How do you stage the end of East Prussia? This question was taken on by the team at the Jaracz Theatre in Olsztyn. Set in a city that was once German—and in a theatre originally built as the Treudanktheater to commemorate Germany’s plebiscite victory in the 1920s—the production unfolds in a space rich with historical layers. Reopened as a Polish stage in 1945, this venue becomes the haunting backdrop for All for Nothing, Walter Kempowski’s novel brought to life by director Weronika Szczawińska. The play tells the story of Prussian nobility and their neighbors facing the collapse of their world in the brutal winter of 1945. Karolina travelled to Olsztyn to see how this apocalypse was brought to the stage—and what it means to perform it in a place that carries such a complex past. Link to the blog post you can find here.
[ENG, Polish version below] How can the end of East Prussia be depicted on stage? This ambitious task was undertaken by the team at the Jaracz Theatre in Olsztyn. In this formerly German city, in a theatre built a hundred years ago as the Treudanktheater—to celebrate Germany’s victory in the plebiscite for the self-determination of the region of Warmia, Masuria and Powiśle in the 1920s—and later reopened in 1945 as a Polish stage, we follow the plot of Walter Kempowski’s All for Nothing, directed by Weronika Szczawińska. It is a story of Prussian nobles and their neighbours in the last months of the war. How does one stage the apocalypse of the winter of 1945 in such a haunted setting? Karolina travelled to Olsztyn to find out.
Czarna wysepka wśród morza bieli*
Kiedy człowiek jest jeszcze człowiekiem, a kiedy już tylko śladem po człowieku? Na wpół rzeczą? Cieniem wspomnienia o kimś, kto stał w tym właśnie miejscu, jadł z tego talerza, ustawiał książki na tej właśnie półce? Widzowie, czekający na spektakl Wszystko na darmo w Teatrze im. Jaracza w Olsztynie, wchodzą na scenę, na której już rozkłada się zapowiedź apokalipsy. Półżywe przedmioty: stół bez nóg, porzucony obraz, wykoślawione krzesła, czekają rozłożone na scenicznych deskach. Ożyją za chwilę, jeszcze tylko szybkie dyspozycje, kto gdzie stoi, kiedy TO się wydarza. TO – czyli może spektakl, jedna z prób, a może koniec świata. Tego drugiego się przepróbować nie da. Aktorzy przepowiadają role na biało, jakby przypominali sobie, o czym mają nam opowiedzieć. Tu spotyka się zresztą część techniczna sztuki – wymagająca ogromnej dokładności, żeby podnieść właściwy element scenografii we właściwym momencie i miejscu – z jej treścią. Dopiero za chwilę ruszy z kopyta teatralna machina. Z dwóch stron scenę obsiadła widownia, ale przestrzeń i tak jest przecież trochę umowna. Bo jeśli oderwać wzrok od tego, co przed nami, można nim błądzić po rampie reflektorowej, rurach, przewodach i wnętrznościach sceny, wcale przed nami nie zakrytymi.
Tu wszystko jest na wierzchu.
Może to zresztą najwłaściwsza strategia w takim miejscu jak to? Trochę jak w literackim pierwowzorze, Wszystkim na darmo, powieści Alles umsonst przełożonej przez Małgorzatę Gralińską dla ArtRage przed dwoma laty (2023). Jej autor, Walter Kempowski – o którym będzie się mówiło, że to drugi, obok Güntera Grassa, opowiadacz niemieckiego końca wojny – wydał ją w 2006, rok przed śmiercią. W Polsce od razu reklamowana jako arcydzieło, w Niemczech spotykała się, jak zresztą i inne dzieła Kempowskiego, z mieszanym przyjęciem. Bo z Kempowskim Niemcy mieli problem – jak z własną pamięcią o wojnie: podzieloną, fragmentaryczną, nieciągłą. U Kempowskiego widać konstrukcję tej pamięci we fragmentach, z których buduje świat przedstawiony, aluzji, pokawałkowanych piosenek, urwanych nut, przemilczanych opowieści – niby wszystko jest na wierzchu, ale trzeba oderwać wzrok od rozwijającej się przed oczami czytelniczki historii, żeby zobaczyć, że coś tu nie gra, od początku.
Fotografia ze spektaklu, autor: Bartek Warzecha, źródło.
U Kempowskiego i u Szczawińskiej rzecz dzieje się w wymyślonym dworku, umownej miejscowości gdzieś w Prusach Wschodnich. Miejscu, w którym chciano widzieć jakąś przednowoczesną idyllę. Niby europejskie państwo, ale jakoś tak na końcu świata. Niby z dużym miastem Królewcem, ale z nie za gęstą siatką urbanistyczną. Niby z własnym filozofem, co dokonał w naszym myśleniu rewolucji, ale ten Immanuel Kant jakiś dziwny, zasiedziały w domu, obrośnięty anegdotą. Ot, taki filozof, co całe życie chciał zobaczyć słonia, ale akurat żaden nie zawędrował nad Pregołę. Kempowski celowo osadza akcję swojej powieści w realnej geografii – jego bohaterowie mówią o Olsztynie, Elblągu czy Gdańsku – ale ten najbliższy szczegół, dwór Georgenhof, jest zmyślony. Mógłby istnieć, a jednak nie istniał.
Teraz jednak panował ziąb
I tak samo jest z tym teatrem. Siedzimy przecież na jak najbardziej realnej nastawce z krzeseł i jeśli spojrzymy do góry, zobaczymy zupełnie prawdziwą rampę reflektorową. Ale może coś jeszcze? Teatr założony sto lat temu, w 1925 roku, jako dar wdzięczności za wygrany plebiscyt, został nazwany w związku z tym Treudanktheater [w wolnym tłumaczeniu Teatr w darze za wierność]. Nie krył się z tym, czym był. A co to za plebiscyt? Chodzi o głosowanie, zarządzone po pierwszej wojnie światowej: gdzie ma przebiegać granica nowej Polski? Wiemy, że nie wszędzie to było oczywiste i nie wszędzie rozstrzygnięcia witano z radością – o sytuacji na Śląsku Cieszyńskim pisała na naszym blogu Magdalena. W dwóch wypadkach, na Górnym Śląsku, i właśnie na Mazurach, Warmii i Powiślu miało się odbyć głosowanie: chcesz mieszkać w Polsce czy w Niemczech? Nie chodziło o narodowościowe rozstrzygnięcia, nie pytano bowiem – jak zauważa w wywiadzie o tym górnośląskim plebiscycie Sebastian Rosenbaum w rozmowie z Karolem Kleczką[1] – czy czujesz się Polakiem, czy Niemcem. Narodowościowego samopoczucia nie wskazywał używany język ani noszone nazwisko. Wyniki plebiscytu, przebiegającego w cieniu wojny-polsko bolszewickiej, dla strony polskiej okazały się klęską: jedynie kilka miejscowości na Mazurach i Powiślu znalazło się po polskiej stronie granicy. Strona niemiecka upamiętniła wynik nie tylko w nazwie allensteinskiego teatru – w 1928 roku Olecko przechrzczono na Treuburg [czyli Wiernogród], także przypominając o wynikach głosowania.
A Kempowski pokazuje nam ten świat – ten, gdzie wierność szybko wykorzystają przejmujący polityczne stery naziści, dla których i przegrana pierwsza światowa wojna, i wygrany plebiscyt staną się żyznym podglebiem propagandy – który zapada się pod własnym ciężarem niedługo później. Podświadomie, wyposażeni w wiedzę z podręczników historii, czekamy, aż do Prus Wschodnich wejdzie Armia Czerwona, żeby rabować i gwałcić. Jak w Pruskich nocach Aleksandra Sołżenicyna: „Podpalajmy domy! W mig / Się sfajczą! Na strych, Wasia! / Trza zaczynać od poddasza, / Strop drewniany! Idź na strych!”. / Szkoda domów? Jeszcze czego, A niech Niemiec ma za swoje! […] I radością nas napawa / Pruskie niebo pełne łun![2]Bo Sołżenicyn, późniejszy noblista i autor Archipelagu GUŁag, dowodził w styczniu 1945 roku jedną z jednostek zdobywających Prusy. Zresztą to gdzieś pod Elblągiem aresztowano go i stamtąd zaczął się jego obozowy szlak. Ale u Kempowskiego nie ma żadnego rosyjskiego matematyka, który jako kapitan artylerii szturmuje pruskie dwory i miasteczka. Jest tylko pogłos artylerii, którą w spektaklu Szczawińskiej słychać bardzo wyraźnie. Wystarczy otworzyć drzwi, za którymi hałasuje piekło. Ale na straży konającego świata i tak ktoś stoi. Zamiast czerwonoarmiejców są gorliwi miejscowi naziści, tacy jak Drygalski (w tej roli Marcin Kiszluk), który w każdej chwili jest gotów ferować wyroki. Są jeszcze SS-mani, gotowi te wyroki wykonać. Jest jeszcze upadająca III Rzesza, która nie umie co prawda ewakuować swoich obywateli, ale jest w stanie przykładnie ukarać tych, którzy w ostatniej już chwili będą chcieli się jej wymknąć.
Dlatego radziecką obecność jak w powieści, tak na scenie, przywołuje tylko przedmiot: futrzana czapa, którą od czasu do czasu wkłada pani domu, Katharina von Globig (grana przez Milenę Gauer). Bo jesteśmy w tym świecie zawieszonym w bezczasie i oczekującym coraz to nowego końca, właśnie w jej dworku. To jedna z wielu junkierskich rodzin w Prusach Wschodnich, choć trochę odstaje od otoczenia. Pozornie, łatwo się z nią utożsamić – kiedy za oknem wyrasta im wzorowa robotnicza osada wzniesiona dla wzorowych niemieckich rodzin wiernych partii, przywodzi to na myśl sytuację, w której nagle deweloper wykupuję tę działkę za oknem, na której plan zagospodarowania miejscowego nigdy nie przewidywał żadnej budowy. Ale to pozór, bo poza tym von Globigowie nie są tu po to, żeby się z nimi utożsamiać. Zatomizowana rodzina, której członkowie nie przepadają sami za sobą, zastanawia się, co to będzie – czy tak jak w czasie pierwszej wojny Rosjanie przyjdą, oficer zagra na fortepianie, a potem wszystko będzie po staremu? Plotki mówią, że niekoniecznie. Nieobecny pan domu gdzieś z Włoch przysyła wino, czekoladę i ostrzeżenia, podczas gdy Katharina, znudzona, wspomina wakacyjny romans i życie, które porzuciła w Rzeszy na rzecz wyobrażonej wspaniałości wschodniopruskiego dworu. Ona nie zdążyła się w porę zorientować, że ta idylla to taka tylko z daleka. A dwór ma wodę w piwnicy i gdyby nie Cioteczka (świetna Aleksandra Kolan), codziennie zasypiająca i budząca się pod portrecikiem Hitlera i widokiem ukochanego Śląska, pewnie już dawno by się rozpadł. Zresztą i tak ktoś podwędza srebrne łyżeczki. Żaden komplet się nie uchowa.
Fotografia ze spektaklu, autor: Bartek Warzecha, źródło.
Dom dla lalek i teatrzyk kukiełkowy
I w powieści, i na scenie, obserwujemy więc korowód dziwnych postaci, uciekinierów, pogrobowców Rzeszy, przekrój przez całe spektrum niemieckości, które właśnie przestaje istnieć w swojej dotychczasowej formie. Im wszystkim zostanie tylko wspominanie. Wspomina więc bałtycki baron (bałtycki, czyli pochodzący z kultury Niemców bałtyckich, Baltendeutsche), który wlecze za sobą kufer pełen zapisków o historii swojej miejscowości – historii doprowadzonej do jakiegoś mało znaczącego punktu. Kufer i tak musi porzucić, żeby ratować siebie. O tym, co było, śni też miejscowy pieczeniarz, doktor Wagner (znakomity Radosław Hebal), niby nauczyciel synka von Globigów, Petera (Zuzanna Wicka). Wagner – wielkie nazwisko, mała postać – w żałosny sposób próbujący przybliżyć niezainteresowanym słuchaczom w dworku Globigów królewieckie klopsy spożywane nad Pregołą. Królewiec zbombardowano już w 1944 roku, klopsy od dawna są wspomnieniem. Miasto jest wspomnieniem, został po nim ślad w Duisburgu, 1 200 km od właściwego miasta, gdzie mieści się dziś Muzeum Królewca. Na scenie obserwujemy, jak pamięć tego, co zdarzyło się ledwie przed chwilą, miesza się z pamięcią o tym, co kiedyś, co dawno. Jak u rodziny uciekinierów, którą dokwaterują von Globigom. Ona wspomina porzucony ogródek, on udar, który sprawił, że ledwo się rusza. A za drzwiami już słychać koniec świata, krzyk chorego miesza się z dudnieniem dział, w poruszającej scenie z postmodernistycznego ducha Heinera Müllera (trochę to inny niemiecki duch tym razem). Scena jest długa, trudno ją wytrzymać, wszystko tu działa na nerwy, chce się odwrócić wzrok, ale nie ma dokąd.
Bo tu wszystko jest na wierzchu.
To nie my […], to już było wcześniej
Czasami wyobrażam sobie, że robimy nawiedzony spektakl, bo świata opisanego w powieści już nie ma. Ten, który jest zainscenizowany na scenie, trzyma się na włosku. Tymczasem bohaterowie odmawiają przyjęcia tego do świadomości, czytam zapisane w programie słowa reżyserki,Weroniki Szczawińskiej. Widmontolożki nie może to nie zainteresować. Nawiedzony spektakl? Ale nawiedzony w czym – w pokazaniu na scenie tego, czego już nie ma, jak zastanawiał się na naszym blogu Michal? Mówimy przecież nie o historii faktycznych rodzin, tylko o wyobrażeniu, celowo tak a nie inaczej napisanym przez Kempowskiego. U niego ucieczka zaczyna się wcześniej, mieszają się ze sobą niemieckie kultury z różnych zakątków wschodu, różne klasy społeczne upchnięte w podniszczonym dworku, różne historie. Faktycznie, aktorzy trudzą się, żeby utrzymać pokawałkowane meble i naszą uwagę, w czym celują zwłaszcza Agnieszka Giza i Wojciech Rydzio, którzy wielokrotnie, kunsztownie zmieniają skórę na scenie, wcielając się w coraz to nowe postaci, w drobnym geście, za pomocą kolejnego rekwizytu. Ale jakie duchy wywołują?
Jeśli – a z taką tezą pracujemy w SpectralRecycling już od prawie trzech lat – duchy to przedmioty i przestrzenie, które pozostały po wysiedlonych, i które przypominają, że ktoś tu był wcześniej, jaka jest rola tych reprezentacji reprezentacji? Czy przedmiot, który wyłącznie gra przedmiot, staje się duchem? Jak przenosi się widmo? A może to nie sam spektakl jest nawiedzony, ale właśnie ta scena, na której go oglądamy? Polski, olsztyński, teatr otwarto w listopadzie 1945 roku jako Teatr Warmii i Mazur. Pierwszą polską premierą była Moralność pani Dulskiej, trochę jak na ironię spektakl tak bardzo nie miejscowy – akcja osadzona jest przecież we Lwowie (ale może też w Krakowie), bo jak pisze sama Zapolska, rzecz dzieje się w mieście[3]. To bezimienne miasto, byleby miasto, pierwszą powojenną późną jesienią musiało w Olsztynie brzmieć dziwnie. Miano oglądać spektakl o mieszczaństwie na progu epoki, która tę klasę średnią chciała zmieść. Reżyserował Aleksander Młodnicki, zresztą lwowiak, Wernyhora z późniejszego Wesela Wajdy. Co innego chciano na tej scenie wtedy wskrzeszać, nie ten świat, który dopiero co tu był, i ledwo co się skończył. I co innego nawiedzało scenę. W didaskaliach Moralności… czytamy: Dywany — meble solidne — na ścianach w złoconych ramach premia i Bóg wie jakie obrazy. — Rogi obfitości — sztuczne palmy — landszaft haftowany za szkłem. — Pomiędzy tym stara, piękna serwantka mahoniowa i empirowy ekranik. — Lampa z abażurem z bibuły — stoliki, a na nich fotografie[4]. Nie, jak w scenografii Marty Szypulskiej, stół bez nogi, upiłowana szafa, dziurawe krzesło, blat, który ledwie się trzyma. W powojennej rzeczywistości braku i szabru, kiedy allensteińskie serwantki mahoniowe i landszafty haftowane za szkłem jechały już gdzieś do Warszawy, a może do Moskwy i dalej, a może lądowały w prywatnych mieszkaniach i w magazynach Tymczasowego Zarządu Państwowego, to też musiało brzmieć osobliwie. I może w tym kontekście jakiś dodatkowy duch nawiedza scenę olsztyńskiego Teatru Jaracza?
Wszystko jest na wierzchu, trzeba tylko oderwać wzrok od rampy reflektorowej i spojrzeć kawałek dalej, w przestrzeń i w czas. Nastawić uszu. Chwilę scena pozostaje pusta. Słychać za kulisami szłapanie pantofli, pisała Zapolska. A przecież w papilotach przeszła właśnie przez scenę Cioteczka w wykonaniu Aleksandry Kolan. Tylko za kulisami zamiast pantofli słychać, jak rozpada się świat.
Karolina Ćwiek-Rogalska
* W śródtytułach wykorzystałam cytaty z Wszystko na darmo Waltera Kempowskiego w przekładzie Małgorzaty Gralińskiej.
Premiera: 29.05.2024
Spektakl widziałam: 26.04.2025
Autor: Walter Kempowski
przekład: Małgorzata Gralińska adaptacja, reżyseria: Weronika Szczawińska adaptacja, dramaturgia, współreżyseria: Piotr Wawer jr scenografia, kostiumy: Marta Szypulska muzyka: Aleksandra Gryka asystentka scenografki: Natalia Dziarczykowska inspicjentka/suflerka: Grażyna Czarkowska
Obsada:Milena Gauer, Agnieszka Giza, Radosław Hebal, Marcin Kiszluk, Aleksanda Kolan, Wojciech Rydzio, Zuzanna Wicka (Studium Aktorskie)
[1] Śląska polifonia, z Sebastianem Rosenbaumem rozmawia Karol Kleczka, Miesięcznik Znak, wrzesień 2021.
[2] Sołżenicyn, A. Pruskie noce, tłum. Michał B. Jagiełło, Warszawa 2018, s. 8 [ebook].
[3] Zapolska, G. Moralność pani Dulskiej, Wolne Lektury.
At the end of June, Magdalena Bubík participated in a seminar organized by scholars from the Institute of History at Jagiellonian University in Kraków. The weekend gathering was designed as an intensive workshop: participants submitted works-in-progress beforehand, which were then discussed in a group setting. Chapters of dissertations, drafts of books, and early versions of articles all found their place at the seminar table.
Magdalena also had the chance to share her article about the church of St. Johns’ in Piła. This church has appeared on our posts before, as it is closely tied to her research interests. Until the mid-19th century, St. Johns’ was the only church in the city. Like many other buildings, it was destroyed during the so-called “liberation” of the city in 1945, and thirty years later it was torn down entirely. Today, the Gromada Hotel stands in its place.
Although it was a Catholic church, Magdalena, who is doing her research on Protestant communities, felt compelled to write about it. Not only because of its religious significance, but also because its history reflects the lives of the city’s residents and the profound changes they experienced. The exchange of population–mainly Protestant Germans for Catholic Poles–influenced that the church was perceived as a ‘bastion’ of Polishness during the Prussian and German administration. However, the building is no longer there. In its place stands a hotel, which is also intended to serve as a link to the past. Presenting the article at the seminar proved especially valuable: the discussion brought many insights, suggestions, and constructive feedback that will help shape the final version of Magdalena’s work. Among the mentors were historians Barbara Klich-Kluczewska (Jagiellonian University of Kraków), Katarzyna Stańczak-Wiślicz (University of Warsaw), Dobrochna Kałwa (University of Warsaw), Marcin Jarząbek (Jagiellonian University of Kraków), and Tomáš Pavlíček (Masaryk Institute and Archives of the Czech Academy of Sciences).
Adding to the experience was the seminar’s setting. Held in the picturesque village of Lanckorona, just outside Kraków, the gathering offered the perfect backdrop for thoughtful conversation and reflection. Surrounded by quiet landscapes, the participants could immerse themselves not only in texts but also in the atmosphere that fostered new ideas.
For the fourth time, a student march from Postoloprty (formerly German Postelberg) to Žatec (formerly German Saaz) in Czechia took place, commemorating the victims of post-war violence against the local German-speaking population. Among the approximately 200 participants were representatives of the media from both the Czech Republic and Germany. Our researcher, Michal Korhel, who studies the culture of memory in the Czech border region in relation to post-war violence against the German population, also took part in the march. The nearly 20-kilometer journey provided many opportunities for conversation, during which Michal was able to share insights and experiences from his research.
One such conversation later featured in an article titled “Die Wanderer von Postelberg: Wie junge Tschechen an ein Massaker an Sudetendeutschen nahe dem Erzgebirge erinnern.” [The Wanderers of Postelberg: How Young Czechs Remember the Massacre of Sudeten Germans Near the Erzgebirge.] The article highlights the importance of engaging with history among younger generations to foster greater understanding and a shared culture of remembrance. Michal is cited in the piece as an expert on local memory culture, emphasizing its diversity – particularly at the local level. While the prevailing view in the Czech Republic today is one of condemnation of the post-war violence against Germans, this sentiment is not always reflected locally. This is especially evident in the difficulties surrounding the establishment of memorial sites dedicated to the victims.
This is the title of the newly published special issue of the journal Sprawy Narodowościowe. Seria nowa, edited by our researchers Karolina Ćwiek-Rogalska and Michal Korhel. What began as an abstract for the 6th Congress of Polish Studies, held in March 2024, has developed into a publication, offering valuable insights into how communities navigate their historical narratives and cultural identities amidst shifting national and cultural landscapes.
Invited scholars from various disciplines contributed articles examining the complex interplay between memory, identity, and heritage in areas where historical displacements, such as post-war population transfers and border changes, have left lasting imprints on cultural landscapes. The contributors explore how local communities reconstruct and reinterpret their histories through diverse forms of expression, including folklore, public monuments, theater, and museum curation.
We hope that this special issue will help scholars gain a deeper understanding of the dynamics at play in post-displacement societies in East Central Europe – and beyond.
The issue includes the following articles:
Veronika Kupková – To See the Unseen: From History Books to Learning from the Landscape (about how learning from the landscape facilitates better understanding of history in post-displacement Czechia)
Anna Kurpiel – Lower Silesian Costume: Transposition of Prewar Heritage Within Folkloristic and Regional Frameworks (about how the invention of tradition transcends historical and local frontiers in post-displacement Lower Silesia in Poland)
Michal Korhel – German Ghosts Haunting Slovak Theater: The Role of Drama in the Slovak Culture of Remembrance (about how we can interpret theatrical plays dealing with historical events, such as expulsion, in the case of Slovak post-displacement regions)
Agata Tumiłowicz-Mazur – Unsettled: Movable Monuments at the Cusp of German and Polish Heritage (about how objects may speak for themselves in spaces of post-displacement Polish Silesia)
Petr Wohlmuth – Veterans Day Celebration in a Hlučín Village: A Unique “Confirmatory” Military Reenactment Event (about how the dissonant heritage of the past is unveiled in post-displacement Czechia)
Agnieszka Pufelska – The Museum Appropriation of German Cultural Heritage: A Case Study of Allenstein/Olsztyn (about how the museums were created in formerly German East Prussia after it became part of Poland)
Maciej Zawistowski – The Process of Adaptation and Assimilation after 1957 as Remembered by the Descendants of the Czech Brethren in Lower Silesia (about how the members of the Czech minority in Lower Silesia in Poland deal with their heritage in post-displacement space)
Additionally, the issue includes a retrospective article. As the journal was founded in 1927, each new issue invites one author to engage with topics addressed in an interwar-era edition. In this issue, our team member Karina revisits a piece by Wacław Junosza that explores Czech-German relations. She reflects on how the issues discussed in the original article appear in light of contemporary knowledge and perspectives:
Karina Hoření – From Greatness to Ruins: The Hundred Years Between “The German Minority in Czechoslovakia” by Wacław Junosza (1929) and the Present
The issue also features two book reviews, both addressing the question of what follows after migration:
Magdalena Bubík reviews Porządek rzeczy: Relacje z przedwojennymi przedmiotami na Ziemiach Zachodnich (Order of Things: Accounts of Prewar Objects in the Western Lands) by Anna Kurpiel and Katarzyna Maniak.
Kamila Fiałkowska reviews Koloniści z Rio Claro: Społeczno-językowe światy polskich osadników w południowej Brazylii (Colonists from Rio Claro: Socio-Linguistic Worlds of Polish Settlers in Southern Brazil) by Karolina Bielenin-Lenczowska.
The full issue is available for free in open access online through the journal’s platform.
We would like to extend our sincere thanks to all of the contributors for their creativity, patience, and dedication. Your work has been invaluable to this issue.
At the beginning of June, our researcher, Karina Hoření, had the opportunity to present her work in Prague. She joined the symposium Text, Textile, Context that took place at the Institute of Czech Literature of the Czech Academy of Sciences on June 11th-13th. Her presentation, Koberce z Liberce: Ruční vázání koberců mezi českou a německu kulturou (“Carpets from Liberec: Handweaving Between Czech and German Culture”) was a case study of a carpet from Maffersdorf/Vratislavice, which was produced in the 1920s, lost after the war, and finally restored and displayed in the local library. This case study was presented among other captivating speeches about the historical and political meanings of textile techniques and their reflections in literature. Participants didn´t just talk about making textile, they also tried out the technique of embroidery and its ability to foster dialogue and female solidarity.
textile and its political and cultural meanings, photo by: Karina Hořenílogo of the conference, photo by: Karina Hoření
We’re excited to share that our PI, Karolina Ćwiek-Rogalska, was recently featured as an expert voice in de Volkskrant, one of the leading newspapers in the Netherlands. In a special report marking 80 years since the westward shift of Poland’s borders, Karolina spoke to Arnout le Clercq about the spectral dimensions of post-displacement—how echoes of loss, memory, and the past continue to shape the present.
She reflected on how the end of World War II not only redrew borders but also uprooted millions of lives. In the article, she explained how not only authorities, but also people subjected to these changes, responded to forced migration.
The article also highlights our ongoing research into the legacies of post-displacement in Central Europe—looking at how history haunts space, material culture, and community life today.
The Institute of Slavic Studies of the Polish Academy of Sciences (ISS PAS) is inviting expressions of interest from postdoctoral researchers interested in applying for Marie Skłodowska-Curie Postdoctoral Fellowships (MSCA PF) under the Horizon Europe program, with ISS PAS as their host institution.
We welcome applications from ambitious and talented scholars from around the world who are keen to carry out innovative research in a vibrant and interdisciplinary academic environment in the heart of Warsaw, Poland.
We invite applications for a postdoctoral position focusing on the history of Central Europe after World War II, with an emphasis on forced migrations, landscape anthropology, and material culture studies.
The successful candidate will be mentored by dr hab. Karolina Ćwiek-Rogalska, a cultural anthropologist and ethnologist at the Institute of Slavic Studies, Polish Academy of Sciences. Dr hab. Karolina Ćwiek-Rogalska leads the ERC Starting Grant project Spectral Recycling (2022–2027), which investigates the experiences of post-war settlers in Poland, Czechia, and Slovakia, particularly their interactions with material remnants left by previous German inhabitants. The project employs a hauntological approach to explore how these ghosts of the past continue to influence contemporary cultural landscapes
About the Institute
ISS PAS is one of the leading research centers in Central and Eastern Europe, with over 70 years of academic excellence. Our interdisciplinary work focuses on the languages, cultures, histories, literatures, societies, and identities of Slavic and neighboring regions. We are proud holders of the HR Excellence in Research award, reflecting our commitment to providing a supportive, transparent, and inclusive research environment.
What We Offer
Comprehensive support in preparing and submitting your MSCA PF application, including internal review and mentoring
A stimulating research environment with access to a multidisciplinary team of experts
Full access to ISS PAS’s infrastructure, library, and academic resources
Opportunities for publication, international conference participation, and career development
Office space and administrative support during the fellowship
Assistance with relocation and settling in Warsaw
Who Can Apply
We are looking for researchers of any nationality who:
Hold a PhD at the time of the MSCA PF deadline (10 September 2025)
Have no more than 8 years of research experience since obtaining their PhD
Have not resided or carried out their main activity in Poland for more than 12 months in the 36 months prior to the call deadline
Propose a research project aligned with the thematic areas of ISS PAS
Deadline for expressions of interest at ISS PAS: 30 June 2025
MSCA PF application deadline (EU): 10 September 2025
Selected candidates will receive full institutional support in preparing their fellowship application.
How to Apply
Please submit the following documents in a single PDF file via email to horyzont@ispan.edu.pl with the subject line: “MSCA PF – Expression of Interest – [Your Name]”
Curriculum Vitae (max. 2 pages)
Short description of your proposed research project (max. 2 pages)
A brief statement explaining your motivation to join ISS PAS
The blog post was quest-written by Mariusz Fornagiel, PhD student at the Doctoral School in the Humanities of the Jagiellonian University. The text delves into the sensory experience of the Polish-Slovak border, highlighting the nuanced nature of the border as more than just a physical demarcation. Instead, it is portrayed as a space shaped by everyday practices and human interaction, which transcends its political significance. The border is depicted as historically invisible, blending seamlessly with the linguistic, visual, and auditory landscape that defines the region. However, shifts in political dynamics have brought about a heightened awareness of the border, marking it as a visible and regulated divide. Mariusz delves into how the border was perceived, felt, and given significance by the individuals residing in its proximity, shedding light on the multifaceted nature of the border experience.
Wpis blogowy gościnnie przygotował Mariusz Fornagiel, doktorant w Szkole Doktorskiej Nauk Humanistycznych Uniwersytetu Jagiellońskiego/The blog post was quest-written by Mariusz Fornagiel, PhD student at the Doctoral School in the Humanities of the Jagiellonian University
[ENG, Polish version below] The article explores the Polish-Slovak (previously Polish-Hungarian) border as a sensory experience, that is not so much a line on a map, but an embodied space. The border appears here as a zone of everyday practices and contacts that blurred its political obviousness. For a long time, the invisibility of this border underlined the continuity of linguistic, visual and sound landscape that surrounded it. Only sudden political changes made it tangible, which means: visible, controlled, alienating. Mariusz asks what kind of border this was when looked across: how it was seen, sensed, and made meaningful by those living along it.
Granica ma wiele funkcji. Raczej dzieli niż łączy. Budowanie tożsamości i przywiązania do państwa, któremu jesteśmy poddawani od dzieciństwa opiera się o mapę. Widzimy ją od małego, w atlasach, w szkolnych salach, a nawet w telewizyjnej prognozie pogody. Granice na niej widoczne są wyraźne i jasno oddzielają „nasze” od „obcego”. Czym innym są jednak w rzeczywistości. Łatwiej dostrzec linię na mapie niż linię w terenie. Patrząc na granicę, często patrzymy przez nią: nasz wzrok kierujemy na drugą stronę, nie skupiając się na samej granicy. W górach ma to szczególne znaczenie[1], a właśnie tam przebiega granica polsko-słowacka.
Jest to też moje osobiste doświadczenie. Nie mieszkałem wprawdzie przy granicy, ale na tyle blisko niej, że od zawsze była obecna w moim otoczeniu. Oczywiście najpierw słyszałem o niej, później nauczyłem się widzieć ją w atlasie, aż w końcu zobaczyłem ją z okna samochodu. Nie wyglądała wyjątkowo, nie robiła wielkiego wrażenia. Patrzyłem na rzekę[2], Poprad, ale nie widziałem tego, co tak wyraźnie rysowało się wcześniej przed moimi oczami na wiszącej w szkolnej sali mapie. Tu była to rzeka jak każda inna. Dlaczego więc wywoływała we mnie takie wrażenie i skąd to drżenie serca?
Linia graniczna w terenie jest trudniej dostrzegalna niż na mapie. Na zdjęciu widok na Poprad z mostu granicznego Piwniczna–Mniszek nad Popradem. Fot. M. Fornagiel, sierpień 2024 r.
Zauważając niewidoczne
Jak linia graniczna wpływała na mieszkańców okolic granicy polsko-słowackiej (do 1918 roku polsko-węgierskiej, ponieważ dzisiejsza Słowacja stanowiła część Królestwa Węgier)? Michał Buchowski wyróżnia dwa pojęcia: linii granicznej i granicy. Pierwsza kategoria oznacza: wyznaczoną w terenie, w gruncie rzeczy niewidoczną, choć uchwytną poprzez oznaki naturalne i symboliczne linię o znaczeniu politycznym. Przez granicę rozumiem natomiast za tym badaczem strefę wokół linii przygranicznych. Rozciąga się w obszarze, w którym obecność linii demarkacyjnej ma bezpośredni wpływ na codzienne relacje ekonomiczne, społeczne i kulturowe mieszkańców żyjących na terenach nadgranicznych (Buchowski, 2004, s. 9). To rozróżnienie pozwala na lepsze zrozumienie czym granica naprawdę jest – nie tylko linią na mapie, ale żywą przestrzenią w terenie wpływającą na ludzi żyjących w jej pobliżu. Dzięki temu mogę także zastanowić się nad tym co znikało z oczu przez bliskość i codzienne oswojenie z linią graniczną, a co z kolei przysłaniało jej sens przez automatyczne utożsamianie obydwu pojęć.
Granica polsko-słowacka, pokrywająca się z poprzednią granicą polsko-węgierską jest uznawana za jedną z najstabilniejszych i niezmiennych w Europie. Być może dlatego nie wywołuje takiego zainteresowania jak pozostałe polskie granice. Niezmienność, stabilność, trwałość nie rezonuje tak jak zmienność i nietrwałość.
Co jednak z tymi, którzy przy tej granicy mieszkali? Dla nich była codziennością, jej obecność odczuwali, z nią żyli codziennie. Jej niezmienność sprawiała, że granica przestawała być widoczna. Dopiero nieczęste zmiany jej przebiegu, zaostrzenie kontroli na granicach albo jej zamknięcie w związku ze zmianami politycznymi uwidaczniało niewidoczne. Sformułowanie to powróciło w ostatnich latach, gdy w okresie pandemii przywrócono kontrole graniczne, a na jakiś czas niemal całkowicie wyłączono możliwość jej przekraczania. Znów powtarzano, że da się zauważyć granicę. To chwile kryzysowe albo polityczne zmiany prowadzą do tego, że granica staje się na trwale widoczna w terenie, a przez to odzyskuje swoją symboliczną i materialną moc.
Mapa ograniczeń
W opowieści o tej granicy można by się cofać do początków słowiańskiego, niemieckiego czy płynącego z Węgier osadnictwa w regionach podgórskich. To jednak nie przybliży nas do sedna rozważań. Mapy wczesnośredniowiecznych państw określające konkretne granice są przełożeniem dzisiejszych terminów na ówczesne uwarunkowania. W rzeczywistości nie da się wykazać, gdzie wówczas dokładnie przebiegała polsko-węgierska linia graniczna. Stąd też rozważania o przynależności państwowej Spiszu czy Orawy w średniowieczu prowadzą na manowce. Kolonizacja – zakładanie nowych osad – przebiegało tam zarówno ze strony Polski, jak i Węgier. Granica, w rozumieniu w jakim tutaj ją rozważam – linii granicznej, pojawia się wraz z budową nowoczesnego aparatu państwowego w państwach Europy Środkowej w XVIII w. Istniejące wcześniej komory celne, których celem było kontrolowanie przepływu towarów, ustępują miejsca dokładniejszej kontroli ruchu granicznego, również osób. Na początku lat 70. XVIII w. południowe województwa Królestwa Polskiego zostają włączone w skład monarchii Habsburgów jako nowa prowincja Galicja i Lodomeria. Granica jednak nie zanikła, ale przyjęła nową formę – granicy galicyjsko-węgierskiej. Z tym, że jej dokładne wytyczanie w terenie trwało jeszcze dłuższy czas, a na Orawie zostało ukończone dopiero po ponad 70 latach – w 1846 roku.
Długie współistnienie w cieniu niewidocznej granicy sprawiało, że mieszkający tam ludzie wchodzili we wzajemne powiązania gospodarcze i społeczne. Z czasem mieszkańcy przygranicznych miejscowości przestali być świadomi ich źródeł uznając, że są one po prostu naturalne. Nie dziwiło więc, że podhalański góral jechał na targ do orawskiego Dolnego Kubina. Na południu Polski pamiętane jest też udawanie się na Węgry – czyli do gospodarstw leżących przede wszystkim na dzisiejszej południowej i wschodniej Słowacji – do pracy. Na największych targach, jakie miały miejsce w Lubowli (słow. Stará Ľubovňa) i Bardejowie zaopatrywali się galicyjscy Łemkowie. O pochodzeniu klienteli świadczy, że jarmark w Lewoczy, na którym kupowano woły, odbywał się na ruski odpust, przypadający na początek lipca i związany z kultem Matki Boskiej. W Galicji popularnością cieszyły się też kapelusze kupowane w Michalowcach (tzw. michalovecki kalap), miejscowości na wschodniej Słowacji, czy zdobione kożuchy z Bardejowa i Lubowli. Badający te kontakty, polski etnograf, Roman Reinfuss pisał, że w nadpopradzkich miejscowościach jeszcze przed II wojną światową widział on słynne malowane skrzynie kupowane po drugiej stronie granicy. Te same, które stolarze z Jaślisk i Muszyny szli wykonywać po słowackiej stronie.
Te transgraniczne kontakty zawierały również inny aspekt. Do Sulina, leżącego naprzeciw Żegiestowa, łatwiej było się dostać przez Poprad niż przez okoliczne góry. Rzeka ta była (i jest na tym odcinku nadal) graniczną rzeką. Nie przeszkodziło to jednak w przygotowaniu przeprawy. Jeszcze przed I wojną światową sporządzono tratwę z okrąglaków, a ponad brzegami przerzucono drut mający zapewnić stabilność trasy. Przewoźnik odpychał się długim drągiem od dna i mógł w ten sposób przewieźć ludzi i dobytek. Przypominam sobie wysiłek tych ludzi, gdy dzisiaj w tym samym miejscu wygodnie przejeżdżam przez kładkę pieszo-rowerową.
Granica polsko-słowacka w dolinie Popradu. Fragment Mapy turystycznej Karpat Polskich. Skala 1:100000. Ark. 7. Krynica-Nowy Sącz (Szczawnica-Krynica), Warszawa 1928. Polona.pl. Domena Publiczna.
Niedaleko od Sulina, w górę Popradu, po polskiej stronie leży wieś Andrzejówka. Również tutaj transgraniczność była oczywistością. Jej mieszkanka wspominała: Dobrzy ludzie tu mieszkali, skoligaceni byli zarówno z Polakami, jak i ze Słowakami z tamtej strony Popradu. […] Naszym sąsiadem z jednej strony był Łemek Magiera, którego żoną była Słowaczka z Legnawy. Sąsiadem z drugiej strony był Murin, Słowak ze Stariny, która leży po tamtej stronie Popradu. Dużo Słowaków było wokół. […] Życiem naszym rządził Poprad. […] zmieniał nam granice państwa. A to zabrał coś Słowakom, a dał nam, a to znowu odebrał i Słowakom zwrócił. Kiedy woda była niska przechodziliśmy po płyciznach w obie strony. Przewoziło się także na furach zboże i siano, bo Słowacy mieli swoje pola u nas, a Polacy na Słowacji (Bogacz, 2019, s. 57). Wyjątkowości sytuacji dodawało więc i to, że rzeka jest granicą. Dopóki jednak jej przekraczanie jest swobodne i proste można tego nie zauważać. W końcu, jak zauważa andrzejowianka, to płynąca woda, jej wysokość i wartkość rządziła życiem tych ludzi w większym stopniu niż niewidoczna linia graniczna.
Z gospodarnością Łemków oraz mieszkających na Słowacji Rusinów[3], bliskich im językowo i kulturowo, związane są dwie aktywności. Wykraczają one poza omawiany region, ale z samą granicą są mocno sprzężone. Chodzi o działalność druciarzy oraz handlarzy mazią i dziegciem, czyli produktów suchej destylacji drewna używanych między innymi do smarowania osi wozów. Z tej pierwszej słynęli mieszkańcy spiskich rusińskich wsi. Z towarem docierali w niemal każdy zakątek środkowej Europy. W kronice wsi Jarzębina (słow. Jarabina) możemy przeczytać: Nasi ludzie chodzili za granicę do Rumunii, do Bułgarii, do Serbii, do Turcji, do Rosji, do Polski[4] (za: Koma, 1961, s. 271). Podobny rozmach miały szlaki handlowe maziarzy z Łosia w powiecie gorlickim. Przed I wojną światową ze swoim towarem docierali na Morawy, Węgry, a nawet na wschodnią Ukrainę. Ich zasięg zaczął być ograniczany przez nowo powstałe państwa po I wojnie światowej. Nowe administracje państwowe redukowały możliwość swobodnego przekraczania swych granic. Ich nagłe uwidocznienie stało się problemem dla wędrujących przez nie handlarzy. Nie od razu pogodzili się z nowymi warunkami. Próbując się przystosować przekupywali straż graniczną albo po prostu nielegalnie przechodzili granicę. Z czasem jednak czechosłowackie służby zaostrzyły swoje działania, coraz bardziej restrykcyjnie przestrzegając przepisów. Maziarze zmuszeni więc byli zrezygnować z południowych, tradycyjnych dla nich, kierunków handlowych, zmieniając je na ziemie Polski centralnej i zachodniej. Jej mieszkańcy widząc na swoich ulicach łemkowskie wozy z mazią jednocześnie dostrzegali widomy znak zamknięcia południowej granicy. Sami handlarze zmuszeni zostali niejako odwrócić się plecami do linii granicznej i nie patrzeć w jej stronę. Stała się dla nich niczym mur odcinający atrakcyjny wcześniej widok.
W powszechnej świadomości najbardziej znane fakty dotyczące granicy polsko-słowackiej związane są z wydarzeniami na Spiszu i Orawie. Regiony te znajdowały się do 1918 roku w granicach Węgier, a w momencie powstawania państw narodowych stały się miejscem konfliktu polsko-czesko-słowackiego. Było to dramatyczne odwrócenie istniejącej wcześniej sytuacji. Jeszcze kilka lat wcześniej trudno tutaj było zauważyć, że przekracza się granicę. Tak o powrocie z Orawy wspominał w książce Z kresów polszczyzny,wydanej w 1912 roku w Krakowie, Roman Zawiliński, polski językoznawca i etnograf: Gdyby nie zwrócenie uwagi przez woźnicę, nie wiedziałbym był, kiedyśmy przekroczyli granicę; ani kraj, ani ludzie nie zmienili swej cechy zewnętrznej […]. A dalej pisząc o drodze na Spisz pisał: W tem miejscu na polnej drodze [za Gronkowem, który był ostatnią podhalańską wsią przed leżącą już na Spiszu Nową Białą], którąśmy postępowali, nie było nigdzie widomego znaku granicy galicyjsko-węgierskiej. Spór o to, czyśmy już na terytorium węgierskiem, czy jeszcze na galicyjskiem, rozstrzygnąć miała mapa sztabu jeneralnego. Poczęto ją rozkładać, ale nim się w nią wpatrzono, trwał dłuższy spór między „sosrębiarzem” [przezwanego tak z powodu swojego nadmiernego zamiłowania do ozdobnych belek stropowych w góralskich domach] a filologiem, bo ten umiał tylko wtedy czytać z mapy, jeżeli była ściśle ułożona w kierunku czterech stron świata. Nareszcie przekonano się, żeśmy jeszcze w Galicyi (Zawiliński, 1912, s. 111, 115). Znamiennym jest, że Zawiliński potrzebował widomego znaku granicy, a gdy nie mógł go dostrzec w terenie, wyciągnął mapę. Szukał wokół siebie tego, co tak łatwo znajdował na papierze. W terenie jednak gołym okiem nie mógł tego dostrzec. Potrzebował namacalnego dowodu, że granica istnieje. Dla niego i podobnych mu intelektualistów odkrywających wówczas Spisz i Orawę ta niewidoczność granicy stawała się dowodem, że po obu jej stronach mieszkają Polacy. Zatrzymywali się jednak na oznakach zewnętrznych, nie wchodzili w głąb. Widzieli podobieństwo strojów i krajobrazów, słyszeli podobieństwo języka, ale interpretowali je w odniesieniu do swojego świata – jasnych podziałów tożsamościowych. Nie potrafili zauważyć, że nie równa się to przynależności do polskiej czy słowackiej wspólnoty. To intensywne wpatrywanie się w poszukiwaniu linii granicznej, ale zarazem niezauważanie granicy stało się jedną z podstaw konfliktu międzypaństwowego po I wojnie światowej.
Przywołam jeszcze fragment, w którym Zawiliński i jego towarzysze w końcu dostrzegają linię graniczną. Pisze on o marszu wzdłuż Dunajca, rzeki przedzierającej się tutaj przez Pieniny, a jednocześnie rozdzielającej Galicję od Węgier: Nagle dostrzegliśmy jeden, po chwili drugi słup kamienny z napisem bardzo zagadkowym to M. O. to znów G. Rzecz wyjaśnił nam ks. proboszcz: to kamienie graniczne Węgier i Galicyi: M. O. to „Magyar Ország”, a G. to „Galicya”. Otrzymali wreszcie to, czego wcześniej tak usilnie szukali – widomy znak granicy. Ich reakcją nie było jednak zadowolenie z osiągniętego celu. Jakto? Przecież granicę galicyjsko-węgierską od ujścia Białki prawie do Szczawnicy na całej linii tworzy Dunajec? Skądże ta granica przeniosła się na brzeg lewy i zabrała kawałek wikliny Sromowczanom? Przyczyną okazało się podmycie prawego brzegu przez Dunajec, co miano wyrównać tą drobną zmianą. Zawiliński znacznie zmienia tutaj swój ton: Czy nie jest to wstęp do zachłannego pożądania „Trzech Koron” i Pienin? Wszak jeśli całe Tatry powinny być madziarskie, dlaczegożby nie miały nimi być i Pieniny?! (Zawiliński, 1912, s. 131–132). Dostrzeżenie linii granicznej zmienia jego opis z zachwytu piękną podróżą w obronę polskiego stanu posiadania (tytułowych kresów polszczyzny).
Podobny ton znajdziemy w polskich przewodnikach z tego czasu. Na przykład Mieczysław Orłowicz opisując podróże po Słowacji zwracał uwagę na przymusową madziaryzację mieszkających tam… Polaków (de facto chodziło o tamtejszych górali, których gwara stanowiła dla polskich autorów dowód ich świadomości narodowej, o którą zresztą nikt ich nie pytał). W wydaniu powojennym tego przewodnika dodał zdanie o sztuczności przebiegu granicy. Pogląd odmienny, znajdziemy w przewodniku czechosłowackim. Komentując wyjątkowość Spiszu autor stwierdza: Na całej długości polsko-czechosłowackiej granicy widać wielką bliskość językową. Ta okoliczność nie ma prowadzić do jednostronnego uważania obszarów przygranicznych za przynależnych tylko do jednej albo drugiej strony, jak czynią niektóre turystyczne przewodniki polskie, […] ale przeciwnie, powinna być podstawą do intensywniejszych kontaktów czechosłowacko-polskich. […] Szczególnie na Spiszu jest kontakt słowackiego i polskiego żywiołu tradycyjny i naturalny (Lázňovský, 1933, s. 436). Skupienie uwagi na linii granicznej u polskich autorów sprawiało, że ich spojrzenie na to, co powinno być sednem ich tekstów, a co tak celnie opisał czeski autor, było dość płytkie. Zanim zobaczyli granicę dostrzegali więcej niż wtedy, gdy już ją widzieli. Od tej chwili ich teksty skupiają się na obronie polskości w jej pobliżu. Mówili więc językiem politycznej mapy, z jej wyraźnymi konturami, a nie językiem codzienności mieszkańców przygranicznych miejscowości.
Po I wojnie światowej niezmienna dotąd granica miała ulec zmianie. Po burzliwych wydarzeniach, w których uczestniczyły obie strony politycznego sporu, na mocy decyzji Rady Ambasadorów z 28 lipca 1920 roku, trzynaście wsi na Spiszu i czternaście wsi na Orawie znalazło się w Polsce, a pozostałe przypadły Czechosłowacji. Rozstrzygnięcie mogło zasługiwać w pełni na miano kompromisu – nie zadowalało żadnej ze stron. Najbardziej odczuli to jednak, rzecz jasna, mieszkańcy tego regionu. Wytyczenie linii granicznej w miejscu, w którym jej nigdy wcześniej nie było, prowadziło do wymuszonego zerwania stosunków społecznych i gospodarczych. Na przykład mieszkańcy Jurgowa (słow. Jurgov), który nagle stał się wsią leżącą po polskiej stronie granicy, pozostawili na Słowacji swoje pola i łąki. Niektórzy mieli je nawet w obrębie leżącej poza pasem przygranicznym Słowiańskiej Wsi (słow. Slovenská Ves). Granica przecięła również inne powiązania – związane z pracą duszpasterską, z prawem połowu w rzece Białce, polowania w lasach, ba! utrudniła nawet niektórym mieszkańcom słowackiego Spiszu dojazd do, pozostałej w Czechosłowacji, Spiskiej Nowej Wsi, ponieważ najkrótsza droga wiodła teraz przez terytorium Polski. Te i inne sprawy rozwiązać musiano na poziomie międzynarodowym – w 1924 roku podpisano umowę polsko–czechosłowacką, tzw. protokoły krakowskie. Otwierał je zapis de facto znoszący granicę w imię bardziej zdroworozsądkowych zasad: Okoliczność, że grunta położone na granicy są tą granicą przecięte, nie może stanowić przeszkody dla wykonywania na tychże gruntach należytego gospodarstwa. Szybko zrozumiano, że linia na mapie niekoniecznie musi być korzystna w terenie. Dostrzeżono to, co widzieli na co dzień mieszkający w jej pobliżu.
Wytyczenie granicy w miejscu, w którym jej wcześniej nie było, nie zmienia przebiegu terenu tak jak przeobraża życie mieszkających w jej cieniu. Na zdjęciu granica polsko–czechosłowacka za Jurgowem, 1929, Narodowe Archiwum Cyfrowe, Koncern Ilustrowany Kurier Codzienny – Archiwum Ilustracji, sygn. 3/1/0/8/6390. Domena Publiczna.
Widząc granicę
Znaczne zmiany przyniosła II wojna światowa. Pierwsze lata po jej zakończeniu stanowiły trudny czas w życiu przygranicznych społeczności. W Polsce trwało wysiedlanie mniejszości łemkowskiej i ukraińskiej do Związku Radzieckiego. W końcu w wyniku akcji „Wisła”, a więc przymusowym przesiedleniu ich na „Ziemie Odzyskane” w 1947 roku tereny te straciły zupełnie swój dotychczasowy charakter. W opuszczonych wsiach zamieszkali ludzie, dla których życie przy granicy było nowym doświadczeniem. W tym samym czasie na Spiszu i Orawie walka pomiędzy nową polską władzą a antykomunistycznym podziemiem sprawiła, że, czując zagrożenie dla swojego życia i majątku, mieszkańcy uciekali za granicę. Patrząc na słowacką stronę, widzieli dla siebie miejsce bezpieczniejsze od własnego domu. Wydarzenia te przeobraziły wygląd przygranicznych miejscowości bardziej niż kiedykolwiek wcześniej. Mimo powrotu do przedwojennego przebiegu samej linii granicznej, wygląd granicy uległ znaczącemu przeobrażeniu.
Po 1948 roku zarówno Polska jak i Czechosłowacja były rządzone przez partie komunistyczne. Mieszkanka leżącej nad Popradem Andrzejówki, która w czasie okupacji bez problemu przekraczała graniczną rzekę, wspominała ten czas tak: ze Słowakami żyliśmy w braterskiej niby przyjaźni, a granicy pilnowali jak nigdy (Bogacz, 2019, s. 73). Paradoksem pozostaje, że przed wojną, gdy Polska i Czechosłowacja utrzymywały napięte stosunki, życie w cieniu granicy było mniej uciążliwe od czasów, gdy oficjalnie miała ona łączyć, a nie dzielić, bo żyły przy niej braterskie słowiańskie narody. Do tego jeszcze spojone odgórnie wspólną ideologią.
Gdy oswojona wcześniej bariera stała się de facto kordonem, zmianie musiało ulec i życie mieszkających przy niej ludzi. Niezauważana wcześniej, teraz stała się barierą dobrze widoczną. Nie od razu jednak rozdzieliła na dwa odrębne organizmy żyjące przy niej społeczności. Wciąż radzono sobie z jej przekraczaniem. Czyniono to jednak rzadziej i w wyjątkowych przypadkach.
W końcu granica polsko-słowacka stała się wręcz nieprzekraczalna. Na przełomie lat 40 i 50 XX w. wiązać się to mogło nawet ze śmiercią. Opisująca wyniki badań terenowych w Chochołowie przez grupę studentów i studentek z Instytutu Etnologii i Antropologii Kulturowej UW Maria Małanicz-Przybylska przywołuje relację o zastrzeleniu przekraczającego granicę członka rodziny rozmówcy przez polskiego żołnierza. Podobne wydarzenie zrelacjonowano w nadpopradzkiej Andrzejówce. Granicę przekraczał tam w tajemnicy mieszkaniec Sulina udając się do swojej dziewczyny. Polski żołnierz zastrzelił go, mimo że Słowak wracał z wizyty i już wchodził do ogrodu leżącego po drugiej stronie Popradu.
Małanicz-Przybylska zaznacza, że w relacjach o tym okresie powszechnym stał się strach, który towarzyszył też ludziom, którzy nie zajmowali się przemytem (Małanicz-Przybylska, 2022, s. 64). Dotyczył też tak prozaicznych czynności jak pasienie krów, ponieważ obawiano się, że przekroczą granicę i nie będzie można ich odzyskać. W efekcie stopniowo odwracano się od granicy, nie zauważano jej, nie patrzono w jej stronę, a przede wszystkim nie dostrzegano tego, co leży za nią. Tak było bezpieczniej.
Co widać z drugiej strony
Zmieniało się to od przełomu lat 50 i 60 XX wieku. Ale zamknięte granice pozostawiają swój trwały ślad w mentalności. Wróćmy na chwilę w tak wyjątkową dla całej granicy polsko-słowackiej dolinę Popradu. W przeciwieństwie do większości jej przebiegu linia graniczna nie prowadzi tutaj górskimi szczytami, lecz biegnie najniższym punktem terenu, środkiem płynącej rzeki. Jej przekroczenie wydaje się tak proste, że aż dziw bierze, że biegnie akurat tędy. W latach 60. XX wieku do znanego nam już Sulina przybył słowacki reportażysta Slavo Kalný, który na wstępie swej relacji wyraził mocne zdziwienie: To naprawdę dziwne… Pociąg jedzie przed tobą, mógłbyś rzucić w niego kamieniem, ale nie możesz wsiąść, ponieważ rzeka jest granicą, a pociąg pędzi przez terytorium innego kraju. To co oddzielało, inny reportażysta piszący o tej samej wsi wyobrażał sobie jako: linię powietrzną, która jest grubą linią na mapie, chyba najgrubszą (Weidler, 1973). Dodać muszę, że w rzeczywistości jednak cienką, bo przepuszczającą wzrok i słuch (no i kamień, jaki miał dolecieć do mknącego brzegiem pociągu) – widział on wszak kąpiących się po drugiej stronie w Popradzie Polaków i słyszał ich pozdrowienia wykrzykiwane w jego kierunku. Podobnie było w miejscach, gdzie to nie rzeka była barierą. Mieszkańcy Łapszanki, posiadający grunty przy granicy, będąc w polu rozmawiali z pracującymi po drugiej stronie mieszkańcami Osturni. Dalszym przykładem, że nawet najgrubsza linia na mapie nie musi stanowić przeszkody w terenie, jest relacja reportażysty z Mniszka nad Popradem. Opowiada on, że w tej miejscowości pożar łatwiej zauważyć z drugiej strony granicy. W takiej sytuacji wzajemnie pomagali sobie zarówno Polacy, jak i Słowacy.
Niekiedy jednak bywa tak, że granica, będąca linią na mapie, uwidacznia swoją obecność też w rzeczywistości. Slavo Kalný opisuje sytuację z czasów budowy szkoły w Sulinie. Z powodu braku dobrej drogi niemożliwym było przywieźć materiały budowlane na miejsce. Na szczęście Polacy zgodzili się na przejazd ciężarówek na polską stronę i przeprawienie się przez bród na Popradzie do Sulina. Było to odwrócenie kierunku drogi pokonywanej regularnie przed powstaniem trudno przekraczalnej granicy braterskiej przyjaźni. Jak wspominali starsi mieszkańcy tej wsi: przeprawiliśmy się na drugą stronę, wsiedliśmy do pociągu i w pół godziny byliśmy w Orłowie. Stamtąd krótki spacer do Preszowa. A z Preszowa mogliśmy wyruszyć w świat (Kalný, 1964). Granica odcięła ich nie tylko od polskiej strony, ale i od świata. Nowa szkoła, a więc i dostęp do świata dla najmłodszych, niespodziewanie przyszedł właśnie z tamtej strony.
Autorzy przywoływanych tekstów wspominają również o ponadgranicznych relacjach miłosnych. W Mniszku nad Popradem istniały: […] i takie codzienne, których skutkiem nie raz bywają śluby. Młodym [pracującym] na polach linia graniczna nie przeszkadza w tym, aby się sobie spodobać. Potem sobie wyrobią przepustkę, a po jakimś czasie widzimy ich w naszej sali ślubów. Polskim dziewczynom nasi chłopcy się podobają (Ozaník, 1975). Natomiast ksiądz z Osturni pod koniec XX wieku opowiadał, że miejscowi kawalerowie, zgodnie ze zwyczajem, gdy nie mogą znaleźć dziewczyny na miejscu, znajdują partnerkę w Polsce. Dla zakochanych istniała tylko druga osoba i dlatego widzieli więcej. Wbrew przysłowiu miłość ich nie oślepiała, lecz wyostrzała wzrok. Granica traciła moc, stawała się ledwie swym cieniem, już nawet nie linią, ale napowietrzną kreską bez znaczenia.
Te historie pokazują, że to co oznaczone jest wyraźnie na mapie, w terenie widziane jest inaczej – patrzy się nie na linię, ale poza nią, jakby jej w ogóle nie było. Z tym, że spojrzenie to możliwe jest dopiero wtedy, gdy uczynimy ten krok i skierujemy wzrok w stronę granicy. Można więc stwierdzić, że choć wyraźnie zaznaczona na mapie, w rzeczywistości staje się ledwo widoczna albo całkowicie znika nam z oczu. A zmysły – takie jak wzrok i słuch – przekraczają ją bez trudu, podkreślając jej nieszczelność i płynność. W związku z tym nabiera cech widma – jednocześnie widzialnego i niewidzialnego, zawieszonego pomiędzy materialnością i niematerialnością.
Nie widząc
Na koniec powtórzę otwierającą moje rozważania myśl – patrząc na granicę nie widzimy linii granicznej, ale przez nią. Do tego, by tak właśnie spojrzeć na granicę, zainspirowało mnie wspomnienie Antoniego Kroha: W połowie XX w., gdy chodziłem do szkoły w Bukowinie Tatrzańskiej, widok na Tatry Bielskie z okien naszej klasy był częścią mojego krajobrazu, a więc częścią Polski [nie leżą one w Polsce – MF]; ale gdy zobaczyłem słowacką kartę pocztową z widokiem Trzech Koron od Czerwonego Klasztoru, zapałałem dziecięcym oburzeniem: jakim prawem Słowacy chwalą się naszą górą? Ten dziecięcy odruch był po prostu myśleniem kategoriami mojej epoki (Kroh, 1995, s. 302). Odwróćmy sytuację i spójrzmy z Trzech Koron przed siebie. Widzimy Tatry, Magurę Spiską, Beskid Sądecki i Żywiecki, Gorce, w dole Czerwony Klasztor i przełom Dunajca. W całym tym pięknie krajobrazu największego wysiłku wymaga dostrzeżenie granicy. To zupełnie inne doświadczenie niż patrzenie na mapę, z jej wyraźnymi odcięciami – tu Polska, a tu Słowacja.
Przez wieki południowa granica Polski pozostawała stabilna i niezmienna, a przez to pozornie nieistotna. Spokój, choć upragniony, rzadko staje się tematem dla historyków czy publicystów. Ta granica była niezauważana, bo też rozdzielała coś, co stanowiło pewną całość. Dopiero patrząc na mapę, stawała się łatwo dostrzegalna. W terenie stawała się widoczna w momencie swojego zamknięcia, co nastąpiło wraz z rozwojem nowoczesnego państwa i potrzebą kontroli granicznych. Jednak przytoczone przeze mnie przykłady pokazują, że granica nie była całkowicie szczelna – pewne elementy przenikały przez nią swobodnie: spojrzenia, dźwięki, w końcu także relacje międzyludzkie, w tym miłość czy codzienna pomoc sąsiedzka.
Dzisiaj bez problemu możemy stanąć z każdej strony granicy, a nawet na samej linii granicznej. Transgraniczne projekty są coraz częstsze i pozwalają spojrzeć na nas samych, mieszkańców terenów przygranicznych, z innej perspektywy. W końcu z drugiej strony często widać lepiej (nie tylko pożar). To w końcu też przez to co jest, widać to, czego nie ma. Jeżdżąc (albo chodząc) przez leżące przy granicy rusińskie wsie, z dwujęzycznymi nazwami, z cerkwią, z kamiennymi krzyżami możemy się zastanowić, czemu to po drugiej stronie (przypominając opinię Kalnego – o rzut kamieniem) cerkwie te są dzisiaj rzymskokatolickie, tablice jednojęzyczne, a kamienne krzyże sporadyczne. To otwarcie granicy, jej zniknięcie dla oczu, pozwoliło zauważyć coś, co miało zniknąć, a żyło mimo to dalej. Nie widząc granicy, widzimy więcej. Tylko w ten sposób zauważymy procesy, których nie można zamknąć w jednym kraju. W całym ich bogactwie i złożoności. I pięknie. Wracam więc myślą do tej chwili, gdy pierwszy raz ujrzałem granicę. I już wiem czemu to tak we mnie utkwiło. Zobaczyłem, że granica nie jest kresem, a już na pewno nie polskości czy słowackości. Dla mnie był to początek odkrywania tego, co jest ponad nią i chęcią zobaczenia czegoś więcej niż tylko „nasze” i „obce”.
Obecność czasami świadczy o braku. Dwujęzyczny napis na budynku urzędu gminnego w Legnawie. Leżąca naprzeciwko, po polskiej stronie granicy, Andrzejówka do 1947 roku była wsią łemkowską. Tamtejsza greckokatolicka cerkiew jest dzisiaj kościołem rzymskokatolickim. Fot. M. Fornagiel, sierpień 2024 r.
Mariusz Fornagiel
Wykorzystane źródła i literatura
[1] O górskiej granicy pisała też Karolina Ćwiek-Rogalska. Zainteresowanych odsyłam do lektury.
[2] O specyfice rzeki będącej granicą i dzielącej miasto na dwie części – polskiego Cieszyna i Czeskiego Cieszyna – pisała Magdalena Bubík. Zainteresowanych odsyłam do lektury.
[3] Grupa etniczna Słowian wschodnich posługująca się własnym językiem, wyznająca grekokatolicyzm albo prawosławie. Zamieszkiwała zwarty obszar w południowej Polsce nazywany Łemkowszczyzną, do dziś mieszka na wschodniej Słowacji i Zakarpaciu w Ukrainie oraz w rozproszeniu w Polsce (Dolny Śląsk, południowo-wschodnia Polska).
[4] Wszystkie tłumaczenia w tekście zostały sporządzone przez autora.
Bogacz, J. red. (2019). Co można zabrać w ciągu godziny, Krynica Zdrój.
Brylak-Załuska, M. (1983). Maziarska wieś Łosie, Wrocław-Warszawa-Kraków-Gdańsk-Łódź.
Buchowski, M. (2004). Granica a uprawianie antropologii – uwagi wstępne, [w:] Polska-Niemcy. Pogranicze kulturowe i etniczne, M. Buchowski, A. Brencz (red.), Wrocław-Poznań.
Koma, J. (1961). Drotárstvo na Spiši, „Nové obzory. Vlastivedná ročenka východného Slovenska“, č. 3.
Kroh, A. (1995). Elementy słowackie w kulturze ludowej Podhala, [w:] Związki kulturalne polsko-słowackie w dziejach, J. Wyrozumski (red.), Kraków.
Lázňovský, B. (1933). Průvodce po Československé republice. Země slovenská a podkarpatoruská, Praha.
Małanicz-Przybylska M. (2022). Pogranicze jako dziedzictwo w narracjach mieszkańców Chochołowa na Podhalu, „Wrocławski Rocznik Historii Mówionej”, r. 12.
Orłowicz, M. (1914). Ilustrowany przewodnik po Galicyi, Bukowinie, Spiżu, Orawie i Śląsku Cieszyńskim, Lwów.
Orłowicz, M. (1921). Ilustrowany przewodnik po Spiszu, Orawie, Liptowie i Czadeckiem, Lwów-Warszawa.
Ozaník, I. (1975). A hory budú plakať, „Roľnícke noviny“, č. 215.
Reinfuss, R. (1995). Związki kulturowe po obu stronach Karpat w rejonie Łemkowszczyzny, [w:] Łemkowie w historii i kulturze Karpat, J. Czajkowski (red.), cz. I, Sanok 1995.
Weidler, E. (1973). Z môjho týždenníka, „Učiteľské noviny“, č. 31-32.
Zawiliński, R. (1912). Z kresów polszczyzny. Wrażenia podróżnika, Kraków.