytucie Slawistyki PAN

[ENG, Polish version below] Izabela Mrzygłód encounters the spectre of Warsaw libraries destroyed by the Germans during World War II. It is now 80 years since the destruction of the Krasiński Library in October 1944. The author describes the losses of Polish archives and libraries resulting from German colonial policy. She listens to the silence that was left behind the loss and tries to interpret it in the context of archival turn and contemporary reflections on power and silencing in archives.


Spotykam widmo przy warszawskim placu Krasińskich. W Pałacu Rzeczypospolitej, pośród dopiero co udostępnionych publiczności największych zabytków piśmiennictwa polskiego, natykam się na szczątki książek i dokumentów spalonych w październiku 1944 roku. W jednej z ostatnich sal stoi urna z prochami ksiąg zebranymi z prawdziwego cmentarzyska kultury, jakim po powstaniu warszawskim stał się gmach Biblioteki Ordynacji Krasińskich przy ulicy Okólnik 9. Jedna z książek zachowała częściowo swój kształt, ale nie wiemy – i nigdy się nie dowiemy – jaki był jej tytuł. Tracąc tytuł i zawartość, straciła swoją tożsamość. Nie wiadomo też, jak długo jeszcze opierać się będzie rozpadowi  zawieszona między obecnością a utratą, żywym obiegiem kultury a śmiercią. Pomimo hibernacji w szklanym słoju, nie jest wolna od upływu czasu, na skutek mikrodrgań kruchy materiał stopniowo się osypuje i ostatni ślad po dawnych bibliotekach znika.

Urna z popiołami z gmachu Biblioteki Ordynacji Krasińskich. Fot. Biblioteka Narodowa, zbiory POLONA

Na wpół spopielona, na wpół zastygła w swej formie przywodzi ducha utraconych źródeł, czyli niewybrzmiałą historię Polski. I przywołuje moment zachowany we wspomnieniach bibliotekarzy, który dotarli na Okólnik tuż po katastrofie, w listopadzie 1944 roku. W podziemiach, gdzie zgromadzono część najcenniejszych zbiorów, ich oczom ukazał się niesamowity widok. Jak wspominał Bohdan Korzeniewski, krytyk i historyk teatru, w czasie wojny zatrudniony w Bibliotece Uniwersytetu Warszawskiego:

Dotarłem więc do lochu. Przy pierwszym spojrzeniu można było doznać oszałamiającej radości. Ależ – chciało się zawołać – zbiory ocalały! Leżały w grubych, różnych warstwach. Uderzał nawet jakiś porządek, którego nie zostawiliśmy maskując schron. […] Woluminy nie przylegały już tak ciasno do sklepienia, jak wówczas, kiedyśmy je układali. Bliższe podejście odkrywało sekret tych zmian. Był ohydny. Przy dotknięciu warstwy równo ułożonych egzemplarzy już nawet nie rozpadały się, ale znikały. Zbiory zetlały doszczętnie w ogniu, który musiał je trawić wolno przez wiele dni[1].

Książki-trupy zachowały jedynie zewnętrzną formę, wystarczyło je dotknąć, by rozpadły się w proch. Szczęście i nadzieja, że część zabytków, historii i zbiorowej pamięci udało się ocalić z zagłady, szybko ustąpiła więc miejsca rozpaczy i przerażeniu. Na oczach bibliotekarzy znikało dziedzictwo, klucz do przeszłości, a utrata historycznych dokumentów budziła fizyczny ból. Obserwowanie rozpadu źródeł przerażała ich opiekunów i badaczy. A nawet budziła obrzydzenie, bo to czego dotykali było martwe, i było namacalnym dowodem niemieckiej zbrodni na polskiej kulturze. 

Kolekcja obiektów, którą bibliotekarze zabezpieczyli w podziemiach gmachu na Okólniku, była najcenniejszą z cennych. Stanowiła część zbiorów, które znalazły się tam w czasie wojny. Od lipca 1940 do lutego 1941 roku Niemcy stworzyli w gmachu przy Okólniku Staatsbibliothek Warschau. W jej skład weszły zbiory: Biblioteki Narodowej, Biblioteki Uniwersyteckiej i Biblioteki Ordynacji Krasińskich, czyli bogatej biblioteki rodu Krasińskich założonej w 1844 roku,  oraz wiele księgozbiorów likwidowanych instytucji. Jednocześnie okupanci rabowali pojedyncze zabytki i kolekcje. W czasie powstania warszawskiego gmach na Okólniku wraz z częścią zbiorów spłonął. Jednak wiele ze zgromadzonych w nim zabytków, bezcennych manuskryptów, druków i nut przetrwało. Te najważniejsze źródła, które bibliotekarze specjalnie zabezpieczyli w piwnicach, zostały spalone przez Niemców już po ustaniu walk, wbrew ustaleniom aktu kapitulacyjnego kończącego powstanie. Najpewniej między 12 a 14 października 1944 roku, zniszczyło je Brandkommando, wyspecjalizowana jednostka Wehrmachtu zajmująca się systematycznym niszczeniem i wypalaniem Warszawy. Mija więc dokładnie 80 lat, od tego rozdziału kulturobójstwa, którego dopuszczali się okupanci w czasie wojny.

Fragment elewacji biblioteki przy ul. Okólnik 9, 1945 r.; zbiory POLONA

Między 1939 a 1945 rokiem niewyobrażalne straty poniosły polskie biblioteki i archiwa, zarówno te publiczne, jak i prywatne. Jak podawała Halina Łaskarzewska, straty warszawskich bibliotek wyniosły:

  • Centralna Biblioteka Wojskowa – 99% (406 000 jednostek)
  • Biblioteka Politechniki Warszawskiej – 97% (129 000)
  • Główna Biblioteka Judaistyczna przy Wielkiej Synagodze – 90% (36 600)
  • Biblioteka Ordynacji Przeździeckich – 85% (51 000)
  • Biblioteka Ordynacji Zamoyskich – 84% (100 000)
  • Biblioteka Publiczna m.st. Warszawy – 72% (400 000) 

Biblioteka Narodowa straciła ok. 78% swoich zbiorów [2], w tym właściwie wszystkie inkunabuły, czyli starodruki sprzed 1501 roku, czy polonika z XVI – XVIII wieku. Zginęły chociażby zbiory Stanisława Wyspiańskiego czy spuścizna Marii Konopnickiej. [3]. Zgładzone zostały biblioteki rodowe – Biblioteka Ordynacji Zamoyskich, mieszcząca się w Pałacu Błękitnym przy ulicy Senatorskiej, który podpalony został na początku powstania, oraz wspomniana Biblioteka Ordynacji Krasińskich zdeponowana na Okólniku. Z jej kolekcji rękopisów ocalało 78 woluminów z ponad 7 tysięcy, przepadło też archiwum romantycznego wieszcza Zygmunta Krasińskiego. 

Podobnie tragicznie rysowały się losy archiwów. Z Archiwum Akt Dawnych, przechowującego dziewiętnastowieczne akta z okresu Księstwa Warszawskiego i Królestwa Polskiego, ocalało zaledwie 20% akt. Archiwum Oświecenia Publicznego – instytucji gromadzącej dokumenty szkół i instytucji naukowych z XIX wieku  – spłonęło częściowo w czasie nalotów na Warszawę we wrześniu 1939 roku, a to co udało się ocalić, przepadło niemal doszczętnie w 1944 roku. Ocalały nieliczne dokumenty. Natomiast z Archiwum Akt Nowych, gromadzącego dokumentację centralnych polskich urzędów i instytucji z okresu międzywojennego, ostało się ledwie 3% zasobu – po tym, jak 3 listopada 1944 roku podpalili je niemieccy żołnierze [4].  W wojennej pożodze i procesie metodycznego niszczenia, z którego Niemcy uczynili część swojej polityki nawet w obliczu zbliżającej się klęski,  zginęły też pomoce archiwalne – spisy, inwentarze i rejestry. Po wojnie ich brak dodatkowo utrudnił  oszacowanie skali strat i odszukanie ocalałych dokumentów, które zostały wywiezione lub ukryte. Zapanowała archiwalna i biblioteczna pustka i cisza.

Wymownie opisał ją Tadeusz Makowiecki, historyk literatury i sztuki, współorganizator akcji ratowania zbiorów:

Cisza. Wszystkie okna magazynu czarne i puste. […] Bezsilni wleczemy się ciemnymi korytarzami piwnicznych suteren. W najgłębszej, wielkiej kotłowni, góra może stu skrzyń drewnianych – całkiem pustych (przygotowane do ewakuacji zbiorów). Ich jedynie Niemcy nie podpalili. Bo – po co? Stoimy oświetlając paru świeczkami sklepioną pieczarę. Wreszcie bierzemy puste skrzynie, po dwóch każdą – przydadzą się w innych bibliotekach – i powoli ruszamy. Potykając się na gruzach, przechodząc po górach cegły na wysokości I piętra, idziemy przez ulicę w milczeniu – kondukt niosący 10 długich, drewnianych skrzyń – pustych, nawet bez prochów[5].

Ta pustka i cisza stała się wyzwaniem, z którym do dziś mierzyć się muszą bibliotekarze, archiwiści i badacze, ale też rodziny, których dokumenty, książki i fotografie zostały zniszczone. Wyzwaniem jest przepracowanie tej traumy.  Wyzwaniem jest zabezpieczenie źródeł, które ocalały, i podejmowanie działań, mających uchronić polskie zbiory przed powtórzeniem losu z 1944 roku. Wyzwaniem jest prowadzenie badań nad dziejami Polski przed 1939 rokiem, gdy wiele źródeł do tych dziejów przepadło. I nawet historycy XIX i XX wieku, którzy do dyspozycji mają źródła masowe, takie jak prasa, radzić sobie muszą z brakiem podstawowych źródeł do dziejów państwa czy kluczowych instytucji. Wyzwaniem jest szukanie nowych metod i teorii, które pozwoliłyby tę traumę i ciszę przeanalizować.

Refleksję nad ciszą i praktykom uciszania przynoszą na przykład zachodnie studia nad archiwami i zwrot archiwalny, który każe inaczej spojrzeć na instytucję archiwum i same dokumenty [6]. Najczęściej badania te odnoszą się do struktur władzy państwowej, które wykluczają z archiwum lub zmuszają do milczenia narracje grup marginalizowanych lub źródła wytworzone przez niewygodnych aktorów. W dużej mierze refleksja skupia się na relacjach kolonialnych między metropoliami a dawnymi koloniami i ich społecznościami. Potęgi, takie jak Francja czy Wielka Brytania, jeszcze dziś rozporządzają archiwami i wiedzą o swoich dawnych posiadłościach, a głos Hindusów czy Karaibów pozostaje niesłyszany, bo nie mają dostępu do źródeł na swój temat. Ich własne zbiory lub tradycje zachowywania pamięci o przodkach zostały zniszczone.

A jednak mimo pewnych podobieństw przypadek polskiej ciszy do tych badań nie przystaje, podobnie jak inne przypadki środkowoeuropejskie. Uciszenie bibliotek i archiwów przez Niemców po powstaniu warszawskim wpisuje się oczywiście w schemat kolonialnej przemocy. Wszak Generalny Plan Wschodni, czyli nazistowski plan osadnictwa i germanizacji terenów Europy Środkowo-Wschodnie, był koncepcją wyrastającą z kolonializmu i myślenia w kategoriach rasistowskich, a w ideologii nazistowskiej Słowianie, w tym Polacy, umieszczeni zostali na pozycji „podludzi”. Niszczenie archiwów i bibliotek było częścią wymazywania kultury, uciszania okupowanych i pokonanych. Polityka okupantów miała na celu odebranie wspólnych kodów kulturowych, uniemożliwienie pisania własnej historii oraz zniszczenie podstaw pamięci zbiorowej, a przez to ułatwienie procesu wymazywania narodowych tożsamości. A zniszczenie dokumentacji instytucji państwowych, naukowych i kulturalnych uderzało w ciągłość polskiej państwowości. Dobra kultury i źródła historyczne stały się ofiarami totalitarnej przemocy.

Urna w Pałacu Rzeczypospolitej, fot. Izabela Mrzygłód

Nawet jednak kompletne, zachowane archiwum nie przechowuje wszystkich głosów przeszłości. A widmo książki zamkniętej w szklanej urnie przypomina nam o stracie, ale też przywołuje ducha historii Polski, która nie wybrzmiała. Nie wybrzmiała, bo zniknęła wraz ze spalonymi źródłami lub nie wybrzmiała, bo nigdy nie udzielono jej głosu. W polskich zbiorach, tworzonych zgodnie z XIX-wiecznymi standardami archiwalnymi i wyobrażeniami o historii, które koncentrowały się na wielkiej polityce i możnych rodach. Archiwa polskie odbijały w sobie imperializm XIX-wiecznych państw zaborczych – Rosji, Prus i Austro-Węgier. Pozbawionymi głosu uczestnikami historii byli członkowie klas ludowych, jak pańszczyźniani chłopi podporządkowani władzy rodów magnackich, tych samych które gromadziły cenne księgi i rękopisy. Na marginesie archiwalnych zbiorów znajdowały się głosy grup mniejszości narodowych okresu międzywojennego – Ukraińców, Żydów czy Białorusinów. Instytucje archiwalne organizowały fakty i źródła, a ramy ich zasobów decydowały o narracjach historycznych. Wielka cisza po powstaniu warszawskim nałożyła się więc na wcześniejsze przemilczenia i uciszania, a jednocześnie na zawsze uniemożliwiła próby wydobycia tych głosów.

Refleksja nad archiwum, jako instytucją, która ucisza i knebluje, a jednocześnie  sama może zostać brutalnie uciszona, daje wgląd w procesy historyczne i proces pisania historii półperyferyjnych. Półperyferii, które stoją w szczególnie ciekawej dla badaczy pozycji, w pozycji uciszanych i uciszających. Dotkniętych traumami. Widmo z Pałacu Rzeczypospolitej pyta nas więc, o jakich rzeczach-pospolitych chcemy pamiętać i komu dać głos. Jako że widmo samo funkcjonuje ponad czasem – zawieszone w teraźniejszości między obecnością a niebytem, zanurzone w rozpadzie przeszłości sięga jednocześnie w przyszłość. Pozwala na ruch zdobywania samowiedzy o wspólnocie przez powtórne rozpoznawanie zdarzeń i ustawienie ich – może? – w innym porządku.  Zachęca do wysłuchania tych, których jako wspólnota zmuszaliśmy i zmuszamy do milczenia. Puste skrzynie, wyniesione z Okólnika, możemy zapełnić ich głosami, szukając nowych źródeł wiedzy o przeszłości.  

Izabela Mrzygłód


Wykorzystane źródła i literatura

[1] Korzeniewski, B. (1993). Książki i ludzie. Warszawa: PIW, s. 113.

[2] Dane za: H. Łaskarzewska, „Straty Okólnika w czasie powstania warszawskiego i po jego upadku“

[3] Dane za Biblioteką Narodową: https://www.bn.org.pl/o-nas/zbiory-bn/zbiory-bn/rekopisy/historia; https://www.bn.org.pl/o-nas/zbiory-bn/zbiory-bn/starodruki/historia-zbiorow 

[4] Dane za: https://www.aan.gov.pl/p,12,historia

[5] Makowiecki, T., w: Walka o dobra kultury, Warszawa 1939-1945: księga zbiorowa, red. S. Lorenz, Warszawa 1970, s. 245-246.

[6] Zob. Thomas, D., and Fowler, S. The Silence of the Archive. Facet. (2017).; Michael Moss and David

Pracovné stretnutie v Greifswalde

Začiatkom septembra sa Karin, Karolina a Michal stretli v Greifswalde. Nebolo to obyčajné pracovné stretnutie, pretože ich úlohou bolo pripraviť návrh knihy, ktorá bude hlavným výsledkom nášho projektu. Aj keď vonku boli posledné letné dni, členovia nášho tímu usilovne pracovali a nakoniec premysleli štruktúru celej knihy aj jednotlivých kapitol. Keď príde ten správny čas, prezradíme ďalšie podrobnosti o ich výsledkoch.

To, že sa členovia nášho tímu stretli práve v Greifswalde, nebola náhoda. Mesto v severnom Nemecku je domovom Pomoranského štátneho múzea, kde sa Karin, Karolína a Michal stretávali na svojich pracovných stretnutiach. Múzeum zobrazuje históriu a kultúru Pomoranska, historického regiónu, ktorý je dnes rozdelený nemecko-poľskou hranicou. V našom výskume sa zameriavame na poľskú časť a predmety, ktoré tam museli zanechať ich bývalí nemeckí majitelia. V múzeu v Greifswalde mohli členovia nášho tímu vidieť rôzne predmety, ktoré sa podarilo utekajúcim alebo násilne presídleným Nemcom vziať so sebou. Karin, Karolina a Michal absolvovali prehliadku výstavy Pomoranské dejiny v 20. storočí, ktorú im poskytla Dorota Makrutzki, vedecká pracovníčka Úradu kultúry pre Pomoransko a Východné Brandenbursko. Sú jej za to veľmi vďační a tešia sa na prípadnú budúcu spoluprácu.

fot. Michal Korhel

Nový blogový príspevok (v češtine). August 2024. Po stopách Slovenského národného povstania a Adolfa Hammera

Karina Hoření sa rozhodla pozrieť si Cestu hrdinov Slovenského národného povstania (SNP), aby preskúmala život Adolfa Hammera, slovenského Nemca zapojeného do povstania. Svoje zážitky zdokumentovala denníkovou formou, pričom sa sústredila na stav súčasnej pamäti ohľadom SNP a úlohy slovenských Nemcov v ňom. Táto jedinečná metóda výskumu Karine umožnila ponoriť sa do miest spojených s SNP a hlbšie pochopiť jeho význam. Počas svojej cesty kládla dôraz na historické a kultúrne aspekty tohto prelomového momentu v dejinách Slovenska.

Odkaz na blogový príspevok nájdete tu.

Srpen 2024. Po stopách Slovenského národního povstání a Adolfa Hammera

[ENG, Czech version below] This summer, Karina Hoření set out on foot to retrace the story she originally found in the archives. She walked part of the Trail of Slovak National Uprising, which connects the places associated with the life of Adolf Hammer, a Slovak German who participated in the Slovak National Uprising. Along the way, she explored the current memory of this event and the role the memory of Slovak Germans plays in it. In diary form, she describes her experiences with „walking ethnography“.


Pondělí 19.8.

Svoje pátrání po slovenských Němcích začínám toto léto v té nejslovenštější vesnici. Čičmany na konci Rajecké doliny jsou proslavené tradičními zdobenými domy, jejichž bílé ornamenty vycházejí zase ze vzorů místní výšivky. I když je pondělí amuzeum je zavřené, stejně se v obchodě se suvenýry tlačí turisté mezi vlněnými ponožkami, vyšívanými opasky, pohledy, magnety, hrníčky, klíčenkami a tričky.

Čičmanské zdobené domy jsou ale příklad fenoménu, kterému britský historik Eric Hobsbawm říká “vynalezené tradice” – ty nejobdivovanější vznikly až ve dvacátých letech, kdy po požáru vesnice architekt Dušan Jurkovič prosadil mezi obyvateli soutěž o nejkrásnější dům. 

I se starobylostí domů je to složitější. Na informační tabuli se píše, že dřevěnici, která klidně mohla tu soutěž o nejvyzdobenější dům vyhrát, přivezl dědeček současných majitelů někdy před druhou světovou válkou z Tužiny. Tužinu, která leží jen přes kopec, jsem už navštívila dřív, protože je to jedna z obcí v regionu Horní Nitry, kde žili slovenští Němci. Slovenské lidové stavitelství tak může mít kořeny i v německé obci. 

Z archivů vím, že po odsunu Němců z Tužiny lidé z okolních obcí také rozebírali a odváželi zdejší dřevěné domy. Zmínka na informační tabuli ukazuje, že tato praxe převážení domů přes kopce měla starší kořeny (i když v případě předválečné stodoly doufám, že to bylo transakce konsenzuální a že nezahrnovala etnické násilí) a že etnická hranice, kterou dnes tvoří zarostlý kopec, byla prostupnější. 

typický malovaný dům v Čičmanech, fot. Karina Hoření

Právě do kopců které oddělují Čičmany od Tužiny a dalších původně německých obcí se odpoledne vydávám. Dlouho nepotkávám nikoho, až partu zarostlých pochodujících mladých mužů. Jeden se mne lakonicky zeptá: “SNP?” Přeložím si to tak, že ho zajímá, zda jdu taky po Stezce Slovenského národního povstání, která v této etapě prochází i Hauerlandem, jak se nazýval region na středním Slovensku, kde žili německy hovořící obyvatelé. Ano, vybrala jsem si tuhle trasu nejen protože po místech, kde dělám letos terénní výzkum, je lepší se přesouvat pěšky, ale taky protože je spojuje Stezka Slovenského národního povstání, jehož osmdesáté výročí bude za necelý týden. Chtěla bych prozkoumat paměť na tuto událost právě v místě, kde je tak nejednoznačná. Slovenské národní povstání,klíčové místo slovenské národní paměti , bylo totiž vnímáno odlišně mezi obyvateli údolí, které se rozkládá pode mnou. Většina slovenských Němců se musela partyzánů obávat a porážka nacistického Německa ve válce (ať už jeho politiku slovenští Němci podporovali nebo ne) znamenala jejich nucené vysídlení. 

Zarostlí turisté se mnou ale nechtějí moc diskutovat o slovensko-německém soužití a etických otázkách partyzánského boje. Ve Strážovských vrších, kde spolu stojíme, už mají za sebou přes polovinu trasy z východního Slovenska až do Bratislavy (Stezce SNP se také někdy říká Dukla-Děvín) a  ten den ještě chtějí ujít kus cesty. Až potom, co jsme se rozloučili mi došlo, proč byli všichni tak zarostlí – už museli být na cestě tak deset dní a oholí se až dojdou.  

Já jsem první den došla do Fačkovského sedla, kde je velký památník bojů, které zde za SNP probíhaly. Podobné budu ostatně míjet po celou cestu. Jsou to pamětní tabule se jmény padlých, v důležitých místech i větší památník. Artefakty byly postupně přidávány, jak se měnila vyprávění o SNP a dnes vytvářejí mnohovrstevnatou krajinu paměti. Místní informační tabule zmiňuje, že proti účastníkům povstání bojovali v těchto místech také příslušníci domobrany z Vrícka/Münichwiesen, nejzapadlejší z vesnic s německy mluvící většinou, která leží pod hřebenem. Slovenští Němci jsou v textu identifikování jako odpůrci SNP a spojenci nacistické okupační armády. V tomto regionu ale není situace tak jednoduchá, na druhou stranu od sedla leží vesnice Malinová/Zeche, kde místní levicově orientovaní slovenští Němci utvořili partyzánskou skupinu, která naopak bojovala na straně SNP a proti německým fašistům.

památník Slovenského národního povstání ve Fačkovském sedle, fot. Karina Hoření

Na hotelu ještě píšu anotaci k článku, který jsme s Michalem Korhelem napsali právě o pozici slovenských Němců do posledního čísla slovenského časopisu Kapitál, věnovanému SNP.  Hrozně bojuji se slovy, zradil mne jazyk i ustálené představy o Němcích za druhé světové války. Když totiž píšu “Němci, kteří se zúčastnili povstání” lze to číst dvěma způsoby, ale ve stereotypním chápání Němců jako fašistů to vyznívá spíše jako “Němci, kteří se snažili povstání potlačit”. Dokonce i když napíšu “Němci, kteří bojovali s partizány” je to zavádějící a tak musím neustále zdůrazńovat, na jaké straně stáli slovenští Němci z Malinové. 

Úterý 20.8.

Dopoledne mi dochází, že dělat etnografii ve Strážovských vrších nebyl asi nejlepší nápad – jdu celou dobu sama, potkám jen dva “esenpáky”, kteří sveřepě kráčejí směrem k Děvínu (tedy na opačnou stranu, než já) a nechtějí se vybavovat o tom, co pro ně znamená SNP a proč se rozhodli jít v jeho stopách. Až ve Vríckém sedle potkávám dalšího poutníka, který zrovna zutý odpočívá a tak mi nemůže uniknout. “To není náhoda, že jsem si vybrala zrovna tuhle část Stezky SNP” vyprávím mu, “jdu po stopách Adolfa Hammera, slovenského Němce z Horné Štubni, který se na jaře 1945 skrýval v lesích kolem Čičman a pomáhal zde místním partyzánům. Ani jejich dobrozdání mu nepomohlo, když se snažil po válce získat zpět hostinec, který mu byl konfiskován jako Němci”. “Aha, já toho moc o historii nevím, mě zajímá spíš příroda”, odpoví mi můj spolupoutník a dál si povídáme jen o tom, která část Stezky je nejhezčí a jestli potkal medvěda. 

Potom pokračuju zase sama. I když z hlediska rozhovorů, které můžu získat, se tato pouť neukázala jako nejlepší nápad, stejně je tahle pěší atropologie zajímavá. Zakouším na vlastní nohy místa, o kterých jsem se dozvěděla minulý podzim v archivu v Martině a můžu si lépe představit a promýšlet Hammerův příběh. Proč se skrýval zrovna s partyzány v Čičmanech, když je to od Horné Štubni docela daleko? Když tam v únoru 1945 putoval, volil cestu přes hory jako já, nebo jel údolími po silnicích? Na horách v té době ještě musel ležet sníh, na druhou stranu byly ale více zalidněné – když se nejezdilo běžně auty, cesty přes kopce byly často kratší. 

Kus za Vríckým sedlem procházím například opuštěným sadem, na louce jsou taky vidět základy domů. Přišla jsem totiž do Hadvigy, bývalé německé vesnice, ze které dnes zbylo jen několik rekreačních chalup. V Hadvize jsem byla v rámci svého terénního výzkumu už víckrát (o jedné z návštěv jsem taky napsala blogový příspěvek). Nikdy jsem ale nešla až tak vysoko nad současnou obydlenou část a neuvědomila si, kam až sahala pole a sady původní vesnice. Ovocné stromy, které chodili česat lidé z okolích vesnic až do sedmdesátých let, byly jednou z posledních živých připomínek Hadvigy a jejích původních obyvatel.

starý sad u osady Hadviga, fot. Karina Hoření

Je hezké vrátit se někam, kde to už znám- zdá se, že Hadviga rozkvétá, cesta je opravená až k poslednímu domu, chalupa, která se vždycky zdála prázdná, má otevřené okenice. Navštívím některé chalupáře, se kterými jsme dělala rozhovor minulý rok, ale poznávám i takové, se kterými jsem se ještě nepotkala. Měla jsem v plánu spát ve staré zvonici, ale stalo se, co jsem trochu očekávala, najedla jsem se a vyspala u dobrých lidí v jedné chalupě a zpívali jsme trampské písničky do půlnoci. 

Středa 21.8.

Ráno jsem ještě navštívila další domy v Hadvize a až pozdě odpoledne jsem vyrazila směrem k Horní Štubni, bydlišti Adolfa Hammera. Nevadí, že musím spěchat, většinu cesty jdu zase sama. Až večer potkávám partu, která jde SNP jako štafetu – na otázku, co pro ně znamená SNP a co touto štafetou připomínají, ale nemají moc co říci. Stejně tak skupina, která až v noci přišla do “útulny SNP Sklené”, když už se soukám do spacáku. “Zaujímavé”, říka mi jeden turista, co si kontroluje puchýře, když mu povídám, že právě ve Skleném/Glaserhau partyzáni postříleli kolem stopadesáti slovenských Němců. 

Nijak mne to nešokuje, nemohla jsem předpokládat, že spojitosti i paradoxy SNP, Němců a Hauerlandu, které jsou pro mne tak v tomto regionu do očí bijící, budou fascinující i pro další lidi. Představa, že všichni, kdo se vydávají na Stezku SNP, celé dny přemýšlí, co tato událost znamená pro jejich národní identitu, by byla naivní. 

V Hadvize mi jeden muž vyprávěl, že běhávali Stezku SNP jako štafetu, tak někdy v osmdesátých letech. Co že prý na tom bylo nejlepší: “vyzvedl nás pak autobus, tam se pilo, zpívalo a bylo veselo, druhý den jsme šli v Bystrici k řediteli muzea, tam byla zabíjačka”. SNP se v dobách socialismu přeměnilo ve vyprázdněnou mytologizovanou událost, interpretovanou právě jen v intencích komunistické ideologie. Není divu, že její oslavy mohli brát lidé spíše jako záminku k dobré párty. Stejně tak se nepohoršuji, že Stezka SNP je dnes pro turisty spíše slovenskou obdobou Pacific Crest Trail, kde jsou rekordy a ultralight ponožky důležitější, než vlastně nejasný historický smysl. 

Čtvrtek 22.8.

Vstávám brzy ráno a porušuji svůj koncept, že půjdu po stopách Adolfa Hammera pěšky. Ve Skleném na konečné chytám autobus, abych přejela do Horné Štubni. Je to proto, abych dnes stihla i místo, kde to všechno začalo. 

Nedává moc smyslu, že Stezka SNP začíná v Dukelském průsmyku (ukazuje to na ideologickou dezintepretaci, která zdůrazňovala podíl Rudé armády, která zde překročila hranice Československa), měla by přeci začínát v Banské Bystrici, kde povstání 29. srpna 1944 vypuklo. 

Než tam ale dojedu, chci navštívit místo, kde to začalo i skončilo pro Adolfa Hammera. Vystupuju v Horní Štubni krátce po sedmé a nejprve jdu pro snídani do Jednoty. Když jím čerstvé rohlíky před kostelem, zase znovu si říkám, jak Hauerland oproti Sudetům neumím číst. V severních Čechách poznám “německou” vesnici už docela snadno, na Slovensku to nedokážu. Až postupně si všímám klasických znaků. Památník obětem první světové války má půlku jmen německých, kapli nechali opravit odsnutí rodáci. Jen tak pro jistotu jdu ještě na hřbitov, kde v obou zemích přetrvával “německý” charakter území nejdéle. Je slovensko-německy smíšený, jak jsem to v tomto regionu poznala jako typické. Jak tam tak obcházím, najednou jako bych dostala elektrický šok, ta reakce je úplně fyzická. Je tam. Hrob Adolfa Hammera a jeho rodiny je docela nový, s nápisem ve slovenštině. Adolf zemřel v roce 1980, jeho manželka až v roce 2008. Tušila jsem, že tím, jak prodlužoval pobyt na Slovensku kvůli sporu o svoji konfiskovanou hospodu, dokázal se nakonec odsunu vyhnout, ale nikdy mne nenapadlo, že někdy najdu i důkaz, že budu vědět, jak se jmenovala jeho žena a rodiče.

Když jdu za chvíli hřbitovem zpátky, nemůžu Hammerův hrob mezi ostatními najít, čím víc ho hledám, tím víc zapomínám, kde vlastně byl. Musím se přesvědčit, že jsem si ho vyfotila a že se mi to celé jen nezdálo. 

hrob Adolfa Hammera na hřbitově v Horní Štubni, fot. Karina Hoření

Když se mi v terénu stane nějaká taková šťastná náhoda, je to opravdický náraz endorfinů. V povznesené náladě jdu ještě na místo, kvůli kterému jsem v Horní Štubni původně vystoupila. Z archivních dokumentů vím, jaká byla přesná adresa Adolfova hostince a z mapy, že dům pořád stojí. Je to docela velký dům kousek od centra obce, není přestavěný a takhle zhruba mohl vypadat v roce 1945. Vypadá současně zchátrale  (kolem něj se povaluje starý nábytek, brána je rozpadlá) a docela zabydleně (venku se suší prádlo, v oknech poletují záclony). Postávám kolem, klepu a po zážitku na hřbitově mám pocit, jako by měl z domu vyjít sám Hammer. Nestane se ale vůbec nic, ze zahrady vyjde jen černá kočka a otírá se mi o nohy.

původní budova hostince v Horní Štubni, fot. Karina Hoření

Karina Hoření

Nový článok. Hrdinovia alebo obete? Slovenské národné povstanie z pohľadu slovenských Nemcov

Časopis Kapitál, odporúčaná literatúra pre záujemcov o pešiu turistiku Cestou hrdinov Slovenského národného povstania, odfotila Karina Hoření počas terénneho výskumu na Slovensku

Augustové číslo časopisu Kapitál prináša článok Kariny Hoření a Michala Korhela s názvom „Hrdinovia alebo obete? Slovenské národné povstanie z pohľadu slovenských Nemcov. Tento článok prezentuje poznatky z ich výskumu na strednom Slovensku v oblasti Hornej Nitry, pričom poukazuje na rôznorodé skúsenosti slovenských Nemcov počas SNP. Kým Karina píše o histórii obce Malinová/Zeche, kde miestni Nemci vytvorili partizánsku skupinu, ktorá sa aktívne zúčastnila SNP, Michal sa venuje neďalekej obci Sklené/Glaserhau, kde na jeseň roku 1944 došlo k najväčšiemu masakru civilného nemecky hovoriaceho obyvateľstva na Slovensku.

Editor čísla, Dominik Želinský, zdôrazňuje dôležitosť uznania mnohonárodnostného charakteru povstania, čo dokazuje aj práca našich výskumníkov. Toto vydanie časopisu Kapitál odporúčame na čítanie záujemcom o pešiu turistiku po Ceste hrdinov SNP alebo o iné dobrodružstvá, prostredníctvom ktorých môžu nahliadnuť do histórie a kultúry tohto regiónu. Pre všetkých čitateľov je celé aktuálne číslo v slovenčine dostupné aj online.

Úvodná strana časopisu Kapitál, odfotila Karina Hoření počas terénneho výskumu na Slovensku

Dva roky práce tímu Spectral Recycling

V posledný májový deň roku 2024 sme oslávili druhé výročie práce v projekte Spectral Recycling. Náš projekt zahŕňa archívny výskum v národných a miestnych archívoch, ako aj etnografický terénny výskum v troch vybraných regiónoch, a to v Pomoransku v Poľsku, Liberecku v Čechách a na Hornej Nitre na Slovensku. Za prvé dva roky nášho projektu sme úspešne zhromaždili takmer 200 rozhovorov. V nich sú zahrnuté rozhovory urobené metódou oral history, ale aj entografické rozhovory. Strávili sme množstvo hodín v archívoch, kde sme hľadali relevantné dokumenty, rozprávali sme sa s respondentmi, fotili sme veci, ktoré v jednotlivých regiónoch zanechalo nemecky hovoriace obyvateľstvo, a objavovali miesta, ktorým sa venujeme.

Výskum v rámci miestnej komunity

Počas nášho projektu spolupracujeme s miestnymi komunitami a zameriavame sa na minulosť a súčasnosť ich skúseností po presídlení. V tomto smere vynikajú dve kľúčové partnerstvá. V Goleniowe (Gollnow) v Poľsku sme sa zapojili do projektu „Goleniowske fotohistorie“. Po nájdení série fotografických negatívov zobrazujúcich miestnych osadníkov v povojnových desaťročiach sme pomohli rozbehnúť komunitnú iniciatívu. Náš tím pomáhal pri vytváraní metodologického rámca pre etnografické štúdie vrátane rozhovorov a niektorých z nich sa aj aktívne podieľal (rozhovor 1 a rozhovor 2). Taktiež spolupracujeme s Múzeom regiónu Wałcz. PI nášho projektu nielen viedla etnografické rozhovory, ale prispela aj k zostaveniu novej stálej expozície múzea, ktorá sa zameriava na artefakty, ktoré priniesli osadníci. Sme veľmi radi, že môžeme byť súčasťou týchto iniciatív, pretože pevne veríme, že etnografický výskum je neodmysliteľne spojený aj so spoločenským angažmá.

Médiálne výstupy

Náš tím udržiava významnú mediálnu prítomnosť a aktívne informuje o našom výskume. Zúčastňujeme sa rozhlasových vysielaní, podcastov a verejných prednášok, čím efektívne oslovujeme širšie publikum, t. j. mimo akademickej obce. Okrem toho PI projektu poskytla niekoľko rozhovorov pre rôzne médiá (odkazy nájdete tu). Tieto rozhovory nasledovali po jej oceneniach – Cene Poľského národného vedeckého centra v humanitných a spoločenských vedách za ukotvenie novej kategórie presídleneckých kultúr [viac informácií: krátke video s anglickými titulkami, podcast na Spotify (v poľštine) a krátky článok].

Verejné prednášky

Náš tím aktívne komunikuje so širším publikom aj mimo médií. Členovia tímu doteraz predniesli celkovo 8 verejných prednášok vo Varšave, Vroclavi, Halle a Prahe. Tieto podujatia sú určené nielen odbornému publiku, ale poskytujú príležitosť zoznámiť sa s témou aj jednotlivcom mimo odborov etnografie a histórie alebo akademickej obce. Účastníci sa môžu podeliť o príbehy týkajúce sa ich rodín a osobných skúseností v kontexte presídlenia. Záujem ukazuje, že téma je stále aktuálna, ale aj to, že tzv. hauntológia nám poskytuje jazyk, ktorý je v diskusiách o tejto téme v jednotlivých krajinách nový. Okrem toho sme 22. mája 2024 mali možnosť prezentovať náš projekt vo Vedeckom centre Poľskej akadémie vied vo Viedni s pozvanými komentátormi z Katedry histórie Viedenskej univerzity, profesorkami Claudiou Kraft a Kerstin von Lingen. Táto prezentácia nám pomohla vylepšiť niektoré aspekty našich metodických otázok. Taktiež sme zorganizovali prvý workshop plánovaný v rámci nášho projektu, ktorý sa konal rovnako vo Viedni (link) 23. mája 2024. Sme radi, že môžeme zdieľať náš výskum a učiť sa od iných výskumníkov – tešíme sa na ďalšie takéto príležitosti v budúcnosti.

Kde čítať o našich výsledkoch?

Ako to už na akademickej pôde býva, prvotné zistenia sme prezentovali ako konferenčné príspevky a články. Pozývame vás dozvedieť sa viac o téme, ktorú skúmame, dozvedieť sa viac o našich konferenčných prezentáciách a plagáte. Taktiež si môžete prečítať 5 článkov dostupných na našej webovej stránke. Môžete sa dozvedieť o redefinovaní nemeckého dedičstva, vrátane zanechaného nábytku a ovocných sadov, čo môže spôsobiť ignorovanie miestnych znalostí a ako sa v priebehu času vyvinula myšlienka „znovuzískania“ bývalých nemeckých krajín. Okrem toho sa s vami delíme o mnohé skúsenosti prostredníctvom blogových príspevkov v jazykoch skúmaných regiónov. K dnešnému dňu sme od marca 2023 zverejnili až 14 príspevkov. Môžete sa v nich dozvedieť o našich terénnych skúsenostiach, dojmoch a čiastkových štúdiách (niektoré príspevky nájdete tu, pripravili ich Karolina, Karina, Michal a Magdaléna). O našich aktivitách vás informujeme v sekcii “novinky”, kde sme zatiaľ pre vás pripravili okolo 100 príspevkov v poľštine a angličtine.

Okrem toho sme pripravili tzv. “pohľadnice” – koncept, ktorý je súčasťou nášho metodologického experimentu. Inšpirovali sme sa podobným prístupom v inom výskume a využili sme ho v spoločnej praxi zameranej na etnografické pohľadnice. Tieto pohľadnice nám uľahčili vytváranie, zdieľanie a porovnávanie materiálov na zdanlivo odlišných miestach skúmaných regiónov. Môžete si ich pozrieť aj vy a dozvedieť sa o ďalších aspektoch nášho projektu!

Pred nami sú ešte tri roky práce a my nezaháľame. O nových aktivitách, plánoch a úspechoch vás budeme priebežne informovať. Zoznam všetkých našich aktivít si môžete pozrieť tu. Nezabudnite nás sledovať na Facebooku, kde vás informujeme o tom, čo robíme, ale tiež zdieľame aj rôzne zaujímavé fakty a informácie o našej výskumnej práci, ľuďoch, s ktorými sa stretávame, a regiónoch, kde pracujeme.

Czy widmo potrafi gwizdać?

[ENG, Polish version below] Sometimes we may wonder the various forms a specter can assume and whether its haunting reaches everyone. Magdalena Bubík analyzes this matter drawing from the example of whistling sounds during the performance “For Slovakia” at the “Cinema on the Border” festival in Cieszyn and Český Těšín on May 1–5, 2024. She explores the spectrality of the sound, which is not audible to everyone. For some residents of Cieszyn, this spectral whistling may be an echo of the past, and thus, a specter that reminds of the city’s former unity but also of the painful times of division and ingenuity in difficult situations. Therefore, she argues that the specter is able to take advantage of various circumstances to manifest itself, even those that initially seem unrelated to it at all.


Wydawać by się mogło, że widmo najczęściej nawiedza poprzez obraz, pokazując się w nieoczekiwanych okolicznościach i miejscach. Jest to spowodowane tym, że zmysł wzroku jest jednym z najwyżej cenionych w większości kultur, a co za tym idzie, wiele elementów tych kultur ma charakter wizualny. Nawiedzanie poprzez obraz wcale nie jest regułą. Widmo może zwrócić na siebie uwagę wykorzystując inne zmysły, także słuch – wydając konkretny dźwięk. Ale czy trzeba mieć wyspecjalizowane ucho, aby go usłyszeć? I czy widmo może wykorzystać ku temu całkiem inne okoliczności, na pierwszy rzut oka wcale ze sobą niezwiązane, niż to, co widoczne?

W pierwszych dniach maja 2024 roku w Cieszynie odbywała się 26. edycja festiwalu filmowego “Kino na granicy”. Pisałam już o specyfice tego miasta, podzielonego na dwie części i obecnie znajdującego się w dwóch różnych państwach – w Polsce i Czechach (zaciekawionych odsyłam do poczytania tutaj). Przechodząc do samego festiwalu: jest to wydarzenie łączące oba Cieszyny – Cieszyn i Český Těšín – poprzez prezentowanie polskich, czeskich i słowackich filmów fabularnych i retrospektyw artystów filmowych. Festiwal jest wzbogacony o program artystyczny, w tym też muzyczny, np. w postaci koncertów. W tym roku jednym z dodatkowych punktów programu był performance art (dalej już będę używała tylko słowa ,,performance”) pt. “Dla Słowacji” wystawiony przez trzech performerów: Artura Janasika / Rutry Kisanaja, Piotra Kumora i Jana Roberta Skarbonia. 

W sobotę 4 maja około południa, czyli w największym słońcu, stanęłam na najstarszym moście w Cieszynie, Moście Przyjaźni. Zobaczyłam, jak wykonawcy przygotowują się na czeskim brzegu rzeki Olzy. Odległość od miejsca performance’u była trochę za duża, więc podeszłam do grupy ludzi zebranych na brzegu po przeciwległej, polskiej stronie, by lepiej widzieć. Nie wiedziałam jeszcze, że także po to, by lepiej słyszeć. 

Na brzegu zebrała się mała widownia wraz z fotografami. Performerzy w czarnych marynarkach i spodniach weszli do wody, milcząc. Nie mieli na sobie koszul ani butów, pomimo tego wyglądali jednak poważnie i elegancko. Kiedy znaleźli się na środku rzeki, w miejscu, gdzie tokiem wodnym przechodzi granica państw Polski i Czech, zatrzymali się. Poziom wody w tym miejscu był niski, a więc woda sięgała performerom jedynie do kostek. Stanęli koło siebie w jednej linii i jak na komendę podnieśli ręce, a każdy z nich ułożył je w inny sposób – jeden zakrywając sobie usta, drugi uszy, a trzeci oczy. W takiej pozie zastygli niczym starożytne rzeźby w muzeum. Performerzy w ten sposób nawiązali do symbolu trzech mądrych małp – obrazu i przysłowia japońskiego, który w interpretacji zachodniego odbiorcy może być rozumiany jako ciche przyzwolenie na zło. Słońce przypiekało, a zimna po wiośnie woda Olzy toczyła się, obmywając stopy, ale też mocząc nogawki spodni wykonawców. Performerzy jednak stali w bezruchu, nie zważając na nic, jakby zapomnieli o tym, co się dzieje wokół nich. Nie zauważali osób idących z pobliskiego targowiska z zakupami w szeleszczących plastikowych torbach i rozmawiających między sobą o wzroście cen, ani zaciekawionych turystów, zatrzymujących się na moście, aby stwierdzić, kto i po co stoi w rzece. Nawet warkot samochodów przejeżdżających koło rzeki czy wrzaski dzieci bawiących się na boisku parę metrów dalej nie wyrwały performerów z trwania w przyjętej pozie. Jakby też zapomnieli o zebranej widowni, która ze względu na przedłużający się moment zastygnięcia performerów zaczęła się niecierpliwić, szurając nogami i rozmawiając półszeptem między sobą: trochę o performance, ale częściej o skwarze, w którym wszyscy staliśmy. Niektóre osoby w ramach usprawiedliwienia zastanawiały się na głos, czy to już koniec performance’u, a po chwili rezygnując z obserwowania dalszego ciągu, wracały do swoich spraw. 

fot. Rafał Soliński

Zastygnięcie w bezruchu przerwał jednak w końcu gwizd, który wydał z siebie jeden z performerów. Ponownie, jak na komendę, wykonawcy opuścili ręce i powoli zaczęli zmierzać w kierunku drugiego, polskiego brzegu, nie wracając już na czeską stronę. Szli powolnym krokiem, a poziom wody i adrenaliny podnosił się, ponieważ rzeka stawała się coraz głębsza. Jednak tym razem nie szli w milczeniu, na przemian każdy z nich gwizdał, utrzymując jeden ton. Wykonując tę czynność na przemian, stworzyli odgłos albo raczej trochę niespotykaną melodię, niezbyt przyjemną dla ucha, ale jednak bardzo wyraźną. Każdy z nich gwizdał w inny sposób, w innej tonacji, jednak starając się, by długość odgłosu była podobna. Nawet śliskie i wygładzone przez nurt rzeki kamienie nie pokonały performerów w tworzeniu melodii gwizdania, mimo że łatwo było na nich stracić równowagę i przerwać ton gwizdanej melodii. Performerzy wykonali ostatni krok, wchodząc na brzeg po polskiej stronie, a ukłon wyznaczył koniec performance’u. 

fot. Rafał Soliński

Performance dobiegł więc końca, jednak ja wcale nie miałam takiego poczucia, coś nie dawało mi spokoju – dlaczego akurat gwizdanie? I dlaczego odgłos ten tak długo pozostał mi w pamięci?

Dlatego też spotkałam się z jednym z performerów, Arturem, chcąc otrzymać chociaż częściową odpowiedź na moje pytania. Wykonawcy spotkali się w ramach festiwalu i od razu zgodzili się co do tego, że muszą wykonać wspólny performance. Czuli taką potrzebę i temat “Dla Słowacji” pojawił się od razu. Performance potraktowali jako rodzaj manifestu wobec sytuacji panującej na Słowacji: “To był manifest wobec wolności słowa, taki protest dla Słowacji” stwierdził Artur. Festiwal ma łączyć oba Cieszyny, jest miejscem radości, cieszenia się i świętowania, bycia razem, a także bycia sobą w miejscu, które zapewnia wolność wyrażania się. Trzej performerzy pochodzący z Polski traktują Czechów jako przyjaciół. Taka zresztą atmosfera panuje w Cieszynach podczas festiwalu. Słowacy, którzy też są przyjaciółmi i sąsiadami, obecnie walczą i protestują o wolność słowa w mediach, pojawili się zatem w nieco innym kontekście. 

Ma to swój szerszy kontekst. Chociaż Cieszyny obecnie są rozdzielone pomiędzy dwa państwa, do 31 grudnia 1992 roku Czesi i Słowacy żyli razem w obrębie jednego państwa – Czechosłowacji. Dlatego też Słowacja nieraz traktowana jest przez mieszkańców Cieszynów na równi z Czechami, tym bardziej, że od granicy ze Słowacją Cieszyny dzieli niecałych 50 kilometrów. 

Performance miał zatem pełnić funkcję protestu i być reakcją na sytuację na Słowacji. Stąd przedstawienie trzech małpek mądrości, które nie chcą widzieć tego, co złe, słyszeć o tym, ani się na ten temat wypowiadać. Wykonawcy potraktowali sztukę performance’u jako środek wyrazu: dodając sobie powagi przez ubranie się w czarne garnitury. Liczyli się także z możliwymi konsekwencjami, zabierając ze sobą dowody tożsamości, w razie ewentualnych kontaktów z policją. Dalej jednak męczyło mnie pytanie, co miało z tym wspólnego gwizdanie. 

Kiedy zapytałam o to Artura, powiedział mi, że miał to być znak umowny dla wykonawców, kiedy któryś z nich nie mógłby już wytrzymać z uniesionymi rękoma i chciał przejść do dalszej części performance’u. Jednak miał to być tylko jeden gwizd, ledwie sygnał, a przerodził się w całą serię, w melodię. Artur zauważył, że było to dziwne także dla niego, ponieważ, jak przyznał, nie umie gwizdać. Stworzenie gwiżdżącej melodii było więc improwizacją, czymś nowym, niezaplanowanym, a jednak, cytując wykonawcę, bardzo naturalnym – wypuszczeniem powietrza, dźwiękowym wyrażeniem się. Coś się zmieniło po geście małpek. Czy to performerzy się zmienili, czy coś ich zmieniło? A co jeśli to właśnie cieszyńskie widmo posłużyło się umownym znakiem wykonawców, by pojawić się w przestrzeni miast?

Dźwięk gwizdania nie jest bowiem obcy dla mieszkańców Cieszynów. Ponownie przywołuje historię podziału miasta. Ponad 100 lat temu, a dokładnie w 1920 roku, na podstawie decyzji Rady Ambasadorów w Paryżu, jedno miasto Cieszyn zostało podzielone na dwie części, a każda z nich znalazła się w innym państwie. Ale nie tylko miasto zostało rozdzielone. Tak naprawdę rozdzielone zostało wszystko, także jego mieszkańcy. Najbardziej zaś było to odczuwalne w okresie komunistycznym, kiedy nie można było nawet zbliżyć się do brzegu rzeki Olzy, która przepływa przez sam środek dawniej jednego miasta. Moja mama wspominała często, że od razu pokazywali się wówczas żołnierze z karabinami, którzy pilnowali granicy dwóch sąsiednich państw satelickich ZSRR. Nie można się było zbliżać, ale zakazano także wołać czy nawiązywać kontaktu wzrokowego z mieszkańcami po drugiej stronie. 

Cieszyniacy jednak wymyślili inny sposób porozumiewania się między sobą – gwizdanie. 

Moja sąsiadka, urodzona po polskiej stronie Cieszyna, która wyszła za mąż po czeskiej stronie i tam też zamieszkała, pamięta, że mieszkańcy Cieszyna używali odpowiedniej tonacji gwizdania do poinformowania bliskich po drugiej stronie rzeki, że żyją i mają się dobrze. Oczywiście nadal trzeba było uważać na strażników, zaczajonych w zaroślach nad rzeką Olzą. Był to też sposób, by dać upust emocjom i wyrazić sprzeciw wobec reżimu. Sąsiadka stwierdziła, że mogło się to też kojarzyć z “gwizdaniem na coś”, czyli z brakiem akceptacji i lekceważeniem decyzji władz komunistycznych o podziale życia dwóch Cieszynów. Dlatego też dźwięk gwizdania jest nadal dla niektórych mieszkańców obu miast zarówno symbolem komunikacji w trudnej sytuacji, jak i sprzeciwu. 

Można by więc potraktować gwizdanie jako zwykły znak umowny podczas performance’u, ale nie przez niektórych Cieszyniaków. Część z nich nie rozpoznaje w nim ducha, tak jak performerzy, którzy nieświadomie jednak, w mojej interpretacji, dali się ponieść jego wołaniom, ożywiając go. Jednak część mieszkańców jest wyczulona na ten rodzaj dźwięku, który jak echo przeszłości, jak widmo, dociera do ich uszu. Niekiedy widma mogą więc przejawiać się także poprzez dźwięk. David Toop, angielski muzyk, autor, kurator oraz profesor kultury audio i improwizacji, pokazuje, że dźwięk cechuje nadprzyrodzoność, w tym sensie, że jest pozbawiony materialności, to więc właśnie łączy go z widmem. Tak samo gwizdanie, dźwięk pozbawiony materialnej postaci, przypomina mieszkańcom, że dawniej rzeka Olza była zwykłą rzeką przepływającą przez części miasta Cieszyna, a nie granicą państwową. Przypomina także o bolesnych czasach podziału i rozłąki, ale również pomysłowości w trudnych sytuacjach.

Czy w takim razie widmo wróciło w performance pod postacią dźwięku, i tylko wyczulone uszy niektórych Cieszyniaków były zdolne je usłyszeć? Czy to właśnie sprawiło, że tak długo nie mogłam zapomnieć tego dźwięku, bo przemówił do mnie, Cieszynianki, duch przeszłości mojego miasta? I czy chciało opowiedzieć tylko o sytuacji na Słowacji, czy wykorzystało tę sytuację, aby przypomnieć, że jedność jest krucha i łatwo można ją utracić?

Magdalena Bubík


Bibliografia:

Bayer, L., & Burke, J. (2024, 15 maja). ‘He is borrowing from Trump’: the rise of Robert Fico, Slovakia’s populist leader. the Guardian. https://www.theguardian.com/world/article/2024/may/15/robert-fico-rise-of-slovakia-populist-leader (data dostępu: 23.04.2024)

Folentová, V., Osvaldová, L., & Karolyi, D. (2024, 15 marca). Opozičné protesty sa vrátili s účasťou takmer 15-tisíc ľudí. Fico do Ruska, skandoval dav. Denník N. data dostępu: 23.07.2024). 

Toop D. (2013), Chair Creaks, But No One, Sits There [w:] The Spectralities Reader, ed. Pilar Blanco, M. del & Peeren, E., London – New Delhi – New York – Sydney, s. 287-306.

CEU Review of Books podcast s tímom Spectral Recycling

Podcast CEU Review of Books sa prostredníctvom hĺbkových rozhovorov s výskumníkmi, tvorcami politík, novinármi a ďalšími zaoberá otázkami, ktoré majú vplyv na nás všetkých. Tentoraz s moderátorkou podcastu Andreou Talabér diskutovali o objektoch, ktoré tu zostali po vyhnaní a presídlení v pohraničných regiónoch Česka, Poľska a Slovenska, Karolina Ćwiek-Rogalska, Karina Hoření a Michal Korhel. Tieto materiálne pozostatky zahŕňajú rozmanitú škálu predmetov, od tých každodenných, ako sú misky a obrázky, až po väčšie stavby, ako napr. vily a sady, ktoré ostali v krajine. Skúmaním opustených objektov získavame pohľad na historické a kultúrne dopady nútenej migrácie obyvateľstva. Tieto predmety slúžia ako hmatateľné pripomienky životov, ktoré boli narušené a komunít, ktoré prišli o svoje korene, ale aj nových kultúr, ktoré vznikli ako výsledok stretnutí medzi nimi a novými obyvateľmi. Objasňujú tak zložitosť a trvalé následky významných historických udalostí v regióne.  

Odkaz na podcast (v angličtine) nájdete tu.

Sprawdź innych autorów
  • Angelika Zanki
  • reddog