Wpis na blogu gościnnie przygotował Mariusz Fornagiel, doktorant w Szkole Doktorskiej Nauk Humanistycznych Uniwersytetu Jagiellońskiego. Tekst zagłębia się w sensoryczne doświadczenie granicy polsko-słowackiej, podkreślając niuanse natury granicy jako czegoś więcej niż tylko fizycznego rozgraniczenia. Zamiast tego jest ona przedstawiana jako przestrzeń ukształtowana przez codzienne praktyki i interakcje międzyludzkie, która wykracza poza jej polityczne znaczenie. Granica jest tu opisana jako historycznie niewidoczna, płynnie łącząca się z krajobrazem językowym, wizualnym, który definiuje region. Jednak zmiany w dynamice politycznej spowodowały zwiększoną świadomość granicy, oznaczając ją jako widoczny i uregulowany podział. Mariusz zagłębia się w to, jak granica była postrzegana, odczuwana i jaki sens nadawały jej osoby zamieszkujące w pobliżu, rzucając światło na wieloaspektową naturę doświadczenia granicy.
Wpis blogowy gościnnie przygotował Mariusz Fornagiel, doktorant w Szkole Doktorskiej Nauk Humanistycznych Uniwersytetu Jagiellońskiego/The blog post was quest-written by Mariusz Fornagiel, PhD student at the Doctoral School in the Humanities of the Jagiellonian University
[ENG, Polish version below] The article explores the Polish-Slovak (previously Polish-Hungarian) border as a sensory experience, that is not so much a line on a map, but an embodied space. The border appears here as a zone of everyday practices and contacts that blurred its political obviousness. For a long time, the invisibility of this border underlined the continuity of linguistic, visual and sound landscape that surrounded it. Only sudden political changes made it tangible, which means: visible, controlled, alienating. Mariusz asks what kind of border this was when looked across: how it was seen, sensed, and made meaningful by those living along it.
Granica ma wiele funkcji. Raczej dzieli niż łączy. Budowanie tożsamości i przywiązania do państwa, któremu jesteśmy poddawani od dzieciństwa opiera się o mapę. Widzimy ją od małego, w atlasach, w szkolnych salach, a nawet w telewizyjnej prognozie pogody. Granice na niej widoczne są wyraźne i jasno oddzielają „nasze” od „obcego”. Czym innym są jednak w rzeczywistości. Łatwiej dostrzec linię na mapie niż linię w terenie. Patrząc na granicę, często patrzymy przez nią: nasz wzrok kierujemy na drugą stronę, nie skupiając się na samej granicy. W górach ma to szczególne znaczenie[1], a właśnie tam przebiega granica polsko-słowacka.
Jest to też moje osobiste doświadczenie. Nie mieszkałem wprawdzie przy granicy, ale na tyle blisko niej, że od zawsze była obecna w moim otoczeniu. Oczywiście najpierw słyszałem o niej, później nauczyłem się widzieć ją w atlasie, aż w końcu zobaczyłem ją z okna samochodu. Nie wyglądała wyjątkowo, nie robiła wielkiego wrażenia. Patrzyłem na rzekę[2], Poprad, ale nie widziałem tego, co tak wyraźnie rysowało się wcześniej przed moimi oczami na wiszącej w szkolnej sali mapie. Tu była to rzeka jak każda inna. Dlaczego więc wywoływała we mnie takie wrażenie i skąd to drżenie serca?
Linia graniczna w terenie jest trudniej dostrzegalna niż na mapie. Na zdjęciu widok na Poprad z mostu granicznego Piwniczna–Mniszek nad Popradem. Fot. M. Fornagiel, sierpień 2024 r.
Zauważając niewidoczne
Jak linia graniczna wpływała na mieszkańców okolic granicy polsko-słowackiej (do 1918 roku polsko-węgierskiej, ponieważ dzisiejsza Słowacja stanowiła część Królestwa Węgier)? Michał Buchowski wyróżnia dwa pojęcia: linii granicznej i granicy. Pierwsza kategoria oznacza: wyznaczoną w terenie, w gruncie rzeczy niewidoczną, choć uchwytną poprzez oznaki naturalne i symboliczne linię o znaczeniu politycznym. Przez granicę rozumiem natomiast za tym badaczem strefę wokół linii przygranicznych. Rozciąga się w obszarze, w którym obecność linii demarkacyjnej ma bezpośredni wpływ na codzienne relacje ekonomiczne, społeczne i kulturowe mieszkańców żyjących na terenach nadgranicznych (Buchowski, 2004, s. 9). To rozróżnienie pozwala na lepsze zrozumienie czym granica naprawdę jest – nie tylko linią na mapie, ale żywą przestrzenią w terenie wpływającą na ludzi żyjących w jej pobliżu. Dzięki temu mogę także zastanowić się nad tym co znikało z oczu przez bliskość i codzienne oswojenie z linią graniczną, a co z kolei przysłaniało jej sens przez automatyczne utożsamianie obydwu pojęć.
Granica polsko-słowacka, pokrywająca się z poprzednią granicą polsko-węgierską jest uznawana za jedną z najstabilniejszych i niezmiennych w Europie. Być może dlatego nie wywołuje takiego zainteresowania jak pozostałe polskie granice. Niezmienność, stabilność, trwałość nie rezonuje tak jak zmienność i nietrwałość.
Co jednak z tymi, którzy przy tej granicy mieszkali? Dla nich była codziennością, jej obecność odczuwali, z nią żyli codziennie. Jej niezmienność sprawiała, że granica przestawała być widoczna. Dopiero nieczęste zmiany jej przebiegu, zaostrzenie kontroli na granicach albo jej zamknięcie w związku ze zmianami politycznymi uwidaczniało niewidoczne. Sformułowanie to powróciło w ostatnich latach, gdy w okresie pandemii przywrócono kontrole graniczne, a na jakiś czas niemal całkowicie wyłączono możliwość jej przekraczania. Znów powtarzano, że da się zauważyć granicę. To chwile kryzysowe albo polityczne zmiany prowadzą do tego, że granica staje się na trwale widoczna w terenie, a przez to odzyskuje swoją symboliczną i materialną moc.
Mapa ograniczeń
W opowieści o tej granicy można by się cofać do początków słowiańskiego, niemieckiego czy płynącego z Węgier osadnictwa w regionach podgórskich. To jednak nie przybliży nas do sedna rozważań. Mapy wczesnośredniowiecznych państw określające konkretne granice są przełożeniem dzisiejszych terminów na ówczesne uwarunkowania. W rzeczywistości nie da się wykazać, gdzie wówczas dokładnie przebiegała polsko-węgierska linia graniczna. Stąd też rozważania o przynależności państwowej Spiszu czy Orawy w średniowieczu prowadzą na manowce. Kolonizacja – zakładanie nowych osad – przebiegało tam zarówno ze strony Polski, jak i Węgier. Granica, w rozumieniu w jakim tutaj ją rozważam – linii granicznej, pojawia się wraz z budową nowoczesnego aparatu państwowego w państwach Europy Środkowej w XVIII w. Istniejące wcześniej komory celne, których celem było kontrolowanie przepływu towarów, ustępują miejsca dokładniejszej kontroli ruchu granicznego, również osób. Na początku lat 70. XVIII w. południowe województwa Królestwa Polskiego zostają włączone w skład monarchii Habsburgów jako nowa prowincja Galicja i Lodomeria. Granica jednak nie zanikła, ale przyjęła nową formę – granicy galicyjsko-węgierskiej. Z tym, że jej dokładne wytyczanie w terenie trwało jeszcze dłuższy czas, a na Orawie zostało ukończone dopiero po ponad 70 latach – w 1846 roku.
Długie współistnienie w cieniu niewidocznej granicy sprawiało, że mieszkający tam ludzie wchodzili we wzajemne powiązania gospodarcze i społeczne. Z czasem mieszkańcy przygranicznych miejscowości przestali być świadomi ich źródeł uznając, że są one po prostu naturalne. Nie dziwiło więc, że podhalański góral jechał na targ do orawskiego Dolnego Kubina. Na południu Polski pamiętane jest też udawanie się na Węgry – czyli do gospodarstw leżących przede wszystkim na dzisiejszej południowej i wschodniej Słowacji – do pracy. Na największych targach, jakie miały miejsce w Lubowli (słow. Stará Ľubovňa) i Bardejowie zaopatrywali się galicyjscy Łemkowie. O pochodzeniu klienteli świadczy, że jarmark w Lewoczy, na którym kupowano woły, odbywał się na ruski odpust, przypadający na początek lipca i związany z kultem Matki Boskiej. W Galicji popularnością cieszyły się też kapelusze kupowane w Michalowcach (tzw. michalovecki kalap), miejscowości na wschodniej Słowacji, czy zdobione kożuchy z Bardejowa i Lubowli. Badający te kontakty, polski etnograf, Roman Reinfuss pisał, że w nadpopradzkich miejscowościach jeszcze przed II wojną światową widział on słynne malowane skrzynie kupowane po drugiej stronie granicy. Te same, które stolarze z Jaślisk i Muszyny szli wykonywać po słowackiej stronie.
Te transgraniczne kontakty zawierały również inny aspekt. Do Sulina, leżącego naprzeciw Żegiestowa, łatwiej było się dostać przez Poprad niż przez okoliczne góry. Rzeka ta była (i jest na tym odcinku nadal) graniczną rzeką. Nie przeszkodziło to jednak w przygotowaniu przeprawy. Jeszcze przed I wojną światową sporządzono tratwę z okrąglaków, a ponad brzegami przerzucono drut mający zapewnić stabilność trasy. Przewoźnik odpychał się długim drągiem od dna i mógł w ten sposób przewieźć ludzi i dobytek. Przypominam sobie wysiłek tych ludzi, gdy dzisiaj w tym samym miejscu wygodnie przejeżdżam przez kładkę pieszo-rowerową.
Granica polsko-słowacka w dolinie Popradu. Fragment Mapy turystycznej Karpat Polskich. Skala 1:100000. Ark. 7. Krynica-Nowy Sącz (Szczawnica-Krynica), Warszawa 1928. Polona.pl. Domena Publiczna.
Niedaleko od Sulina, w górę Popradu, po polskiej stronie leży wieś Andrzejówka. Również tutaj transgraniczność była oczywistością. Jej mieszkanka wspominała: Dobrzy ludzie tu mieszkali, skoligaceni byli zarówno z Polakami, jak i ze Słowakami z tamtej strony Popradu. […] Naszym sąsiadem z jednej strony był Łemek Magiera, którego żoną była Słowaczka z Legnawy. Sąsiadem z drugiej strony był Murin, Słowak ze Stariny, która leży po tamtej stronie Popradu. Dużo Słowaków było wokół. […] Życiem naszym rządził Poprad. […] zmieniał nam granice państwa. A to zabrał coś Słowakom, a dał nam, a to znowu odebrał i Słowakom zwrócił. Kiedy woda była niska przechodziliśmy po płyciznach w obie strony. Przewoziło się także na furach zboże i siano, bo Słowacy mieli swoje pola u nas, a Polacy na Słowacji (Bogacz, 2019, s. 57). Wyjątkowości sytuacji dodawało więc i to, że rzeka jest granicą. Dopóki jednak jej przekraczanie jest swobodne i proste można tego nie zauważać. W końcu, jak zauważa andrzejowianka, to płynąca woda, jej wysokość i wartkość rządziła życiem tych ludzi w większym stopniu niż niewidoczna linia graniczna.
Z gospodarnością Łemków oraz mieszkających na Słowacji Rusinów[3], bliskich im językowo i kulturowo, związane są dwie aktywności. Wykraczają one poza omawiany region, ale z samą granicą są mocno sprzężone. Chodzi o działalność druciarzy oraz handlarzy mazią i dziegciem, czyli produktów suchej destylacji drewna używanych między innymi do smarowania osi wozów. Z tej pierwszej słynęli mieszkańcy spiskich rusińskich wsi. Z towarem docierali w niemal każdy zakątek środkowej Europy. W kronice wsi Jarzębina (słow. Jarabina) możemy przeczytać: Nasi ludzie chodzili za granicę do Rumunii, do Bułgarii, do Serbii, do Turcji, do Rosji, do Polski[4] (za: Koma, 1961, s. 271). Podobny rozmach miały szlaki handlowe maziarzy z Łosia w powiecie gorlickim. Przed I wojną światową ze swoim towarem docierali na Morawy, Węgry, a nawet na wschodnią Ukrainę. Ich zasięg zaczął być ograniczany przez nowo powstałe państwa po I wojnie światowej. Nowe administracje państwowe redukowały możliwość swobodnego przekraczania swych granic. Ich nagłe uwidocznienie stało się problemem dla wędrujących przez nie handlarzy. Nie od razu pogodzili się z nowymi warunkami. Próbując się przystosować przekupywali straż graniczną albo po prostu nielegalnie przechodzili granicę. Z czasem jednak czechosłowackie służby zaostrzyły swoje działania, coraz bardziej restrykcyjnie przestrzegając przepisów. Maziarze zmuszeni więc byli zrezygnować z południowych, tradycyjnych dla nich, kierunków handlowych, zmieniając je na ziemie Polski centralnej i zachodniej. Jej mieszkańcy widząc na swoich ulicach łemkowskie wozy z mazią jednocześnie dostrzegali widomy znak zamknięcia południowej granicy. Sami handlarze zmuszeni zostali niejako odwrócić się plecami do linii granicznej i nie patrzeć w jej stronę. Stała się dla nich niczym mur odcinający atrakcyjny wcześniej widok.
W powszechnej świadomości najbardziej znane fakty dotyczące granicy polsko-słowackiej związane są z wydarzeniami na Spiszu i Orawie. Regiony te znajdowały się do 1918 roku w granicach Węgier, a w momencie powstawania państw narodowych stały się miejscem konfliktu polsko-czesko-słowackiego. Było to dramatyczne odwrócenie istniejącej wcześniej sytuacji. Jeszcze kilka lat wcześniej trudno tutaj było zauważyć, że przekracza się granicę. Tak o powrocie z Orawy wspominał w książce Z kresów polszczyzny,wydanej w 1912 roku w Krakowie, Roman Zawiliński, polski językoznawca i etnograf: Gdyby nie zwrócenie uwagi przez woźnicę, nie wiedziałbym był, kiedyśmy przekroczyli granicę; ani kraj, ani ludzie nie zmienili swej cechy zewnętrznej […]. A dalej pisząc o drodze na Spisz pisał: W tem miejscu na polnej drodze [za Gronkowem, który był ostatnią podhalańską wsią przed leżącą już na Spiszu Nową Białą], którąśmy postępowali, nie było nigdzie widomego znaku granicy galicyjsko-węgierskiej. Spór o to, czyśmy już na terytorium węgierskiem, czy jeszcze na galicyjskiem, rozstrzygnąć miała mapa sztabu jeneralnego. Poczęto ją rozkładać, ale nim się w nią wpatrzono, trwał dłuższy spór między „sosrębiarzem” [przezwanego tak z powodu swojego nadmiernego zamiłowania do ozdobnych belek stropowych w góralskich domach] a filologiem, bo ten umiał tylko wtedy czytać z mapy, jeżeli była ściśle ułożona w kierunku czterech stron świata. Nareszcie przekonano się, żeśmy jeszcze w Galicyi (Zawiliński, 1912, s. 111, 115). Znamiennym jest, że Zawiliński potrzebował widomego znaku granicy, a gdy nie mógł go dostrzec w terenie, wyciągnął mapę. Szukał wokół siebie tego, co tak łatwo znajdował na papierze. W terenie jednak gołym okiem nie mógł tego dostrzec. Potrzebował namacalnego dowodu, że granica istnieje. Dla niego i podobnych mu intelektualistów odkrywających wówczas Spisz i Orawę ta niewidoczność granicy stawała się dowodem, że po obu jej stronach mieszkają Polacy. Zatrzymywali się jednak na oznakach zewnętrznych, nie wchodzili w głąb. Widzieli podobieństwo strojów i krajobrazów, słyszeli podobieństwo języka, ale interpretowali je w odniesieniu do swojego świata – jasnych podziałów tożsamościowych. Nie potrafili zauważyć, że nie równa się to przynależności do polskiej czy słowackiej wspólnoty. To intensywne wpatrywanie się w poszukiwaniu linii granicznej, ale zarazem niezauważanie granicy stało się jedną z podstaw konfliktu międzypaństwowego po I wojnie światowej.
Przywołam jeszcze fragment, w którym Zawiliński i jego towarzysze w końcu dostrzegają linię graniczną. Pisze on o marszu wzdłuż Dunajca, rzeki przedzierającej się tutaj przez Pieniny, a jednocześnie rozdzielającej Galicję od Węgier: Nagle dostrzegliśmy jeden, po chwili drugi słup kamienny z napisem bardzo zagadkowym to M. O. to znów G. Rzecz wyjaśnił nam ks. proboszcz: to kamienie graniczne Węgier i Galicyi: M. O. to „Magyar Ország”, a G. to „Galicya”. Otrzymali wreszcie to, czego wcześniej tak usilnie szukali – widomy znak granicy. Ich reakcją nie było jednak zadowolenie z osiągniętego celu. Jakto? Przecież granicę galicyjsko-węgierską od ujścia Białki prawie do Szczawnicy na całej linii tworzy Dunajec? Skądże ta granica przeniosła się na brzeg lewy i zabrała kawałek wikliny Sromowczanom? Przyczyną okazało się podmycie prawego brzegu przez Dunajec, co miano wyrównać tą drobną zmianą. Zawiliński znacznie zmienia tutaj swój ton: Czy nie jest to wstęp do zachłannego pożądania „Trzech Koron” i Pienin? Wszak jeśli całe Tatry powinny być madziarskie, dlaczegożby nie miały nimi być i Pieniny?! (Zawiliński, 1912, s. 131–132). Dostrzeżenie linii granicznej zmienia jego opis z zachwytu piękną podróżą w obronę polskiego stanu posiadania (tytułowych kresów polszczyzny).
Podobny ton znajdziemy w polskich przewodnikach z tego czasu. Na przykład Mieczysław Orłowicz opisując podróże po Słowacji zwracał uwagę na przymusową madziaryzację mieszkających tam… Polaków (de facto chodziło o tamtejszych górali, których gwara stanowiła dla polskich autorów dowód ich świadomości narodowej, o którą zresztą nikt ich nie pytał). W wydaniu powojennym tego przewodnika dodał zdanie o sztuczności przebiegu granicy. Pogląd odmienny, znajdziemy w przewodniku czechosłowackim. Komentując wyjątkowość Spiszu autor stwierdza: Na całej długości polsko-czechosłowackiej granicy widać wielką bliskość językową. Ta okoliczność nie ma prowadzić do jednostronnego uważania obszarów przygranicznych za przynależnych tylko do jednej albo drugiej strony, jak czynią niektóre turystyczne przewodniki polskie, […] ale przeciwnie, powinna być podstawą do intensywniejszych kontaktów czechosłowacko-polskich. […] Szczególnie na Spiszu jest kontakt słowackiego i polskiego żywiołu tradycyjny i naturalny (Lázňovský, 1933, s. 436). Skupienie uwagi na linii granicznej u polskich autorów sprawiało, że ich spojrzenie na to, co powinno być sednem ich tekstów, a co tak celnie opisał czeski autor, było dość płytkie. Zanim zobaczyli granicę dostrzegali więcej niż wtedy, gdy już ją widzieli. Od tej chwili ich teksty skupiają się na obronie polskości w jej pobliżu. Mówili więc językiem politycznej mapy, z jej wyraźnymi konturami, a nie językiem codzienności mieszkańców przygranicznych miejscowości.
Po I wojnie światowej niezmienna dotąd granica miała ulec zmianie. Po burzliwych wydarzeniach, w których uczestniczyły obie strony politycznego sporu, na mocy decyzji Rady Ambasadorów z 28 lipca 1920 roku, trzynaście wsi na Spiszu i czternaście wsi na Orawie znalazło się w Polsce, a pozostałe przypadły Czechosłowacji. Rozstrzygnięcie mogło zasługiwać w pełni na miano kompromisu – nie zadowalało żadnej ze stron. Najbardziej odczuli to jednak, rzecz jasna, mieszkańcy tego regionu. Wytyczenie linii granicznej w miejscu, w którym jej nigdy wcześniej nie było, prowadziło do wymuszonego zerwania stosunków społecznych i gospodarczych. Na przykład mieszkańcy Jurgowa (słow. Jurgov), który nagle stał się wsią leżącą po polskiej stronie granicy, pozostawili na Słowacji swoje pola i łąki. Niektórzy mieli je nawet w obrębie leżącej poza pasem przygranicznym Słowiańskiej Wsi (słow. Slovenská Ves). Granica przecięła również inne powiązania – związane z pracą duszpasterską, z prawem połowu w rzece Białce, polowania w lasach, ba! utrudniła nawet niektórym mieszkańcom słowackiego Spiszu dojazd do, pozostałej w Czechosłowacji, Spiskiej Nowej Wsi, ponieważ najkrótsza droga wiodła teraz przez terytorium Polski. Te i inne sprawy rozwiązać musiano na poziomie międzynarodowym – w 1924 roku podpisano umowę polsko–czechosłowacką, tzw. protokoły krakowskie. Otwierał je zapis de facto znoszący granicę w imię bardziej zdroworozsądkowych zasad: Okoliczność, że grunta położone na granicy są tą granicą przecięte, nie może stanowić przeszkody dla wykonywania na tychże gruntach należytego gospodarstwa. Szybko zrozumiano, że linia na mapie niekoniecznie musi być korzystna w terenie. Dostrzeżono to, co widzieli na co dzień mieszkający w jej pobliżu.
Wytyczenie granicy w miejscu, w którym jej wcześniej nie było, nie zmienia przebiegu terenu tak jak przeobraża życie mieszkających w jej cieniu. Na zdjęciu granica polsko–czechosłowacka za Jurgowem, 1929, Narodowe Archiwum Cyfrowe, Koncern Ilustrowany Kurier Codzienny – Archiwum Ilustracji, sygn. 3/1/0/8/6390. Domena Publiczna.
Widząc granicę
Znaczne zmiany przyniosła II wojna światowa. Pierwsze lata po jej zakończeniu stanowiły trudny czas w życiu przygranicznych społeczności. W Polsce trwało wysiedlanie mniejszości łemkowskiej i ukraińskiej do Związku Radzieckiego. W końcu w wyniku akcji „Wisła”, a więc przymusowym przesiedleniu ich na „Ziemie Odzyskane” w 1947 roku tereny te straciły zupełnie swój dotychczasowy charakter. W opuszczonych wsiach zamieszkali ludzie, dla których życie przy granicy było nowym doświadczeniem. W tym samym czasie na Spiszu i Orawie walka pomiędzy nową polską władzą a antykomunistycznym podziemiem sprawiła, że, czując zagrożenie dla swojego życia i majątku, mieszkańcy uciekali za granicę. Patrząc na słowacką stronę, widzieli dla siebie miejsce bezpieczniejsze od własnego domu. Wydarzenia te przeobraziły wygląd przygranicznych miejscowości bardziej niż kiedykolwiek wcześniej. Mimo powrotu do przedwojennego przebiegu samej linii granicznej, wygląd granicy uległ znaczącemu przeobrażeniu.
Po 1948 roku zarówno Polska jak i Czechosłowacja były rządzone przez partie komunistyczne. Mieszkanka leżącej nad Popradem Andrzejówki, która w czasie okupacji bez problemu przekraczała graniczną rzekę, wspominała ten czas tak: ze Słowakami żyliśmy w braterskiej niby przyjaźni, a granicy pilnowali jak nigdy (Bogacz, 2019, s. 73). Paradoksem pozostaje, że przed wojną, gdy Polska i Czechosłowacja utrzymywały napięte stosunki, życie w cieniu granicy było mniej uciążliwe od czasów, gdy oficjalnie miała ona łączyć, a nie dzielić, bo żyły przy niej braterskie słowiańskie narody. Do tego jeszcze spojone odgórnie wspólną ideologią.
Gdy oswojona wcześniej bariera stała się de facto kordonem, zmianie musiało ulec i życie mieszkających przy niej ludzi. Niezauważana wcześniej, teraz stała się barierą dobrze widoczną. Nie od razu jednak rozdzieliła na dwa odrębne organizmy żyjące przy niej społeczności. Wciąż radzono sobie z jej przekraczaniem. Czyniono to jednak rzadziej i w wyjątkowych przypadkach.
W końcu granica polsko-słowacka stała się wręcz nieprzekraczalna. Na przełomie lat 40 i 50 XX w. wiązać się to mogło nawet ze śmiercią. Opisująca wyniki badań terenowych w Chochołowie przez grupę studentów i studentek z Instytutu Etnologii i Antropologii Kulturowej UW Maria Małanicz-Przybylska przywołuje relację o zastrzeleniu przekraczającego granicę członka rodziny rozmówcy przez polskiego żołnierza. Podobne wydarzenie zrelacjonowano w nadpopradzkiej Andrzejówce. Granicę przekraczał tam w tajemnicy mieszkaniec Sulina udając się do swojej dziewczyny. Polski żołnierz zastrzelił go, mimo że Słowak wracał z wizyty i już wchodził do ogrodu leżącego po drugiej stronie Popradu.
Małanicz-Przybylska zaznacza, że w relacjach o tym okresie powszechnym stał się strach, który towarzyszył też ludziom, którzy nie zajmowali się przemytem (Małanicz-Przybylska, 2022, s. 64). Dotyczył też tak prozaicznych czynności jak pasienie krów, ponieważ obawiano się, że przekroczą granicę i nie będzie można ich odzyskać. W efekcie stopniowo odwracano się od granicy, nie zauważano jej, nie patrzono w jej stronę, a przede wszystkim nie dostrzegano tego, co leży za nią. Tak było bezpieczniej.
Co widać z drugiej strony
Zmieniało się to od przełomu lat 50 i 60 XX wieku. Ale zamknięte granice pozostawiają swój trwały ślad w mentalności. Wróćmy na chwilę w tak wyjątkową dla całej granicy polsko-słowackiej dolinę Popradu. W przeciwieństwie do większości jej przebiegu linia graniczna nie prowadzi tutaj górskimi szczytami, lecz biegnie najniższym punktem terenu, środkiem płynącej rzeki. Jej przekroczenie wydaje się tak proste, że aż dziw bierze, że biegnie akurat tędy. W latach 60. XX wieku do znanego nam już Sulina przybył słowacki reportażysta Slavo Kalný, który na wstępie swej relacji wyraził mocne zdziwienie: To naprawdę dziwne… Pociąg jedzie przed tobą, mógłbyś rzucić w niego kamieniem, ale nie możesz wsiąść, ponieważ rzeka jest granicą, a pociąg pędzi przez terytorium innego kraju. To co oddzielało, inny reportażysta piszący o tej samej wsi wyobrażał sobie jako: linię powietrzną, która jest grubą linią na mapie, chyba najgrubszą (Weidler, 1973). Dodać muszę, że w rzeczywistości jednak cienką, bo przepuszczającą wzrok i słuch (no i kamień, jaki miał dolecieć do mknącego brzegiem pociągu) – widział on wszak kąpiących się po drugiej stronie w Popradzie Polaków i słyszał ich pozdrowienia wykrzykiwane w jego kierunku. Podobnie było w miejscach, gdzie to nie rzeka była barierą. Mieszkańcy Łapszanki, posiadający grunty przy granicy, będąc w polu rozmawiali z pracującymi po drugiej stronie mieszkańcami Osturni. Dalszym przykładem, że nawet najgrubsza linia na mapie nie musi stanowić przeszkody w terenie, jest relacja reportażysty z Mniszka nad Popradem. Opowiada on, że w tej miejscowości pożar łatwiej zauważyć z drugiej strony granicy. W takiej sytuacji wzajemnie pomagali sobie zarówno Polacy, jak i Słowacy.
Niekiedy jednak bywa tak, że granica, będąca linią na mapie, uwidacznia swoją obecność też w rzeczywistości. Slavo Kalný opisuje sytuację z czasów budowy szkoły w Sulinie. Z powodu braku dobrej drogi niemożliwym było przywieźć materiały budowlane na miejsce. Na szczęście Polacy zgodzili się na przejazd ciężarówek na polską stronę i przeprawienie się przez bród na Popradzie do Sulina. Było to odwrócenie kierunku drogi pokonywanej regularnie przed powstaniem trudno przekraczalnej granicy braterskiej przyjaźni. Jak wspominali starsi mieszkańcy tej wsi: przeprawiliśmy się na drugą stronę, wsiedliśmy do pociągu i w pół godziny byliśmy w Orłowie. Stamtąd krótki spacer do Preszowa. A z Preszowa mogliśmy wyruszyć w świat (Kalný, 1964). Granica odcięła ich nie tylko od polskiej strony, ale i od świata. Nowa szkoła, a więc i dostęp do świata dla najmłodszych, niespodziewanie przyszedł właśnie z tamtej strony.
Autorzy przywoływanych tekstów wspominają również o ponadgranicznych relacjach miłosnych. W Mniszku nad Popradem istniały: […] i takie codzienne, których skutkiem nie raz bywają śluby. Młodym [pracującym] na polach linia graniczna nie przeszkadza w tym, aby się sobie spodobać. Potem sobie wyrobią przepustkę, a po jakimś czasie widzimy ich w naszej sali ślubów. Polskim dziewczynom nasi chłopcy się podobają (Ozaník, 1975). Natomiast ksiądz z Osturni pod koniec XX wieku opowiadał, że miejscowi kawalerowie, zgodnie ze zwyczajem, gdy nie mogą znaleźć dziewczyny na miejscu, znajdują partnerkę w Polsce. Dla zakochanych istniała tylko druga osoba i dlatego widzieli więcej. Wbrew przysłowiu miłość ich nie oślepiała, lecz wyostrzała wzrok. Granica traciła moc, stawała się ledwie swym cieniem, już nawet nie linią, ale napowietrzną kreską bez znaczenia.
Te historie pokazują, że to co oznaczone jest wyraźnie na mapie, w terenie widziane jest inaczej – patrzy się nie na linię, ale poza nią, jakby jej w ogóle nie było. Z tym, że spojrzenie to możliwe jest dopiero wtedy, gdy uczynimy ten krok i skierujemy wzrok w stronę granicy. Można więc stwierdzić, że choć wyraźnie zaznaczona na mapie, w rzeczywistości staje się ledwo widoczna albo całkowicie znika nam z oczu. A zmysły – takie jak wzrok i słuch – przekraczają ją bez trudu, podkreślając jej nieszczelność i płynność. W związku z tym nabiera cech widma – jednocześnie widzialnego i niewidzialnego, zawieszonego pomiędzy materialnością i niematerialnością.
Nie widząc
Na koniec powtórzę otwierającą moje rozważania myśl – patrząc na granicę nie widzimy linii granicznej, ale przez nią. Do tego, by tak właśnie spojrzeć na granicę, zainspirowało mnie wspomnienie Antoniego Kroha: W połowie XX w., gdy chodziłem do szkoły w Bukowinie Tatrzańskiej, widok na Tatry Bielskie z okien naszej klasy był częścią mojego krajobrazu, a więc częścią Polski [nie leżą one w Polsce – MF]; ale gdy zobaczyłem słowacką kartę pocztową z widokiem Trzech Koron od Czerwonego Klasztoru, zapałałem dziecięcym oburzeniem: jakim prawem Słowacy chwalą się naszą górą? Ten dziecięcy odruch był po prostu myśleniem kategoriami mojej epoki (Kroh, 1995, s. 302). Odwróćmy sytuację i spójrzmy z Trzech Koron przed siebie. Widzimy Tatry, Magurę Spiską, Beskid Sądecki i Żywiecki, Gorce, w dole Czerwony Klasztor i przełom Dunajca. W całym tym pięknie krajobrazu największego wysiłku wymaga dostrzeżenie granicy. To zupełnie inne doświadczenie niż patrzenie na mapę, z jej wyraźnymi odcięciami – tu Polska, a tu Słowacja.
Przez wieki południowa granica Polski pozostawała stabilna i niezmienna, a przez to pozornie nieistotna. Spokój, choć upragniony, rzadko staje się tematem dla historyków czy publicystów. Ta granica była niezauważana, bo też rozdzielała coś, co stanowiło pewną całość. Dopiero patrząc na mapę, stawała się łatwo dostrzegalna. W terenie stawała się widoczna w momencie swojego zamknięcia, co nastąpiło wraz z rozwojem nowoczesnego państwa i potrzebą kontroli granicznych. Jednak przytoczone przeze mnie przykłady pokazują, że granica nie była całkowicie szczelna – pewne elementy przenikały przez nią swobodnie: spojrzenia, dźwięki, w końcu także relacje międzyludzkie, w tym miłość czy codzienna pomoc sąsiedzka.
Dzisiaj bez problemu możemy stanąć z każdej strony granicy, a nawet na samej linii granicznej. Transgraniczne projekty są coraz częstsze i pozwalają spojrzeć na nas samych, mieszkańców terenów przygranicznych, z innej perspektywy. W końcu z drugiej strony często widać lepiej (nie tylko pożar). To w końcu też przez to co jest, widać to, czego nie ma. Jeżdżąc (albo chodząc) przez leżące przy granicy rusińskie wsie, z dwujęzycznymi nazwami, z cerkwią, z kamiennymi krzyżami możemy się zastanowić, czemu to po drugiej stronie (przypominając opinię Kalnego – o rzut kamieniem) cerkwie te są dzisiaj rzymskokatolickie, tablice jednojęzyczne, a kamienne krzyże sporadyczne. To otwarcie granicy, jej zniknięcie dla oczu, pozwoliło zauważyć coś, co miało zniknąć, a żyło mimo to dalej. Nie widząc granicy, widzimy więcej. Tylko w ten sposób zauważymy procesy, których nie można zamknąć w jednym kraju. W całym ich bogactwie i złożoności. I pięknie. Wracam więc myślą do tej chwili, gdy pierwszy raz ujrzałem granicę. I już wiem czemu to tak we mnie utkwiło. Zobaczyłem, że granica nie jest kresem, a już na pewno nie polskości czy słowackości. Dla mnie był to początek odkrywania tego, co jest ponad nią i chęcią zobaczenia czegoś więcej niż tylko „nasze” i „obce”.
Obecność czasami świadczy o braku. Dwujęzyczny napis na budynku urzędu gminnego w Legnawie. Leżąca naprzeciwko, po polskiej stronie granicy, Andrzejówka do 1947 roku była wsią łemkowską. Tamtejsza greckokatolicka cerkiew jest dzisiaj kościołem rzymskokatolickim. Fot. M. Fornagiel, sierpień 2024 r.
Mariusz Fornagiel
Wykorzystane źródła i literatura
[1] O górskiej granicy pisała też Karolina Ćwiek-Rogalska. Zainteresowanych odsyłam do lektury.
[2] O specyfice rzeki będącej granicą i dzielącej miasto na dwie części – polskiego Cieszyna i Czeskiego Cieszyna – pisała Magdalena Bubík. Zainteresowanych odsyłam do lektury.
[3] Grupa etniczna Słowian wschodnich posługująca się własnym językiem, wyznająca grekokatolicyzm albo prawosławie. Zamieszkiwała zwarty obszar w południowej Polsce nazywany Łemkowszczyzną, do dziś mieszka na wschodniej Słowacji i Zakarpaciu w Ukrainie oraz w rozproszeniu w Polsce (Dolny Śląsk, południowo-wschodnia Polska).
[4] Wszystkie tłumaczenia w tekście zostały sporządzone przez autora.
Bogacz, J. red. (2019). Co można zabrać w ciągu godziny, Krynica Zdrój.
Brylak-Załuska, M. (1983). Maziarska wieś Łosie, Wrocław-Warszawa-Kraków-Gdańsk-Łódź.
Buchowski, M. (2004). Granica a uprawianie antropologii – uwagi wstępne, [w:] Polska-Niemcy. Pogranicze kulturowe i etniczne, M. Buchowski, A. Brencz (red.), Wrocław-Poznań.
Koma, J. (1961). Drotárstvo na Spiši, „Nové obzory. Vlastivedná ročenka východného Slovenska“, č. 3.
Kroh, A. (1995). Elementy słowackie w kulturze ludowej Podhala, [w:] Związki kulturalne polsko-słowackie w dziejach, J. Wyrozumski (red.), Kraków.
Lázňovský, B. (1933). Průvodce po Československé republice. Země slovenská a podkarpatoruská, Praha.
Małanicz-Przybylska M. (2022). Pogranicze jako dziedzictwo w narracjach mieszkańców Chochołowa na Podhalu, „Wrocławski Rocznik Historii Mówionej”, r. 12.
Orłowicz, M. (1914). Ilustrowany przewodnik po Galicyi, Bukowinie, Spiżu, Orawie i Śląsku Cieszyńskim, Lwów.
Orłowicz, M. (1921). Ilustrowany przewodnik po Spiszu, Orawie, Liptowie i Czadeckiem, Lwów-Warszawa.
Ozaník, I. (1975). A hory budú plakať, „Roľnícke noviny“, č. 215.
Reinfuss, R. (1995). Związki kulturowe po obu stronach Karpat w rejonie Łemkowszczyzny, [w:] Łemkowie w historii i kulturze Karpat, J. Czajkowski (red.), cz. I, Sanok 1995.
Weidler, E. (1973). Z môjho týždenníka, „Učiteľské noviny“, č. 31-32.
Zawiliński, R. (1912). Z kresów polszczyzny. Wrażenia podróżnika, Kraków.
Nasza współpraca z Muzeum Pomorza w Greifswaldzie w Niemczech trwa. Po zeszłorocznym spotkaniu roboczym nasz badacz, Michal Korhel, powrócił tam, aby zaprezentować wyniki swojej najnowszej pracy. W swojej prezentacji Michal skupił się na regionie Pomorza, w szczególności odnosząc się do tematu „duchów niemieckich”, które rzekomo nawiedzają mieszkańców Goleniowa. Przedstawił różne przykłady niemieckiego dziedzictwa kulturowego zachowanego w mieście i zbadał, w jaki sposób lokalni mieszkańcy angażują się w to dziedzictwo i reagują na nie dzisiaj. Późniejsza dyskusja stworzyła cenną okazję do porównania tych doświadczeń z doświadczeniami innych regionów dotkniętych przymusowym przesiedleniem poprzednich populacji. Chcielibyśmy podziękować Muzeum – a w szczególności Dorocie Makrutzki – za zaproszenie i wsparcie.
Zapraszamy do obejrzenia krótkiego filmu stworzonego przez Polską Akademię Nauk, w którym Karolina opowiada o tym, co robimy w ramach projektu. Film został nakręcony w Warszawie, co jest dość nietypowe. Skąd się wzięło widmowe piękno stolicy Polski? Oto link, pod którym mogą Państwo zobaczyć więcej!
W tym semestrze nasz zespół rozpoczął prowokujący do myślenia cykl wewnętrznych seminariów poświęconych eksploracji niemieckiej kultury pamięci, ze szczególnym uwzględnieniem przedstawienia wygnania i przesiedlenia w powojennych dziełach sztuki i pracach naukowych, zakorzenionych w Niemczech.
Rozpoczęliśmy w styczniu od dogłębnej analizy „Alles, was wir nicht erinnern”, niedawnego bestsellera autorstwa Christiane Hoffmann. Książka, osobista relacja z odtworzenia podróży jej ojca ze Śląska, stanowiła przejmujący punkt wyjścia do ciszy i napięć otaczających dzisiejszą pamięć zbiorową w Niemczech. Niektóre z naszych refleksji na ten temat można znaleźć tutaj.
Stamtąd przeszliśmy na bardziej akademickie terytorium, omawiając dwa przełomowe artykuły Roberta G. Moellera, który pisał obszernie o podzielonych kulturach pamięci Niemiec Wschodnich i Zachodnich. Chociaż jego argumenty są bogate i dobrze uzasadnione, podeszliśmy do nich z perspektywy widmontologicznej, badając to, co pozostaje niewypowiedziane lub widmowe w jego narracji. Doprowadziło nas to do obejrzenia zachodnioniemieckiego filmu Grün ist die Heide z 1951 r., który Moeller uważa za jeden z najpopularniejszych filmów tej epoki. Projekcja wywołała dynamiczną dyskusję na temat tego, w jaki sposób temat wygnania w filmie jest zarówno obecny, jak i wyparty — jednocześnie widoczny i zawoalowany — nawiązując do duchowych obecności, z którymi wszyscy stykamy się podczas naszych badań terenowych.
Na zakończenie tej serii seminariów zajrzeliśmy do tekstu Billa Nivena, skupiającego się wyłącznie na kulturze pamięci NRD. To zakończy nasze badanie tego, jak pamięć rozchodziła się w powojennych krajobrazach Niemiec.
Wrócimy po lecie — naładowani energią dzięki pracy terenowej, konferencjom i pisaniu — z nową serią seminariów. Do tego czasu będziemy nadal zastanawiać się nad tym, co jest pamiętane, co jest zapomniane i co pozostaje pomiędzy.
Pierwsze dni maja przyniosły przyjemną, słoneczną pogodę. Nasz badacz, Michal Korhel, wykorzystał to podczas swoich badań terenowych w Handlovej, wyruszając na poszukiwanie śladów dawnych niemieckich mieszkańców w otaczającym krajobrazie kulturowym. Wędrówki odbywał z mieszkańcem z mieszanej rodziny – jego matka pochodziła z niemieckiej rodziny w Handlovej, a jego ojciec przybył do miasta jako osadnik z Węgier. Dzięki temu przewodnikowi Michal zyskał cenne informacje nie tylko na temat lokalnych lasów, ale także na temat stylu życia i praktyk rolniczych ludności niemieckiej, jak również zmian, jakie zaszły w regionie po II wojnie światowej.
Dawne granice lądowe, zdjęcie: Michal Korhel
Pierwszy dzień rozpoczął się pod wzgórzami Biela skala i Veľký Gríč, które miały symboliczne znaczenie dla ludności niemieckiej. Znaczna część zboczy wzgórz służyła przed wojną jako pastwiska dla bydła. Świadczą o tym pozostałości tzw. letnich stajni i różne drzewa owocowe – wiśnie, jabłonie i grusze – które obecnie można znaleźć na skraju lasu lub nawet głęboko w lesie. Drzewa te pierwotnie sadzono, aby odstraszyć zwierzęta leśne od wkraczania na działki ogrodowe. Dziś ich kwiaty i owoce są żywym przypomnieniem o niemieckiej ludności Handlovej, która zasadziła je dziesiątki lat temu, zanim została przymusowo przesiedlona po wojnie. W wielu częściach okolicznych terenów nadal można znaleźć stosy kamieni – niegdyś granice poszczególnych działek. Nieruchomości te zostały później znacjonalizowane na mocy tzw. dekretów Beneša. Jednak ponieważ państwo czechosłowackie i nowi osadnicy nie byli w stanie lub nie chcieli korzystać z ziemi w taki sam sposób, jak poprzedni mieszkańcy, duża jej część została ponownie zalesiona. Z biegiem czasu las stopniowo pokrył dziesiątki, a nawet setki lat pracy pierwotnej populacji.
U źródła rzeki Handlovki, zdjęcie: Michal Korhel
Część tej historii jest obecnie na nowo odkrywana przez lokalnych entuzjastów, w tym przewodnika Michala. Jednym z przykładów jest źródło rzeki Handlovka, która przepływa przez miasto Handlová. Jej lokalizacja została niedawno ponownie zidentyfikowana. Ślady, takie jak dominujące drzewo i pozostałości otaczających murów, sugerują, że ludność niemiecka dobrze znała źródło, prawdopodobnie korzystając z niego jako celu krótkich wycieczek. Po oczyszczeniu oczekuje się, że ponownie będzie służyć podobnym celom rekreacyjnym.
Kwitnące drzewa owocowe na skraju lasu, zdjęcie: Michal Korhel
Drugiego dnia Michal i jego przewodnik podążyli śladami niemieckich górników, którzy kiedyś dojeżdżali do kopalni Handlová z pobliskiej Jánovej Lehoty (znanej po niemiecku jako Drexlerhau). Wzdłuż trasy górnicy podobno zatrzymywali się, aby pomodlić się przy krzyżu, który stoi do dziś. Podczas spaceru Michal ponownie natknął się na pozostałości zabudowań gospodarczych i różne drzewa owocowe. Niedalekie jezioro, sztucznie stworzone przez Niemców, zostało po wojnie przekształcone w popularne miejsce wypoczynku dla nowych osadników. Jak wspominał przewodnik Michala, dzieci budowały drewniane tratwy i odtwarzały bitwy morskie na jeziorze. W maju młode pary siadały pod kwitnącą wiśnią na brzegu. Dziś jezioro wydaje się zaniedbane i nikt nie pomyślałby o pływaniu w jego wodach.
Kwitnąca wiśnia nad jeziorem, zdjęcie: Michal Korhel
Michal zakończył swoją podróż w Jánova Lehota. Podobnie jak w Handlovej, znajdują się tam kamienne domy zbudowane przez miejscową ludność niemiecką przed II wojną światową. Jednak Jánová Lehota zachowała bardziej widoczne dowody swojej niemieckiej przeszłości. Być może najbardziej widoczny jest pomnik miejscowych mieszkańców, którzy zginęli w I wojnie światowej, znajdujący się naprzeciwko kościoła.
Pomnik mieszkańców Jánova Lehota poległych w I wojnie światowej, zdjęcie: Michal Korhel
Spacer po krajobrazie wokół Handlovej ujawnia wiele śladów życia, jakie kiedyś prowadzili pierwotni niemieccy mieszkańcy. Jednak wiele z nich pozostaje niezauważonych przez przeciętnego turystę lub leży poza oznakowanymi szlakami. Dlatego Michal jest szczególnie wdzięczny swojemu przewodnikowi, którego znajomość lokalnego krajobrazu i osobistych historii nadała nowe znaczenie miejscom, które napotkali. Przez pryzmat tej narracji pozostałości po poprzednich mieszkańcach zostały umieszczone w kontekście zarówno niemieckiego dziedzictwa, jak i nowszej obecności Słowaków. W ten sposób samo spacerowanie staje się istotną metodą badawczą.
Kamienne domy i kościół w Jánova Lehota, zdjęcie: Michal Korhel
Gdy zima zamieniła się w wiosnę, większość naszej energii poświęciliśmy intensywnej pracy terenowej — podróżom, obserwacjom, rozmowom i odkryciom. Aby się zregenerować i zastanowić, 23 kwietnia zorganizowaliśmy wewnętrzne seminarium, na którym podzieliliśmy się naszymi ostatnimi doświadczeniami i spostrzeżeniami z terenu.
Michal przedstawił swoje podróże do Czech i Słowacji, gdzie zgłębiał tematy istotne dla jego szerszych badań nad polsko-słowackimi krajobrazami pamięci. Na Słowacji spędził kilka tygodni, tropiąc ślady różnorodnego dziedzictwa niemieckiego, zagłębiając się w lokalne historie w Hauerlandzie i ich ciągłą obecność w narracjach kulturowych. Mogą Państwo przeczytać więcej o jego podróżach tutaj i tutaj.
Magdalena kontynuowała swoje badania terenowe w Pile w Polsce, skupiając się na dawnych obiektach protestanckich i ich transformacji — szczególnie w trakcie Wielkiego Postu. Jej praca odkryła inne wymiary tego, w jaki sposób te przestrzenie są poddawane recyklingowi, reinterpretowane lub cicho pozostają w tle współczesnego życia religijnego społeczności protestanckich i katolickich. Podsumowała to w jednym z postów.
Tymczasem Karolina wróciła do powiatu wałeckiego, gdzie współpracowała z Muzeum Ziemi Wałeckiej nad nową stałą wystawą, a także przeprowadzała wywiady, aby pogłębić naszą wiedzę na temat dziedzictwa regionalnego i jego żywej pamięci. Ona i Magdalena mogły się nawet spotkać osobiście — rzadki i mile widziany moment wspólnej pracy terenowej.
Słyszeliśmy również o nowościach od Karin, która reprezentowała nasz zespół na konferencji REECAS w Seattle. Jej refleksje wywołały dyskusję na temat tego, jak komunikować naszą pracę skupioną na Europie Środkowej szerszej międzynarodowej publiczności i jak tematy pamięci, przesiedleń i dziedzictwa rezonują w różnych regionach.
Ta energetyzująca sesja przypomniała nam, jak bardzo nasze badania są ze sobą powiązane, nawet gdy pracujemy w różnych miejscach i nad różnymi tematami. Praca terenowa zabiera nas w świat — ale seminaria takie jak to ponownie nas jednoczą. I tak — dobrze jest rozmawiać!
Na początku kwietnia Karina Hoření miała okazję zaprezentować wyniki swoich badań w Seattle. Coroczna konferencja Northwest Regional Conference for Russian, East European and Central Asian Studies (REECAS) na Uniwersytecie Waszyngtońskim gromadzi naukowców z Zachodniego Wybrzeża i Europy. Karina przedstawiła studium przypadku Gustava i Adolfa – dwóch mężczyzn narodowości niemieckiej, którzy próbowali odzyskać skonfiskowaną własność. Karina wykorzystuje ich przypadki, aby zilustrować różnice między czeskimi i słowackimi regionami po przesiedleniach. Prezentowanie naszego projektu poza Europą Środkową zawsze stanowi wyzwanie i cenne jest uzyskanie opinii zwrotnej i znalezienie wspólnych tematów z naukowcami z różnych regionów.
miejsca, gdzie odbywała się konferencja, zdjęcia: Karina Hoření
Pod koniec kwietnia Magdalena miała okazję zaprezentować swoje badania studentom Wydziału Sztuk Pięknych Uniwersytetu Karola w Pradze. Podczas wykładu przedstawiła cele swojego projektu doktorskiego i podzieliła się spostrzeżeniami na temat pracy nad pozostałościami niemieckich kościołów protestanckich na obszarach po przesiedleniach w ramach grantu Spectral Recycling.
Wykorzystując wybrane studia przypadków i materiały wizualne – w tym zdjęcia i teksty z badań terenowych – Magdalena zilustrowała, w jaki sposób pamięć i dziedzictwo materialne przecinają się w przestrzeniach przekształconych przez przesiedlenia. Wykład zakończył się angażującą dyskusją, podczas której studenci przedstawili przemyślane refleksje i pytania na ten temat.
Wydarzenie było możliwe dzięki wsparciu dra Tomáša Pavlíčka, wykładowcy na Uniwersytecie Karola i badacza w Instytucie Masaryka i Archiwum Czeskiej Akademii Nauk.
Chociaż region Hauerland był historycznie zdominowany przez ludność niemiecką, obejmował również słowackie wioski. W rezultacie osadnictwo niemieckie na tym obszarze można podzielić na kilka odrębnych stref. Nasz badacz, Michal Korhel, wcześniej prowadził badania terenowe w okolicach Handlovej, jednak niedawno odwiedził Nitrianske Pravno i okoliczne wioski, gdzie napotkał rzeczywistość nieznaną z jego wcześniejszych badań: widoczną obecność niemieckiego dziedzictwa w przestrzeni publicznej.
„Partyzancki” bunkier w pobliżu miejscowości Malinová, zdjęcie: Michal Korhel
Podczas II wojny światowej obszar ten był znany z silnego oporu antyfaszystowskiego, prowadzonego przez miejscowych Niemców o sympatiach komunistycznych – szczególnie ze wsi Malinová – którzy walczyli w Słowackim Powstaniu Narodowym (SNP), a później jako partyzanci. Ich dziedzictwo jest dziś uczczonew Malinovej pomnikiem w centrum wsi. W pobliżu znajduje się również bunkier „partyzancki”, który prawdopodobnie nigdy nie był używany przez partyzantów, ale służył jako schronienie dla miejscowej ludności cywilnej. Ze względu na bliskość wsi, po wojnie stał się miejscem pamięci. Dwa razy w roku lokalni mieszkańcy gromadzą się tam, aby upamiętnić opór przeciwko faszyzmowi.
Pomnik mieszkańców wsi Nitrianske Pravno, którzy zginęli podczas wojny, zdjęcie: Michal Korhel
Pomnik również zajmuje ważne miejsce w centrum wsi Nitrianske Pravno. Dzieli on jednak przestrzeń – i być może symboliczne znaczenie – z pomnikiem poświęconym miejscowym mieszkańcom, którzy zginęli w I wojnie światowej, na którym znajdują się wyłącznie niemieckie inskrypcje. Tuż za nim znajduje się muzeum lokalnej kultury niemieckiej. Niemieckie inskrypcje można znaleźć również w kościołach, zarówno w Nitrianske Pravno, jak i w sąsiednich wioskach, takich jak Malinová i Tužina. Michal odwiedził też lokalne cmentarze, gdzie znalazł wiele niemieckich nagrobków i pomników upamiętniających niemiecką ludność regionu.
Cmentarz we wsi Nitrianske Pravno, zdjęcie: Michal Korhel
Rozległe pozostałości niemieckiego dziedzictwa w Nitrianske Pravno i okolicach przywołują również wspomnienia okresu powojennego, kiedy to majątek konfiskowano miejscowym Niemcom i redystrybuowano Słowakom – niektórzy z pobliskich wiosek, inni z Węgier, Polski, Rumunii lub Rusi Podkarpackiej. W niemal każdym wywiadzie, jaki przeprowadził Michał podczas swojej wizyty, mieszkańcy wyrażali, że powojenne uregulowanie własności nie zostało zapomniane i nadal wpływa na relacje między mieszkańcami tego obszaru.