[ENG, Polish version below] In a short impression, Karolina describes what can be the meaning behind photography as hauntological art. To do so, she focuses on a photograph she found during her fieldwork in one of the family archives. She also shows how photography is present in the research on the post-displacement heritage, especially in the Goleniowskie Fotohistorie project our team cooperates with.
Fotografia, którą trzymam w dłoniach, ma profesjonalnie odbarwione brzegi, które uwypuklają uchwyconą postać. Zdjęcie z jednej strony utrwala moment w czasie, z drugiej daje złudzenie optyczne – jakby przedstawiona na zdjęciu kobieta powoli znikała. To znikanie jest niespieszne, jakby się dopiero zaczynało.
Znikają najpierw te partie ciała, na które i tak nie zwraca się uwagi, które zwyczajowo są tylko dodatkiem do twarzy, jak postument do popiersia. Liczy się przecież głównie twarz. To w końcu zdjęcie portretowe. Kobieta patrzy ze spokojem, włosy ułożone na żelazka, ślad po przedmiocie, którego nie ma – tak jak nie ma na zdjęciu aparatu ani fotografa – ale bez którego wszystko wyglądałoby inaczej. Może przed wizytą w atelier umówiła się w zakładzie fryzjerskim, może miała własne żelazka w domu, może czesała ją koleżanka, siostra, matka. Nie wiemy. Zdjęcie jak każdy przedmiot, z którym spotykamy się w trakcie naszych badań, prowokuje więcej pytań niż daje odpowiedzi.
Żelazko do włosów to szczególny przedmiot. Coś na kształt współczesnych prostownic i lokówek, nagrzewane tak, by nie spalić włosów, pozwalało na układanie ich w trwałe fale. Cud techniki fryzjerskiej, zaprezentowany po raz pierwszy w 1897 roku na paryskim Montmartre. Wiadomo, kto je wymyślił – Marcel Grateau, “król ondulacji”. Czesał gwiazdy epoki, aktorkę Jane Hading i tancerkę Josephine Baker, Europę ogarnęła obsesja fal. Na zdjęciu nie budzi wątpliwości, że włosy modelki ułożone są na żelazko. Zostawia określony kształt, który trudno z czymś pomylić. Fale trzymają się sztywno, błyszcząc lekko. Kobieta spokojnie patrzy prosto w obiektyw, wykrochmalony kołnierzyk przy ciemnej bluzce ledwie odstaje na karku, musiała wcześniej poprawić się, widocznie po uwagach fotografa ułożenie szyi sprawiło, że z tyłu koszuli uformowała się lekka fałdka. Staranna poza sprawia, że eleganckie ubranie zastyga na wieczność w nieprawidłowym fasonie.
Nie wiemy, czy żelazko do włosów, którym ułożono jej fryzurę, to jedno z tych pochodzących z wytwórni przyborów fryzjerskich Leona Pelleray’a. Czy mogły dotrzeć aż tak daleko – zdjęcie wykonano w dzisiejszej Białorusi i stamtąd przyjechało w nowe granice Polski po 1945 roku. Znalazło się w albumie na Pomorzu Środkowym. Osoby, które musiały opuścić swoje domy rodzinne za dzisiejszą wschodnią granicą, nazywano “repatriantami”, ukrywając w ten sposób fakt, że nie wracały one do ojczyzny, ale traciły tę, która na wschodzie znalazła się w granicach Związku Radzieckiego. Mowa o ponad 1,5 miliona osób, a “repatriacje” oficjalnie zakończono dopiero w końcu lat 50. “Repatrianci”, przybywający z Wileńszczyzny, Grodzieńszczyzny, Wołynia i innych regionów położonych na wschodzie, stanowili jedną z grup, która zasiedlała tzw. Ziemie Odzyskane od 1945 roku.
Na fotografii nie tylko brakuje przedmiotów, które posłużyły do jej wykonania. Kiedy odwracam je, żeby zobaczyć, co znajduje się na rewersie, znajduję zapisane zdecydowanym charakterem pisma ołówkiem słowa “kto to jest?”.
fot. Karolina Ćwiek-Rogalska, luty 2024
Być może nic tak dobrze nie oddaje widmowego charakteru zdjęć jak właśnie to proste zdanie na rewersie. Fotografia sama w sobie jest sztuką widmontologiczną. Z jednej strony utrwala jakiś obraz, z drugiej daje tylko złudzenie pamięci. Bo kiedy zabraknie kogoś, kto wie, kogo sfotografowano – albo pamięć tej osoby ulotni się – to utrwalenie jest tylko pozorne. Kto jest na zdjęciu? Czy kobieta, którą widzimy, to krewna czy koleżanka? Zdjęcie pochodzi sprzed wojny czy jest tylko wykonane w nieco archaicznej technice? Przyjechało wraz z rodziną “repatriantów”, czy zostało przysłane?
Domowe archiwa pełne są takich zdjęć. Utrwalona na pozór pamięć trwa w materialnym kształcie, niosąc ze sobą nie fakty, a wyobrażenia. To konkretne zdjęcie nie opowiada historii kobiety, którą na nim uwieczniono, mówi więcej o nieciągłości i wybiórczości domowych archiwów. Niejednokrotnie w trakcie rozmów w terenie, oglądając wspólnie zdjęcia słyszymy, że może przydałoby się spisać, kto na nich jest, póki ktoś jeszcze pamięta. Fotografia sama z siebie nie jest wystarczającym nośnikiem pamięci, raczej pożywką dla wyobraźni i domysłów. Zatrzymuje krótki moment w czasie, ale bez opisu pozostaje tylko mglistym utrwaleniem nie wiadomo kogo, nie wiadomo gdzie.
Co stało się z żelazkiem, którym nieznana kobieta ze zdjęcia ułożyła włosy? Gdzie jest aparat, którym wykonano fotografię? Tego się już nie dowiemy. Ale samo zdjęcie staje się przedmiotem pochodzącym z określonego momentu w czasie, interpretowanym na nowo, najpierw przy opisie, potem w trakcie przeglądania rodzinnego albumu i wreszcie wtedy, kiedy pytanie o nie zada badaczka. Towarzysząc fotografii nie jesteśmy więc sami. Wspólnie zastanawiamy się – cytując opis na rewersie – “kto to jest?”.
Dlatego tak ważne w naszych badaniach są historie przedmiotów. Te zapamiętane, te wytworzone i te domyślone. Dzięki nim możemy wspólnie się zastanowić, jaką rolę odgrywały przedmioty pozostawione przez poprzednich mieszkańców w nowych miejscach zamieszkania. Przywołany duch nie może bowiem mówić sam – potrzebuje pomocy medium. Tym medium może być osoba, która pamięta, może też być ta, która podsunie pomysł: nie tylko na to, kogo przedstawia zdjęcie, ale też gdzie szukać odpowiedzi. Mogą to być także ci, którzy nie przechowują już wspomnień, a wyłącznie domyślają się, kogo przedstawia fotografia.
Fot. Marian Dałkiewicz, kolekcja “Goleniowskie Fotohistorie”. Zdjęcie dzięki uprzejmości Anny Obszyńskiej
Czasem tym medium może być badaczka czy badacz, ale często są to najbliżsi, rodzina czy sąsiedzi, członkowie lokalnej wspólnoty. Takie podejście jest obecne chociażby w projekcie Goleniowskie Fotohistorie, z którym współpracujemy. Znalezione negatywy i kolekcja zdjęć wykonanych w powojennym Goleniowie przez miejscowego fotografa Mariana Dałkiewicza są nie tylko źródłem dotyczącym historii miasta. To także praca w wywoływanie duchów: kto może pamiętać albo chociaż kojarzyć postaci ze zdjęć? Kim były, czym się zajmowały, którymi ścieżkami przemierzały tę przestrzeń miasta, po której spacerują dzisiejsi mieszkańcy?
[ENG, Polish version below] In a short impression, Karolina describes what can be the meaning behind photography as hauntological art. To do so, she focuses on a photograph she found during her fieldwork in one of the family archives. She also shows how photography is present in the research on the post-displacement heritage, especially in the Goleniowskie Fotografie project our team cooperates with.
Fotografia, którą trzymam w dłoniach, ma profesjonalnie odbarwione brzegi, które uwypuklają uchwyconą postać. Zdjęcie z jednej strony utrwala moment w czasie, z drugiej daje złudzenie optyczne – jakby przedstawiona na zdjęciu kobieta powoli znikała. To znikanie jest niespieszne, jakby się dopiero zaczynało.
Znikają najpierw te partie ciała, na które i tak nie zwraca się uwagi, które zwyczajowo są tylko dodatkiem do twarzy, jak postument do popiersia. Liczy się przecież głównie twarz. To w końcu zdjęcie portretowe. Kobieta patrzy ze spokojem, włosy ułożone na żelazka, ślad po przedmiocie, którego nie ma – tak jak nie ma na zdjęciu aparatu ani fotografa – ale bez którego wszystko wyglądałoby inaczej. Może przed wizytą w atelier umówiła się w zakładzie fryzjerskim, może miała własne żelazka w domu, może czesała ją koleżanka, siostra, matka. Nie wiemy. Zdjęcie jak każdy przedmiot, z którym spotykamy się w trakcie naszych badań, prowokuje więcej pytań niż daje odpowiedzi.
Żelazko do włosów to szczególny przedmiot. Coś na kształt współczesnych prostownic i lokówek, nagrzewane tak, by nie spalić włosów, pozwalało na układanie ich w trwałe fale. Cud techniki fryzjerskiej, zaprezentowany po raz pierwszy w 1897 roku na paryskim Montmartre. Wiadomo, kto je wymyślił – Marcel Grateau, “król ondulacji”. Czesał gwiazdy epoki, aktorkę Jane Hading i tancerkę Josephine Baker, Europę ogarnęła obsesja fal. Na zdjęciu nie budzi wątpliwości, że włosy modelki ułożone są na żelazko. Zostawia określony kształt, który trudno z czymś pomylić. Fale trzymają się sztywno, błyszcząc lekko. Kobieta spokojnie patrzy prosto w obiektyw, wykrochmalony kołnierzyk przy ciemnej bluzce ledwie odstaje na karku, musiała wcześniej poprawić się, widocznie po uwagach fotografa ułożenie szyi sprawiło, że z tyłu koszuli uformowała się lekka fałdka. Staranna poza sprawia, że eleganckie ubranie zastyga na wieczność w nieprawidłowym fasonie.
Nie wiemy, czy żelazko do włosów, którym ułożono jej fryzurę, to jedno z tych pochodzących z wytwórni przyborów fryzjerskich Leona Pelleray’a. Czy mogły dotrzeć aż tak daleko – zdjęcie wykonano w dzisiejszej Białorusi i stamtąd przyjechało w nowe granice Polski po 1945 roku. Znalazło się w albumie na Pomorzu Środkowym. Osoby, które musiały opuścić swoje domy rodzinne za dzisiejszą wschodnią granicą, nazywano “repatriantami”, ukrywając w ten sposób fakt, że nie wracały one do ojczyzny, ale traciły tę, która na wschodzie znalazła się w granicach Związku Radzieckiego. Mowa o ponad 1,5 miliona osób, a “repatriacje” oficjalnie zakończono dopiero w końcu lat 50. “Repatrianci”, przybywający z Wileńszczyzny, Grodzieńszczyzny, Wołynia i innych regionów położonych na wschodzie, stanowili jedną z grup, która zasiedlała tzw. Ziemie Odzyskane od 1945 roku.
Na fotografii nie tylko brakuje przedmiotów, które posłużyły do jej wykonania. Kiedy odwracam je, żeby zobaczyć, co znajduje się na rewersie, znajduję zapisane zdecydowanym charakterem pisma ołówkiem słowa “kto to jest?”.
fot. Karolina Ćwiek-Rogalska, luty 2024
Być może nic tak dobrze nie oddaje widmowego charakteru zdjęć jak właśnie to proste zdanie na rewersie. Fotografia sama w sobie jest sztuką widmontologiczną. Z jednej strony utrwala jakiś obraz, z drugiej daje tylko złudzenie pamięci. Bo kiedy zabraknie kogoś, kto wie, kogo sfotografowano – albo pamięć tej osoby ulotni się – to utrwalenie jest tylko pozorne. Kto jest na zdjęciu? Czy kobieta, którą widzimy, to krewna czy koleżanka? Zdjęcie pochodzi sprzed wojny czy jest tylko wykonane w nieco archaicznej technice? Przyjechało wraz z rodziną “repatriantów”, czy zostało przysłane?
Domowe archiwa pełne są takich zdjęć. Utrwalona na pozór pamięć trwa w materialnym kształcie, niosąc ze sobą nie fakty, a wyobrażenia. To konkretne zdjęcie nie opowiada historii kobiety, którą na nim uwieczniono, mówi więcej o nieciągłości i wybiórczości domowych archiwów. Niejednokrotnie w trakcie rozmów w terenie, oglądając wspólnie zdjęcia słyszymy, że może przydałoby się spisać, kto na nich jest, póki ktoś jeszcze pamięta. Fotografia sama z siebie nie jest wystarczającym nośnikiem pamięci, raczej pożywką dla wyobraźni i domysłów. Zatrzymuje krótki moment w czasie, ale bez opisu pozostaje tylko mglistym utrwaleniem nie wiadomo kogo, nie wiadomo gdzie.
Co stało się z żelazkiem, którym nieznana kobieta ze zdjęcia ułożyła włosy? Gdzie jest aparat, którym wykonano fotografię? Tego się już nie dowiemy. Ale samo zdjęcie staje się przedmiotem pochodzącym z określonego momentu w czasie, interpretowanym na nowo, najpierw przy opisie, potem w trakcie przeglądania rodzinnego albumu i wreszcie wtedy, kiedy pytanie o nie zada badaczka. Towarzysząc fotografii nie jesteśmy więc sami. Wspólnie zastanawiamy się – cytując opis na rewersie – “kto to jest?”.
Dlatego tak ważne w naszych badaniach są historie przedmiotów. Te zapamiętane, te wytworzone i te domyślone. Dzięki nim możemy wspólnie się zastanowić, jaką rolę odgrywały przedmioty pozostawione przez poprzednich mieszkańców w nowych miejscach zamieszkania. Przywołany duch nie może bowiem mówić sam – potrzebuje pomocy medium. Tym medium może być osoba, która pamięta, może też być ta, która podsunie pomysł: nie tylko na to, kogo przedstawia zdjęcie, ale też gdzie szukać odpowiedzi. Mogą to być także ci, którzy nie przechowują już wspomnień, a wyłącznie domyślają się, kogo przedstawia fotografia.
Fot. Marian Dałkiewicz, kolekcja “Goleniowskie Fotohistorie”. Zdjęcie dzięki uprzejmości Anny Obszyńskiej
Czasem tym medium może być badaczka czy badacz, ale często są to najbliżsi, rodzina czy sąsiedzi, członkowie lokalnej wspólnoty. Takie podejście jest obecne chociażby w projekcie Goleniowskie Fotohistorie, z którym współpracujemy. Znalezione negatywy i kolekcja zdjęć wykonanych w powojennym Goleniowie przez miejscowego fotografa Mariana Dałkiewicza są nie tylko źródłem dotyczącym historii miasta. To także praca w wywoływanie duchów: kto może pamiętać albo chociaż kojarzyć postaci ze zdjęć? Kim były, czym się zajmowały, którymi ścieżkami przemierzały tę przestrzeń miasta, po której spacerują dzisiejsi mieszkańcy?
[ENG, Polish version below] When the Polish settlers came to the so-called “Recovered Territories” at the war’s end and its aftermath, they found there various things they did not know from their previous places of residence. Based on the example of the (former) monument to the fallen soldiers of the First World War in Maszewo in West Pomerania, Michal Korhel shows how the settlers and the generations of their children and grandchildren recycled the formerly German things according to their needs and beliefs.
Kiedy pod koniec II wojny światowej i przede wszystkim po wojnie polscy osadnicy przybyli na tereny tzw. Ziem Odzyskanych, znaleźli tam wiele rzeczy, z którymi do tej pory nie mieli żadnych doświadczeń. Do takich rzeczy z pewnością należą tzw. Kriegerdenkmäler – pomniki wojskowe poświęcone poległym w I wojnie światowej. Po 1945 roku w nowych granicach Polski znalazło się wiele pomników wybudowanych wcześniej przez niemieckie gminy, stowarzyszenia czy osoby prywatne. Duża część z nich poświęcona była właśnie poległym w I wojnie światowej. Jednak w Polsce międzywojennej pamięć o I wojnie światowej jako takiej nie była dużym zjawiskiem. (Ćwiek-Rogalska, Karczewska, Mrzygłód) Niemieckie pomniki stanowiły zatem dla osadników wyzwanie jako ciała wyraźnie obce w krajobrazie kulturowym. Ze względu na brak znajomości języka często kojarzono je raczej z kończącą się właśnie II wojną światową lub w ogóle negatywnie z Niemcami. Dlatego musiały zniknąć. Niekoniecznie oznaczało to fizyczne zniszczenie. (Ćwiek-Rogalska, Karczewska, Mrzygłód) W tym wpisie, na przykładzie jednego z takich pomników, przyjrzymy się bliżej, jak osadnicy wyposażeni w różne kulturowe zaplecza dostosowywali to, co znaleźli po swoich poprzednikach, ludności niemieckiej, do własnych potrzeb i pomysłów.
Ze względu na ogromne straty, jakie poniosły walczące strony w czasie I wojny światowej, pomniki upamiętniające poległych pełniły funkcję zastępczych grobów. W czasach Republiki Weimarskiej nie było centralnego pomnika poległych żołnierzy, a pamięć o ich śmierci została zatomizowana. (Welzbacher) Powstające pomniki miały różne kształty i rozmiary – w zależności od możliwości finansowych budujących, od prostych kamieni czy obelisków z tablicami pamiątkowymi po monumentalne dzieła sztuki autorstwa uznanych ówczesnych artystów. Miejsca ich powstania wybierano starannie, kotwicząc je w lokalnym krajobrazie – najczęściej w centrach miast, przed szkołą lub kościołem. (Ćwiek-Rogalska, Karczewska, Mrzygłód) Pomnik poległych w I wojnie światowej w Maszewie / Massow odbiega od zwykłej praktyki. Usytuowany w małym miasteczku na dzisiejszym Pomorzu Zachodnim powstał w 1926 roku ze współpracy Gregora Rosenbauera, dyrektora szczecińskiej Szkoły Rzemiosł Artystycznych i Georga Hanniga, dyrektora szczecińskiego cmentarza. Sam pomnik postawiono za miastem, gdzie stoi częściowo otoczony wodą i przypomina „Toteninsel” (niem. wyspę umarłych). (Welzbacher) Zbudowany został na planie kaplicy w stylu tzw. ekspresjonizmu ceglanego. Płaskorzeźby „żelaznych krzyży” wskazywały na jego funkcję jako pomnika poległych żołnierzy Cesarstwa Niemieckiego. W części frontowej pomnika dominuje okno w kształcie miecza. Budynek nie jest przykryty dachem, co łączy go z otaczającym go krajobrazem. Oprócz sakralności i związku z przyrodą pomnik w Maszewie kryje w sobie prawdopodobnie także inny symbol. Jest to cegła przepalona, z której jest prawie w całości zbudowany. Cegły te są swego rodzaju produktem wadliwym – kamieniem spalonym i uszkodzonym. Uszkodzenia cegieł w kontekście pomnika mogą stanowić alegorię zniszczonych, okaleczonych ciał poległych. Z drugiej strony trzeba wspomnieć także o aspekcie finansowym. Biorąc pod uwagę ograniczony budżet i wielkość budynku, cegła przepalona była stosunkowo tanim materiałem budowlanym. (Welzbacher)
„Toteninsel” z zarośniętym gajem, w którym znajduje się pomnik poległych żołnierzy I wojny światowej, fot. Michal Korhel
Już w momencie jego budowy twórcy byli świadomi znaczenia przyszłego pomnika na poziomie historyczno-politycznym nie tylko w kontekście regionalnym, ale także ponadregionalnym. (Welzbacher) Na podstawie wątków patriotycznych o wymiarze pomorsko-pruskim w twórczości Gregora Rosenbauera można przypuszczać, że pomnik w Maszewie powinien budzić wśród zwiedzających szczególne skojarzenia, a mianowicie związek z Zakonem Krzyżackim. Symbolika ta odegrała ważną rolę po ustaleniu nowej granicy polsko-niemieckiej, od której Maszewo było niedaleko. Pomnik w Maszewie upamiętniał nie tylko poległych żołnierzy pomorskich, ale także historię regionu i całego kraju. (Welzbacher)
„Kriegerdenkmal Massow”, rysunek projektowy Gregora Rosenbauera, Izba pamięci w Społecznym Muzeum Energetyki w Maszewie, fot. Michal Korhel
Paradoksalnie jednak w wyniku II wojny światowej Niemcy utraciły kolejne terytoria na wschodzie. Nawet samo Maszewo i pomnik znalazły się po polskiej stronie granicy. Nie wiadomo dokładnie, co się działo z pomnikiem w pierwszych latach po wojnie. W tym czasie zniknął także pomnik poświęcony sportowcom poległym w czasie I wojny światowej, który znajdował się w pobliżu kościoła. Zniknęły także niektóre ulice miasta. Celowo je rozebrano na materiał budowlany, a uzyskane cegły miały posłużyć do odbudowy Warszawy. Nasuwa się pytanie, dlaczego głównego pomnika poległych niemieckich maszewiaków nie spotkał podobny los. W jego „uratowaniu” mogły odegrać rolę np. jego lokalizacja poza miastem. Najważniejszy był w tej sprawie rzekomo jednak sam materiał, z którego został pomnik zbudowany i na którym jego twórcy zaoszczędzili pieniądze. Mówi się, że wypalonej cegły nie można ponownie wykorzystać tak samo jak zwykłej cegły. Pomnik jako taki zatem pozostał, usunięto tylko z niego symbole niemieckie.
Widok pomnika od tyłu, na białych kwadratach w górnej części znajdowały się płaskorzeźby „żelaznych krzyży”, fot. Michal Korhel
W pamięci drugiego pokolenia powojennych osadników Maszewa ten pomnik nazywany jest „zamkiem”. Choć wiadomo było, że pozostawili go tam Niemcy, mało kto już wiedział, jakie było pierwotne znaczenie budynku. Ze względu na swoje rozmiary, położenie częściowo otoczone wodą, układ oraz brak dachu sprawiał wrażenie ruiny miniatury zamku. Zmieniło się nie tylko jego postrzeganie, ale także jego rola w społeczeństwie lokalnym. Częściowo służył dzieciom na lekcjach wychowania fizycznego. Jedna grupa dzieci była w środku i musiała „zamku” bronić, druga zaś musiała go zdobyć. Obok wybudowano także tymczasową bieżnię. Oprócz dzieci, z pomnika korzystali także dorośli, którzy chodzili tam, aby tańczyć i bawić się. Mówi się, że podczas zabaw na jednym z podestów siedziała nawet orkiestra.
Przy pomniku z rozmówcami, fot. Michal Korhel
Od lat 60. XX w. Maszewo zaczęli odwiedzać wysiedleni niemieccy mieszkańcy. Wizyty te stopniowo przerodziły się we współpracę z władzami lokalnymi, czego efektem była między innymi i restauracja „zamku”, który ponownie stał się pomnikiem. Nie przywrócono jednak płaskorzeźb „żelaznych krzyży”, a pamięć o poległych została upowszechniona. Pomnik nie był już poświęcony wyłącznie poległym Niemcom w I wojnie światowej, ale poległym Niemcom i Polakom w obu wojnach światowych. Wraz z ponownym otwarciem w 1993 roku podpisano współpracę pomiędzy miastami Maszewo i Mölln (Niemcy), gdzie po wojnie osiedlili się przymusowo wysiedleni niemieccy mieszkańcy Maszewa.
Tablica na odrestaurowanym pomniku w języku polskim, fot. Michal Korhel
Charakter pomników jako takich pozwala na ich ponowne wykorzystanie – recykling. Była to także powszechna praktyka w Niemczech już w okresie międzywojennym, kiedy niektóre gminy ze względu na złą sytuację ekonomiczną przekształcały pomniki z czasów wojen napoleońskich czy zjednoczenia Niemiec na nowe. (Ćwiek-Rogalska, Karczewska, Mrzygłód) Podobną praktykę stosowali także osadnicy, którzy przybyli na Pomorze Zachodnie po 1945 roku. W czasie tzw. degermanizacji Ziem Odzyskanych część niemieckich zabytków padła ofiarą wandalizmu lub uległa całkowitemu zniszczeniu. Inne zostały pozostawione na łasce losu. W niektórych jednak przypadkach pomniki te poddano recyklingowi na pomniki o charakterze sakralnym (np. Kaplice Marii Panny) lub pomniki nawiązujące do przeszłości Polski. (Ćwiek-Rogalska, Karczewska, Mrzygłód) Wyjątkowość losu maszewskiego „zamku” z pewnością polega na jego kształcie i wielkości, które uchroniły go przed zniszczeniem. W odniesieniu do uratowania tego pomnika pewną rolę odegrała także nieznajomość polskich osadników co do okoliczności jego powstania i jego znaczenia w okresie międzywojennym.
Poniemiecki pomnik w Maszewie na tzw. Ziemiach Odzyskanych nawet po prawie stu latach zachował swoją pierwotną rolę, choć w bardziej upowszechnionej formie. Dodatkowo można go postrzegać także jako symbol zbliżenia polsko-niemieckiego. Jednak w zbiorowej pamięci mieszkańców Maszewa ten pomnik do dziś pozostaje jako „zamek”, którego bronili lub zdobywali jako dzieci, a jako dorośli chodzili tutaj na zabawy taneczne.
Michal Korhel
Wykorzystane źródła i literatura
Ćwiek-Rogalska, K., Karczewska, M. & Mrzygłód, I. “Na pamiątkę” czego i komu? Pomniki ku czci poległych i zaginionych w I wojnie światowej, komentarz naukowy do Katalogu pomników Pomorza Środkowego, dostępny on-line: https://ispan.waw.pl/pomniki-poleglych/komentarz/ (dostęp 29.4.2024).
Welzbacher, Ch. (2011/12). Eine “Toteninsel” für Pommern. Das Kriegerehrenmal von Massow (1926) als Antwort auf eine nationale Bauaufgabe. Jahrbuch zur Kultur und Literatur der Weimarer Republik, vol. 15, 177-196.
wywiady przeprowadzone przez autora wpisu w Maszewie w marcu 2023 r.
[ENG, Polish version below] When the Polish settlers came to the so-called “Recovered Territories” at the war’s end and its aftermath, they found there various things they did not know from their previous places of residence. Based on the example of the (former) monument to the fallen soldiers of the First World War in Maszewo in West Pomerania, Michal Korhel shows how the settlers and the generations of their children and grandchildren recycled the formerly German things according to their needs and beliefs.
Kiedy pod koniec II wojny światowej i przede wszystkim po wojnie polscy osadnicy przybyli na tereny tzw. Ziem Odzyskanych, znaleźli tam wiele rzeczy, z którymi do tej pory nie mieli żadnych doświadczeń. Do takich rzeczy z pewnością należą tzw. Kriegerdenkmäler – pomniki wojskowe poświęcone poległym w I wojnie światowej. Po 1945 roku w nowych granicach Polski znalazło się wiele pomników wybudowanych wcześniej przez niemieckie gminy, stowarzyszenia czy osoby prywatne. Duża część z nich poświęcona była właśnie poległym w I wojnie światowej. Jednak w Polsce międzywojennej pamięć o I wojnie światowej jako takiej nie była dużym zjawiskiem. (Ćwiek-Rogalska, Karczewska, Mrzygłód) Niemieckie pomniki stanowiły zatem dla osadników wyzwanie jako ciała wyraźnie obce w krajobrazie kulturowym. Ze względu na brak znajomości języka często kojarzono je raczej z kończącą się właśnie II wojną światową lub w ogóle negatywnie z Niemcami. Dlatego musiały zniknąć. Niekoniecznie oznaczało to fizyczne zniszczenie. (Ćwiek-Rogalska, Karczewska, Mrzygłód) W tym wpisie, na przykładzie jednego z takich pomników, przyjrzymy się bliżej, jak osadnicy wyposażeni w różne kulturowe zaplecza dostosowywali to, co znaleźli po swoich poprzednikach, ludności niemieckiej, do własnych potrzeb i pomysłów.
Ze względu na ogromne straty, jakie poniosły walczące strony w czasie I wojny światowej, pomniki upamiętniające poległych pełniły funkcję zastępczych grobów. W czasach Republiki Weimarskiej nie było centralnego pomnika poległych żołnierzy, a pamięć o ich śmierci została zatomizowana. (Welzbacher) Powstające pomniki miały różne kształty i rozmiary – w zależności od możliwości finansowych budujących, od prostych kamieni czy obelisków z tablicami pamiątkowymi po monumentalne dzieła sztuki autorstwa uznanych ówczesnych artystów. Miejsca ich powstania wybierano starannie, kotwicząc je w lokalnym krajobrazie – najczęściej w centrach miast, przed szkołą lub kościołem. (Ćwiek-Rogalska, Karczewska, Mrzygłód) Pomnik poległych w I wojnie światowej w Maszewie / Massow odbiega od zwykłej praktyki. Usytuowany w małym miasteczku na dzisiejszym Pomorzu Zachodnim powstał w 1926 roku ze współpracy Gregora Rosenbauera, dyrektora szczecińskiej Szkoły Rzemiosł Artystycznych i Georga Hanniga, dyrektora szczecińskiego cmentarza. Sam pomnik postawiono za miastem, gdzie stoi częściowo otoczony wodą i przypomina „Toteninsel” (niem. wyspę umarłych). (Welzbacher) Zbudowany został na planie kaplicy w stylu tzw. ekspresjonizmu ceglanego. Płaskorzeźby „żelaznych krzyży” wskazywały na jego funkcję jako pomnika poległych żołnierzy Cesarstwa Niemieckiego. W części frontowej pomnika dominuje okno w kształcie miecza. Budynek nie jest przykryty dachem, co łączy go z otaczającym go krajobrazem. Oprócz sakralności i związku z przyrodą pomnik w Maszewie kryje w sobie prawdopodobnie także inny symbol. Jest to cegła przepalona, z której jest prawie w całości zbudowany. Cegły te są swego rodzaju produktem wadliwym – kamieniem spalonym i uszkodzonym. Uszkodzenia cegieł w kontekście pomnika mogą stanowić alegorię zniszczonych, okaleczonych ciał poległych. Z drugiej strony trzeba wspomnieć także o aspekcie finansowym. Biorąc pod uwagę ograniczony budżet i wielkość budynku, cegła przepalona była stosunkowo tanim materiałem budowlanym. (Welzbacher)
„Toteninsel” z zarośniętym gajem, w którym znajduje się pomnik poległych żołnierzy I wojny światowej, fot. Michal Korhel
Już w momencie jego budowy twórcy byli świadomi znaczenia przyszłego pomnika na poziomie historyczno-politycznym nie tylko w kontekście regionalnym, ale także ponadregionalnym. (Welzbacher) Na podstawie wątków patriotycznych o wymiarze pomorsko-pruskim w twórczości Gregora Rosenbauera można przypuszczać, że pomnik w Maszewie powinien budzić wśród zwiedzających szczególne skojarzenia, a mianowicie związek z Zakonem Krzyżackim. Symbolika ta odegrała ważną rolę po ustaleniu nowej granicy polsko-niemieckiej, od której Maszewo było niedaleko. Pomnik w Maszewie upamiętniał nie tylko poległych żołnierzy pomorskich, ale także historię regionu i całego kraju. (Welzbacher)
„Kriegerdenkmal Massow”, rysunek projektowy Gregora Rosenbauera, Izba pamięci w Społecznym Muzeum Energetyki w Maszewie, fot. Michal Korhel
Paradoksalnie jednak w wyniku II wojny światowej Niemcy utraciły kolejne terytoria na wschodzie. Nawet samo Maszewo i pomnik znalazły się po polskiej stronie granicy. Nie wiadomo dokładnie, co się działo z pomnikiem w pierwszych latach po wojnie. W tym czasie zniknął także pomnik poświęcony sportowcom poległym w czasie I wojny światowej, który znajdował się w pobliżu kościoła. Zniknęły także niektóre ulice miasta. Celowo je rozebrano na materiał budowlany, a uzyskane cegły miały posłużyć do odbudowy Warszawy. Nasuwa się pytanie, dlaczego głównego pomnika poległych niemieckich maszewiaków nie spotkał podobny los. W jego „uratowaniu” mogły odegrać rolę np. jego lokalizacja poza miastem. Najważniejszy był w tej sprawie rzekomo jednak sam materiał, z którego został pomnik zbudowany i na którym jego twórcy zaoszczędzili pieniądze. Mówi się, że wypalonej cegły nie można ponownie wykorzystać tak samo jak zwykłej cegły. Pomnik jako taki zatem pozostał, usunięto tylko z niego symbole niemieckie.
Widok pomnika od tyłu, na białych kwadratach w górnej części znajdowały się płaskorzeźby „żelaznych krzyży”, fot. Michal Korhel
W pamięci drugiego pokolenia powojennych osadników Maszewa ten pomnik nazywany jest „zamkiem”. Choć wiadomo było, że pozostawili go tam Niemcy, mało kto już wiedział, jakie było pierwotne znaczenie budynku. Ze względu na swoje rozmiary, położenie częściowo otoczone wodą, układ oraz brak dachu sprawiał wrażenie ruiny miniatury zamku. Zmieniło się nie tylko jego postrzeganie, ale także jego rola w społeczeństwie lokalnym. Częściowo służył dzieciom na lekcjach wychowania fizycznego. Jedna grupa dzieci była w środku i musiała „zamku” bronić, druga zaś musiała go zdobyć. Obok wybudowano także tymczasową bieżnię. Oprócz dzieci, z pomnika korzystali także dorośli, którzy chodzili tam, aby tańczyć i bawić się. Mówi się, że podczas zabaw na jednym z podestów siedziała nawet orkiestra.
Przy pomniku z rozmówcami, fot. Michal Korhel
Od lat 60. XX w. Maszewo zaczęli odwiedzać wysiedleni niemieccy mieszkańcy. Wizyty te stopniowo przerodziły się we współpracę z władzami lokalnymi, czego efektem była między innymi i restauracja „zamku”, który ponownie stał się pomnikiem. Nie przywrócono jednak płaskorzeźb „żelaznych krzyży”, a pamięć o poległych została upowszechniona. Pomnik nie był już poświęcony wyłącznie poległym Niemcom w I wojnie światowej, ale poległym Niemcom i Polakom w obu wojnach światowych. Wraz z ponownym otwarciem w 1993 roku podpisano współpracę pomiędzy miastami Maszewo i Mölln (Niemcy), gdzie po wojnie osiedlili się przymusowo wysiedleni niemieccy mieszkańcy Maszewa.
Tablica na odrestaurowanym pomniku w języku polskim, fot. Michal Korhel
Charakter pomników jako takich pozwala na ich ponowne wykorzystanie – recykling. Była to także powszechna praktyka w Niemczech już w okresie międzywojennym, kiedy niektóre gminy ze względu na złą sytuację ekonomiczną przekształcały pomniki z czasów wojen napoleońskich czy zjednoczenia Niemiec na nowe. (Ćwiek-Rogalska, Karczewska, Mrzygłód) Podobną praktykę stosowali także osadnicy, którzy przybyli na Pomorze Zachodnie po 1945 roku. W czasie tzw. degermanizacji Ziem Odzyskanych część niemieckich zabytków padła ofiarą wandalizmu lub uległa całkowitemu zniszczeniu. Inne zostały pozostawione na łasce losu. W niektórych jednak przypadkach pomniki te poddano recyklingowi na pomniki o charakterze sakralnym (np. Kaplice Marii Panny) lub pomniki nawiązujące do przeszłości Polski. (Ćwiek-Rogalska, Karczewska, Mrzygłód) Wyjątkowość losu maszewskiego „zamku” z pewnością polega na jego kształcie i wielkości, które uchroniły go przed zniszczeniem. W odniesieniu do uratowania tego pomnika pewną rolę odegrała także nieznajomość polskich osadników co do okoliczności jego powstania i jego znaczenia w okresie międzywojennym.
Poniemiecki pomnik w Maszewie na tzw. Ziemiach Odzyskanych nawet po prawie stu latach zachował swoją pierwotną rolę, choć w bardziej upowszechnionej formie. Dodatkowo można go postrzegać także jako symbol zbliżenia polsko-niemieckiego. Jednak w zbiorowej pamięci mieszkańców Maszewa ten pomnik do dziś pozostaje jako „zamek”, którego bronili lub zdobywali jako dzieci, a jako dorośli chodzili tutaj na zabawy taneczne.
Michal Korhel
Wykorzystane źródła i literatura
Ćwiek-Rogalska, K., Karczewska, M. & Mrzygłód, I. “Na pamiątkę” czego i komu? Pomniki ku czci poległych i zaginionych w I wojnie światowej, komentarz naukowy do Katalogu pomników Pomorza Środkowego, dostępny on-line: https://ispan.waw.pl/pomniki-poleglych/komentarz/ (dostęp 29.4.2024).
Welzbacher, Ch. (2011/12). Eine “Toteninsel” für Pommern. Das Kriegerehrenmal von Massow (1926) als Antwort auf eine nationale Bauaufgabe. Jahrbuch zur Kultur und Literatur der Weimarer Republik, vol. 15, 177-196.
wywiady przeprowadzone przez autora wpisu w Maszewie w marcu 2023 r.
Od 9. do 10. apríla sa v priestoroch Leibniz-Institut für Geschichte und Kultur des östlichen Europa (GWZO) v Lipsku (Nemecko) konala konferencia pod názvom „Übersehen, vergessen, stillgestellt? Zur Latenz kulturellen Erbes“. Jej cieľom bolo predovšetkým diskutovať o rôznych prípadoch „tichého“, skrytého a prehliadaného kultúrneho dedičstva a jeho stavu medzi prítomnosťou a neprítomnosťou. Okrem toho sa účastníci konferencie mali zamyslieť nad konceptom latentnosti v kontexte kultúrneho dedičstva na teoretickej úrovni.
Náš vedecký pracovník Michal Korhel sa na konferencii zúčastnil s prezentáciou „Wiederbelebung deutscher Geister in Handlová? Der Umgang mit dem Erbe der Karpatendeutschen in der Slowakei“ (Oživovanie nemeckých duchov v Handlovej? Ako sa Slovensko vyrovnáva s dedičstvom karpatských Nemcov). Michal vo svojom príspevku predstavil nemecké kultúrne dedičstvo, presnejšie jeho pozostatky v Handlovej ako duchov, ktoré strašia obyvateľov mesta. Pri prezentovaní rôznych príkladov, ktoré pri svojej práci v teréne identifikoval, sa Michal zameral na otázku, ako dnes miestni obyvatelia vnímajú týchto duchov. Aj keď musel skonštatovať, že pozostatky nemeckého dedičstva v Handlovej a na Slovensku sú vo veľkej miere ignorované, zdôraznil existenciu niekoľkých občianskych iniciatív, ktorých cieľom je žiť s nemeckými duchmi „spravodlivo“. To znamená, že sa snažia reinterpretovať a transformovať nemecké dedičstvo v súčasnom kontexte. V nasledujúcej diskusii divákov zaujali príklady „exorcizmu“ a téma duchov z pohľadu vyhnaných Nemcov. Okrem toho sa diskusia zaoberala otázkou morálky a pragmatizmu v súvislosti s recykláciou nemeckých duchov (najmä nemeckých náhrobkov a cintorínov).
[ENG, Polish version below] The towns of Český Těšín and Cieszyn are now two localities, but for centuries there was only one Cieszyn. Today, the Most Przyjaźni (the Friendship Bridge) connecting the Cieszyns reminds us of it in almost every inch of its length. The bridge also has its ghosts, who on the one hand demonstrate division and on the other, unity. They choose their time to do so. By their presence, they force the inhabitants of the towns to interact with them, and the residents do not always know how to respond. The question is, what are these ghosts and which one is likely to win over the reign of the Most Przyjaźni? Magdalena Bubík, the PhD student at the SpectralRecycling project, decided to check as a researcher, but also as the inhabitant of Cieszyn.
Wiele osób często pyta mnie, skąd pochodzę. Niektórzy bardziej obeznani dopytują też, w którym mieście właściwie mieszkam – w Cieszynie czy w Czeskim Cieszynie. Ja natomiast odpowiadam, że w tym drugim, ale zawsze szybko dodaję, że to tak naprawdę jedno miasto podzielone na dwie części. Nie wiem jednak, czy to nie jest bardziej moje skryte marzenie, aby tak było. A może konflikt o jedność czy podział jest tu nadal obecny?
Przez wieki bowiem istniał tylko jeden Cieszyn, centrum nie tylko Księstwa Cieszyńskiego, ale całego Śląska Cieszyńskiego, czyli terenów obejmujących też inne państwa stanowe[1]. Teren ten leży obecnie w dwóch państwach – w Polsce i w Republice Czeskiej. W okresie reorganizacji mapy Europy po I wojnie światowej, Cieszyńskie, jako teren pograniczny i bardzo dobrze prosperujący, był smakowitym kąskiem dla obu państw. Swoją rolę odgrywały tutaj też kwestie narodowościowe. Po licznych dyskusjach, a także aktach przemocy z obu stron, zamieszkach i strajkach, w 1920 roku obradująca w Paryżu Rada Ambasadorów podjęła decyzję, że Cieszyńskie zostanie podzielone na pół, a rzeka Olza będzie jednym z wyznaczników nowej granicy (Nowak, 2015a; Gąsior, 2020). Faktycznie, geograficznie teren został podzielony mniej więcej na pół. W praktyce jednak, po stronie czeskiej zostały ważne ośrodki przemysłowe, zagłębie górnicze, kolej, ale też ludność identyfikująca się jako Polacy. Ponieważ rzeka Olza wije się pomiędzy dwoma częściami Cieszyna, stała się granicą dwóch państw. Po stronie polskiej została nie tylko najstarsza historycznie część miasta, ale też centrum administracyjne, dlatego po stronie czeskiej musiało w ciągu krótkiego okresu powstać właściwie od podstaw zaplecze administracyjne miasta, włącznie z rynkiem i ratuszem (Ondřeka, 2020; Nováková, 2018). Dzisiaj w pełni funkcjonują dwa miasta – Cieszyn i Czeski Cieszyn (czes. Český Těšín).
Mieszkaniec miasta, mając wyobrazić sobie Cieszyn, od razu zobaczy w myśli obraz zielonego Wzgórza Zamkowego i górującej na nim Wieży Piastowskiej, pozostałościach po historycznych władcach Księstwa Cieszyńskiego. Widok ten poprzedza w miarę spokojna rzeka Olza. Jednak żeby zobaczyć taki obraz, musimy stać po stronie przeciwnej, na drugim brzegu. Drugi brzeg nie może istnieć bez pierwszego, choć aby tak się stało, musi istnieć coś pomiędzy nimi, jakiś łącznik, który spina oba brzegi.
Takim łącznikiem może być most. Według Władysława Kopalińskiego most symbolizuje ,,łączenie tego, co rozłączone w czasie i przestrzeni”, ale także ,,połączenie dwóch światów” (Kopaliński, 2015, s. 234). Autor używa różnych wersji słowa ,,łączyć” – łączyć rozłączone i połączyć dwie części. Dokładnie taka sytuacja występuje w Cieszynie, ponieważ dwie części miasta są ,,rozłączone w czasie i przestrzeni”. Most ten został wybudowany, aby łączyć i taką funkcję posiadał przez wieki, ale po 1920 roku jego rola diametralnie się zmieniła. Stał się czymś, co stoi pomiędzy dwoma państwami albo, używając słów Kopalińskiego, pomiędzy dwoma światami. Jeśli mamy dwie zupełnie odmienne rzeczywistości, dwa światy, to jaką funkcję miał pełnić most pomiędzy nimi? W ten sposób most stał się także upamiętnieniem przeszłości, rodzajem ducha, który uparcie przypomina o tym, że kiedyś Cieszyn był jednym miastem.
Czy most jest tutaj duchem? Duch, tak jak go rozumiemy w projekcie, jest czymś nie do końca uchwytnym, czymś co stoi pomiędzy dwoma światami: światem widzialnym i niewidzialnym, życiem i śmiercią, materialnością i niematerialnością (del Pilar Blanco & Peeren, 2013). Most Przyjaźni nie zatracił swojej funkcji infrastrukturalnej, jaką jest pokonanie rzeki, możliwość przedostania się na drugą stronę, ale jest też miejscem spotkania przeszłości z teraźniejszością, a jego duchy pozwalają nam spotkać się z tymi, którzy już nie żyją (Sterling, 2021). Most, tak samo jak duch, wymaga też od nas jakieś akcji, czegoś od nas żąda, o czym przypomina. Jest obecny w życiach mieszkańców, którzy nauczyli się żyć z obecnością granicy, a jednak niekiedy nastają chwile, kiedy oni sami nie wiedzą, jak odpowiedzieć na wołania mostu, o czym będę pisała poniżej.
Obecnie most jest łącznikiem nie pomiędzy dwoma stronami miasta, ale dwoma państwami, zaś szumiąca pod nim Olza trudno niezauważalną granicą. W ciągu wieków zwano go różnie: Długi, Solny, Główny, Zamkowy, Olziański, jednak od 1954 roku nosi nazwę Mostu Przyjaźni. Jednak przyjaźni pomiędzy kim: dwoma państwami, dwoma miastami, dwoma światami? Cieszyn już nie jest jednym miastem, a most nie łączy już dwóch sąsiednich państw wchodzących w skład satelickiego układu z ZSRR.
Ten most mógłby wiele powiedzieć, nie tylko o ludziach, ich życiach, drobnych i większych interesach, ale także o wydarzeniach historycznych i specyfice tego tak bardzo różnorodnego regionu, jakim jest Śląsk Cieszyński. Most nie tylko sam może być duchem, ale i posiada swoje duchy. Chciałabym się skupić tylko na dwóch, które wydają mi się ambiwalentne, jakby walczące nieustannie pomiędzy sobą, kto wygra wojnę o panowanie nad Mostem Przyjaźni. Od razu pojawia się pytanie – jakie są to duchy i w jaki sposób się ze sobą spierają? A może powoli zaczyna już być widać zwycięstwo jednego z nich? W tekście tym postaram się pomóc przemówić duchom i pokazać ich oblicza.
Łączenie miast, ale czy naprawdę?
Pierwszy z nich to duch podziału. W 2010 roku zdecydowano się odnowić most oraz zbudować na nowo kawiarenkę, która funkcjonowała zaraz za mostem po czeskiej stronie w okresie międzywojennym. Miejscowi architekci odtworzyli ją z fotografii. Otrzymała nazwę Noiva, czyli odwrotność nazwy, którą nosiła wcześniej – Avion. Pierwotna nazwa została w międzyczasie zajęta przez inny lokal gastronomiczny, dlatego też autorzy projektu zdecydowali się na to przesunięcie. Popijając kawę w środku kawiarni, mieszkaniec dalej mógł się cieszyć oryginalną nazwą, która była widoczna w lustrzanym odbiciu szyb okiennych. Dzisiaj dodatkowo możemy przeczytać na stronach internetowych kawiarni, że ten sposób odczytania nazwy nawiązuje również do przedwojennej żydowskiej restauratorki Rosalii Wiesner. Stąd nazwę trzeba odczytać po hebrajsku – od strony prawej do lewej. Obecnie kawiarnia funkcjonuje pod obiema nazwami – Avion / Noiva.
Można by było pomyśleć, że to wszystko pięknie wygląda i nie widać w tym niczego przypominającego o podziale Cieszyna. Pod mostem dalej płynie ta sama rzeka Olza. Tyle że to nie tylko rzeka, ale i granica pomiędzy dwoma państwami. Dlatego też podczas odnawiania mostu, dokładnie pośrodku, zgodnie z przebiegającą w toku wodnym granicą państwową, wzdłuż całego mostu wbudowano świecącą linię wraz z nazwami dwóch państw, która miała tę granicę symbolizować. Dodatkowo po obu stronach stały tabliczki informujące, że wkracza się na teren innego państwa. Jaki był zamysł autorów, aby wbudować świecącą linię, która przypomina i zaznacza podział? Projekt ma dwojakie znaczenie. Z jednej strony, umożliwił odnowienie mostu i nadanie mu innego wyglądu, może nawet bardziej pokazującego obecne realia. Z drugiej, pozwolił także na zatarcie ran przeszłości. Ale zarazem je uwidocznił. Tym bardziej, że jeszcze tak niedawno, bo na przełomie roku 2007/2008, po wieloletnich staraniach Polska i Republika Czeska wstąpiły do strefy Schengen. To oznaczało, że po 87 latach zlikwidowano kontrole graniczne i mieszkańcy mogli bez żadnych utrudnień przejść na drugą stronę. Jaki jest zatem powód ponownego zaznaczania świecącą linią granicy pomiędzy Cieszynami? A może to właśnie duch, który wywołany ukazał się znowu? Most Przyjaźni dalej jest zatem symbolem podziału tych dwóch miast.
Linia graniczna na Moście Przyjaźni, w tle widać też kawiarnię Avion / Noiva; fot. Magdalena Bubík, 2023Linia graniczna wraz z tabliczką graniczną państw, fot. Magdalena Bubík, 2023
Linia stała się obecnie miejscem często wykorzystywanym przez turystów, którzy pieczołowicie robią sobie zdjęcia w najróżniejszych pozach z napisem w tle oznaczającym granicę; z moich obserwacji wynika, że najczęściej są to Polacy, pozujący na tle Czeskiego Cieszyna. Miejscowi zdążyli już przyzwyczaić się do tej atrakcji turystycznej i bez zastanowienia, wielkim łukiem okrążają grupkę turystów, aby nie przeszkodzić im podczas uwieczniania tej granicznej pamiątki. Linia graniczna, która miała upamiętniać trudne dzieje podzielonego na dwie części Cieszyna, stała się więc nie tylko popularnym miejscem turystycznym, ale również miejscem, gdzie przeszłość styka się z teraźniejszością i przemawia do niej. Swoją obecnością zmusza miejscowych, aby wchodzili z nią w interakcję poprzez obchodzenie jej i nieustannie przypomina o swojej obecności i o przeszłości. Wprost można by było powiedzieć, że mieszkańcy spotykają się z duchem, który nawiedza to miejsce. Niektórzy nie pamiętają albo nie chcą pamiętać o przeszłości, jednak duch – w postaci linii – nie tylko poprzez swoją obecność, ale też poprzez oświetlenie, a nawet przez obecność turystów robiących sobie przy nim zdjęcia, przypomina o sobie. Można go ominąć, do czego przyzwyczaiła się większość mieszkańców, ale na pewno trudno go, choćby podświadomie, nie zauważyć. Wymusza bowiem na przechodniach określone praktyki.
Co ciekawe jednak, z biegiem lat niektóre części linii przestały świecić (co widać na zamieszczonych zdjęciach), ale nie zdecydowano się na ich wymianę. Dlatego część osób może pokonać most bez zauważenia tego ducha podziału, tym bardziej jeśli nie napotka na drodze fotografujących się turystów. W mniej więcej tym samym okresie na scenę zaczyna wchodzić duch kompletnie inny, ale również wykorzystujący efekty świetlne, aby przypominać o swojej obecności.
Czy odblask tramwaju zwycięży?
Z zabudowań dawnej straży granicznej na moście pozostał już tylko główny budynek, który pierwotnie był wykorzystywany do organizowania wydarzeń kulturalnych. Z czasem zaczęto się jednak zastanawiać nad jego zburzeniem i wykorzystaniem tego miejsca do innych celów. Projekt przewidywał zburzenie go w 2021 roku, a później wybudowanie tam centrum informacyjnego dla turystów, obok którego ma stanąć tramwaj. Kiedyś miasto Cieszyn posiadało linię tramwajową, mającą swój początek i koniec po różnych stronach rzeki Olzy. Liczyła niecałe 1,8 km, dlatego była najkrótszą i najkrócej działającą (bo tylko w latach 1911-1921) w monarchii austro-węgierskiej. Jednak w 1921 roku władze miejskie zdecydowały, że podział miasta na dwie części jest wystarczającym powodem, aby zlikwidować ten sposób miejscowego transportu (Nowak, 2015b). Tramwaj został zlikwidowany, jednak dla części mieszkańców nawet po tylu latach tramwaj jest dalej na tyle ważny i symboliczny, że zdecydowano, aby ponownie stał się częścią mostu. Niektórym pomysł ten przypomniał wydarzenia z przełomu roku 2007/2008 i wstąpienie do strefy Schengen, co pozwoliło na bliższe kontakty tych dwóch miast. Wtedy to aktorzy czeskocieszyńskiego teatru przynieśli rekwizyty, związane ze spektaklem o cieszyńskim tramwaju – symbolu jednego miasta.
Zdecydowano, że rekwizyt zostanie zastąpiony czymś rzeczywistym i realnym. To wszystko miało ukoronować zaznaczenie po obu miastach dawnych przystanków linii tramwajowej. Tramwaj ma na powrót stać się symbolem i oznaką jedności obu Cieszynów. W dodatku ma stanąć właśnie na Moście Przyjaźni, podkreślając jego znaczenia jako łącznika, symbolu relacji, jaka łączy dwa miasta po obu stronach rzeki.
Projekt został na krótko zatrzymany z powodu wybuchu pandemii Covid-19. W dniu 18 grudnia 2023 roku odbyło się uroczyste otwarcie nowego centrum informacyjnego oraz odsłonięcie stojącej obok repliki wagonu tramwajowego. Stoi ona trochę poniżej mostu, ale swoim czerwonym kolorem przyciąga uwagę przechodniów, tym bardziej w godzinach wieczornych, kiedy otacza ją świetlna aura wielu nakierowanych w jej stronę latarni. Replika przywodzi na myśl gwiazdę na podium, która jakby przypominała o zwycięstwie jedności obu miast. Każdy może wejść do środka, przez chwilę posiedzieć na ławkach tramwajowych oraz zapoznać się z historią produkcji repliki, w której wzięli udział miejscowi artyści. Cieszyński szlak tramwajowy został dopełniony szlakiem kulinarnym, który skupia niektóre z punktów gastronomicznych z obu stron Cieszyna. Dodatkowo w określonych godzinach na rynku w Cieszynie oraz naprzeciwko kawiarni Noiva w Czeskim Cieszynie jest wyświetlana kilkuminutowa historia cieszyńskiej linii tramwajowej.
Replika tramwaju, w tle centrum informacyjne, fot. Magdalena Bubík, 2023
Kiedy przechodzimy przez most, prawie cała nasza uwaga koncentruje się teraz na tramwaju, tym bardziej, że co chwila któryś ze zwiedzających tramwaj pociąga za linkę i wszędzie wokoło rozbrzmiewa śmiech dzwonka tramwajowego. W ten sposób dwa duchy – tramwaj i most – współpracują ze sobą, przynajmniej na polu łączenia. Obecność tramwaju przyćmiewa nawet linię graniczną, wyznaczoną na moście, co skłania ku interpretacji, że obecnie w Cieszynach więcej ma się zauważać jedności niż podziałów. Zastanawiam się, czy po paru latach sytuacja na moście zmieni się? Czy turyści będą częściej stawali i robili zdjęcia pod tabliczką graniczną – przypomnieniem podziału – czy jednak wygra tramwaj – symbol jedności? Będę się temu bacznie przyglądała.
Duchy mostu są więc dalej żywe, a różne oblicza przeszłości za ich pomocą starają się nawiązać kontakt z dzisiejszymi Cieszyniakami i Cieszyniankami. Choć obecnie most jest łącznikiem dwu państw, to nie zawsze tak było i możliwe, że nie zawsze tak będzie. Linia przypomina o podziale, jednak wtóruje jej obok stojący tramwaj jedności. Tramwaj też kiedyś został usunięty z Cieszynów, więc czy ten pokona wszystkie przeciwności losu i będzie stał dalej na swoim miejscu?
Most Przyjaźni, sam będąc duchem, nawiedza więc wiele różnych duchów, które nie pojawiają się naraz wszystkie w tym samym czasie, ale każdy z nich wybiera sobie swój moment. Jedne przypominają o jedności, drugie o podziale, a mieszkańcy w różny sposób na nie reagują. Jedno jednak jest pewne – zachęcają nas do jakiegoś działania.
Magdalena Bubík
Bibliografia
Gąsior, G. (2020). Polityka narodowościowa państwa na czechosłowackim Śląsku Cieszyńskim w latach 1920-1938, Warszawa, 7-29.
Kopaliński, W. (2015). Słownik symboli, Warszawa.
Nowak, K. (2015), Okres międzywojenny w Czechosłowacji (1920–1938). Życie polityczne i społeczne [w:] Dzieje Śląska Cieszyńskiego od zarania do czasów współczesnych, Idziego Panica (red.), tom VI, Cieszyn, 15-66.
Nowak, K. (2015), Polsko-czechosłowacki konflikt graniczny (1918–1920). Życie polityczne i społeczne [w:] Dzieje Śląska Cieszyńskiego od zarania do czasów współczesnych, Idziego Panica (red.), tom VI, Cieszyn, 77-124.
Nováková, L. (2018). Budova českotěšínské radnice má 90 let, sloužila i jako šatlava nebo knihovna. Těšínské toulky minulostí, 6-7.
Ondřeka, Z. (2020) Český Těšín v letech 1920–2020. Těšínské Listy 7–8, 4–5.
Pilar Blanco, M. del & Peeren, E. (2013). The Spectralities Reader, Bloomsbury Publishing.
Sterling, C. (2021). Becoming Hauntologists: A New Model for Critical-CreativeHeritage Practice. Heritage & Society, 14(1), 67–86.
[1] Więcej na ten temat pisze Janusz Spyra w Dzieje Śląska Cieszyńskiego od zarania do czasów współczesnych, pod red. Idziego Panica, t. 4, Cieszyn 2012, s. 9-11.
[ENG, Czech version below] During her archival research in the local archive in Liberec, Karina Hoření found a document that connects the issue of property changes after the war with the history of the Holocaust of the Roma and Sinti. After the war, a nomadic wagon was found in Liberec that was supposed to be sold, but the rightful owner claimed it at the last minute. In her essay, Karina not only describes this story and object in detail but reflects on the role it can play in our understanding of the forgotten culture of the North Bohemian Sinti.
Když jsem poprvé viděla faksimile evidenčních knih tzv. cikánského tábora v Osvětimi-Březince, překvapilo mne, že v nich byli evidovaní i vězni pocházející z Reichenbergu (Liberce) nebo Maffersdorfu (Vratislavic nad Nisou). Do dospělého věku jsem netušila, že v mém rodném městě byla nějaké romská komunita, která byla pronásledována za druhé světové války. Až v roce 2011 historik Severočeského muzea Ivan Rous přišel s důkazy, že i přímo v Liberci byly tábor pro Romy, které byly ale po válce uplně zapomenuty.
V pohraničních československých městech žili převážně Sintové, etnická skupina německy hovořících Romů. Sintové byli ale svázáni příbuzenskými svazky s původními českými a moravskými Romy i s tzv. světskými nebo s rodinami Sintů v Německu a hranice těchto etnických a profesních kategorií nejsou vždy jednoznačné. Vhled do toho, jak mohl vypadat život Sintů v českém a německém pohraničí mohou dát vzpomínky Antonína Lagryna nebo kniha Philomeny Franz.
Sintové, kteří žili v Československu převážně v pohraničí, jsou zapomenuti z několika důvodů. Holokaust Romů a Sintů nebyl v České republice dlouho připomínán. Desetileté snahy o zbourání vepřína na místě bývalého tzv. cikánského tábora v Letech a odpor části veřejnosti i politiků k postavení důstojného památníku ukazují, že proces uznání této etapy historie není ještě v české společnosti skončen.
Sintové se pohybovali převážně v německojazyčném prostředí a kultuře, která byla také na konci války v českých zemích v podstatě zničena a s odsunem českých Němců tak nebyl nikdo, kdo by předával vzpomínku na kulturu Sintů.
O to cennější jsou proto stopy po kultuře libereckých Sintů a Romů, které občas nacházím při našem výzkumu o poválečné transformaci Reichenbergu v Liberec.
Podařilo se mi takto najít v dokumentech o sporech o konfiskovaný majetek fotografii kočovného vozu. Existuje jen málo dokladů materiální kultury a životního stylu předválečné populace Sintů v Českoslovenku a stejně tak není ani mnoho fotografií, kde by Romové a Sintové prezentovali sami sebe.
Na této fotografii předvádí rodina svůj bohatě zdobený vůz. Takové celodřevěné maringotky byly považovány za nejluxusnější (Horváthová, 2005, s. 64). Pár prezentuje svoje bohatství také tím, že do fotografie zakomponoval i ohlávky a postroje na koně. Fotografie, která mohla vzniknout pro rodinu či přátele se po válce ale hodila k jiným účelům.
Podle záznamů Likvidačního úřadu (orgánu Místní správní komise a později Místního národního výboru v Liberci), který měl na starosti konfiskaci a redistribuci původně německého majetku se vůz našel na podzim 1946 v Liberci. Stál v ulici U Věže v jednom z industriálních areálů u řeky Nisy. Našel jej zde Jan Růžička, brusič bytem v Podmoklech – podle typického příjmení a profese můžeme uvažovat, že se jednalo o příslušníka komunity českých Romů, která ale byla v roce 1946 také v troskách, protože nacistickou perzekuci přežili jen jednotlivci (Horváthová, 2021).
z mapy Liberce z třicátých let- vůz byl nalezen v Turmgasse, dnes ulice U Věže (Reichenberg Stadtplan Wikimedia Commons)
Jan Růžička obratem vůz od úřadu koupil. Tento bod příběhu skrývá hodně nejasností. V Liberci se po válce nacházely věcí reálně nebo zdánlivě bez majitele, po odsunu většiny předválečných obyvatel zůstalo vě městě hodně opuštěných drobných objektů jako třeba automaty na limonádu nebo váhy, kde nebylo jasné, jestli patří k nějakému podniku pod národní správou a o které se nikdo nestaral. Předpokládalo se, že takové objekty byly německé a tudíž byly konfiskovány i když noví čeští úřednici měli jen matnou představu o tom, komu majetek patřil před válkou.
Otázkou také je, jak se Jan Růžička o vozu, který měl být podle jeho informací už dva roky opuštěný, dozvěděl. Našel jej náhodou? O jeho existenci tušil dopředu třeba protože se znal z jeho majitelem? Kočovné rodiny se před válkou často setkávaly při různých příležitostech (Horváthová, 2005, s. 68).
Věci, které patřily před válkou Sintům nebo Židům sice teoreticky neměly být konfiskovány, ale často nebyl nikdo, kdo by se o ně přihlásil. V případě opuštěného vozu se tak stalo a zde právě vstupuje do hry výše popsaná fotografie.
Měla sloužit jako důkaz, že právoplatným majitelem je Antonín Klimt (typické příjmení severočeských Sintů). Ten přidal fotografii jako důkaz k dopisu, ve kterém tři svědci potvrzují, že vůz je jeho majetkem už od roku 1936.
Ani tento dokument ale neodpovídá na všechny otázky. Byla to náhoda, že Klimt začal pátrat po svém voze ve stejné době, kdy ho Jan Růžička chtěl koupit nebo se to nějak dozvěděl?
Především je otázka, proč a kdy Antonín Klimt svůj vůz opustil? Dopadla na něj rasově motivovaná perzekuce a byl někde internován nebo se skrýval?
Alespoň částečně má tento příběh šťastný konec. Ačkoliv snaha o restituci majetku obětí holokaustu ať už židovského nebo romského byla zdlouhavá a mnohdy neúspěšná, v tomto případě Likvidační úřad žádné další doklady nevyžadoval, zrušil prodej vozu Janu Růžičkovi a potrvdil vlastnictví Antonína Klimta. Nevíme, jak s vozem Klimt dále naložil. Díky tomuto příběhu ale víme, že alespoň jeden kočovný vůz předválečných Sintů válku přečkal a nebyl zničen. Do tzv. cikánských táborů v Letech u Písku i v Hodoníně u Kunštátu příjížděly kočovné rodiny často na vozech, které zde ale byly zničeny – při archeologickém průzkumu areálu bývalého tábora v Letech byly nalezeny jen kousky vybavení vozů. Pokud kočovné rodiny musely svoje vozy před internací někde zanechat, často někdo využil příležitosti se o ně obohatit jako v případě rodiny Šmídů z jižních Čech.
Pokud se svým vozem Antonín Klimt dále kočoval, dělo se to maximálně do konce padesátých let. Tehdy začal platit v komunistickém Československu, kde pokračovala represe Romů, zákaz kočování. Zákaz definitivně zničil životní styl a kulturu kočování.
Jako obvykle v našem výzkumu – fyzické objekty nejsou cílem našeho hledání, ale otevírají nové perspektivy minulosti. Předměty jsou klíčem k určitým příběhům historie a můžeme skrze ně ukázat komplexnost takových příběhů. Ztracený a navrácený vůz je příběhem o kultuře severočeskýh Sintů, jejím zničení za holokaustu, ale i o (ne)možnosti reparace a návratu předválečného uspořádání. V případě německého majetku a jeho konfiskace je problémem bádání spíše zahlcenost věcmi – případů nezákonné kofiskace, snah o vrácení majetku, ztracených věcí a žádostí nově příchozích je tolik, že je pro badatele*ky těžké se v nich vlastně orientovat nebo vybrat ty exemplární.
Případy, které řeší majetek Romů či Sintů, jsou mnohem vzácnější a problémem pak je, že tyto neúplné případy možná nikdy nebudeme moc doplnit a převyprávět. O to víc je třeba se zaměřit na historii Romů a Sintů, která není jen historií něčeho exotického a jiného. Je to integrální součást příběhu československého pohraničí a může nám pomoci pochopit ji v její komplexnosti.
Karina Hoření
Horváthová Jana a kol. 2021. To jsou těžké vzpomínky. Praha: Větrné mlýny. Horváthová Jana. 2005. Meziválečné zastavení mezi Romy v českých zemích. Romano Džaniben 2/12 63-84.
[ENG, Slovak version below] Hauerland. This is the name of the predominantly German speaking region in central Slovakia, but also the name of a new play in the J. G. Tajovský Theater in Zvolen, directed and written by Petr Palik. The play depicts the everyday life of a multi-ethnic community in central Slovakia and how it was largely negatively affected by the historical events of the 1930s and 1940s. In the following lines, you can learn about Michal’s impressions from the play he saw on December 13, but also about its significance in the context of the Slovak culture of remembrance with regard to the local German-speaking population.
Foto poster: Vanda Mesiariková
História nemeckej menšiny na Slovensku a predovšetkým násilie páchané voči nej počas Slovenského národného povstania (SNP), ako aj v prvých povojnových rokoch sú v rámci slovenskej spoločnosti ešte stále marginalizované. V tomto smere by sa dalo hovoriť o akejsi “kultúre zabúdania.” Bližšie som sa tým zaoberal v mojom predchádzajúcom príspevku.[1] Krátko po jeho zverejnení som sa od jednej z narátoriek môjho výskumu v Handlovej dozvedel o divadelnej hre s názvom „Hauerland“ hranej v Divadle J. G. Tajovského vo Zvolene v réžii Petra Palika.[2] Nejaký čas mi trvalo, kým som sa do Zvolena dostal, no v decembri minulého roku som predstavenie „Hauerland“ konečne videl. V nasledujúcich riadkoch sa môžete dozvedieť o význame tejto hry v kontexte slovenskej kultúry pamäti ohľadom tu žijúceho nemecky hovoriaceho obyvateľstva, ale zároveň aj o mojich dojmoch, ktoré som si z divadla odniesol. Nie som divadelný kritik, ale historik, a preto sa môže táto recenzia zdať divadelnému publiku trochu netradičná.
Prvotný kontakt širokej verejnosti s dejinami vo väčšine prípadov nevedie cez odborné monografie alebo články, ale predovšetkým cez ich umelecké spracovanie v rôznych médiách, ku ktorým patrí aj divadlo. Inscenácia historických prameňov sa v strednej Európe už dávno etablovala ako špecifická forma prezentácie dejín resp. dejinných udalostí a spojitostí. Jej tvorcovia takýmto spôsobom zároveň vyzývajú verejnosť k diskusii na konkrétne témy. Umelecké spracovanie problematiky nemeckej menšiny vo vojnových, ale predovšetkým povojnových rokoch na Slovensku je dajme tomu oproti rovnakej téme v českom kontexte minimálne. Pri divadelných spracovaniach tvorí výnimku napr. dokudráma Marcela Hanáčka „Domov“,[3] v ktorej autor sa zaoberal núteným vysídlením spišských Nemcov. Paradoxne, mottom 74. sezóny Divadla J. G. Tajovského vo Zvolene, ktorej súčasťou bola aj premiéra predstavenia „Hauerland“, bol taktiež „domov“. Obe hry tak prezentujú Slovensko ako domov karpatských Nemcov, kde žili niekoľko storočí a ktorý museli nedobrovoľne, a často násilne opustiť.
Zber úrody, foto: Vanda Mesiariková
Vráťme sa ale ešte na začiatok. Čo je to vlastne Hauerland? Ináč ako v prípade českého pohraničia resp. Sudet, kde nemecká menšina tvorila na ucelenom území väčšinu, žili Nemci na území Slovenska vo viacerých prevažne nemecky hovoriacich regiónoch. Jedným z nich bol alebo je práve Hauerland nachádzajúci sa na strednom Slovensku v oblasti obcí a miest Nitrianske Pravno, Handlová, Kremnica a Veľké Pole. Zvolen, v ktorom je možné si inscenáciu pozrieť, doň paradoxne nepatrí. Hoci je to geografický názov, Hauerland tvoria aj ľudia, ktorí v ňom žijú – Slováci, Nemci, Maďari, Židia, Rómovia…
Mapa Hauerlandu s nemeckými názvami jednotlivých obcí, Wikimedia Commons, DTG
Práve o týchto ľuďoch a ich vzťahoch v rokoch 1933 až 1946 je predstavenie „Hauerland“. Dej hry nemá jednu hlavnú postavu, ide skôr o príbeh spoločenstva v nemenovanej obci, ktorá sa môže nachádzať niekde v Hauerlande, ale rovnako aj na Spiši a pokojne aj niekde v českom pohraničí. Pestrosť postáv zobrazuje heterogénnosť celej komunity. V priebehu deja je možné sledovať vývoj postáv ovplyvnený dobovými udalosťami. Podobne ako história samotná nie je čierno-biely ani každodenný život jednotlivých postáv. Niektorí Nemci boli ovplyvnení ideológiou národného socializmu, iní sa snažia udržať predvojnový „neutrálny“ stav, vzájomne si pomáhajú nehľadiac na národnosť alebo aktívne bojujú na strane partizánov v SNP. Postavy Židov (trochu stereotypicky obchodníkov) na začiatku priateľsky vychádzajúce s ostatnými obyvateľmi obce, sú postupne vystavované antisemitským útokom, arizácii majetku, a neskôr sa divák dozvedá o ich transporte do koncentračného tábora. Nepriamo je naznačená problematika národnostne zmiešaných manželstiev, na ktoré bolo nazerané s určitou nedôverou a ktoré sa taktiež často nevyhli povojnovej odplate. Na konci v dôsledku nenávisti a konfliktov z pôvodného mnohonárodnostného spoločenstva neostane nič.
Inscenácia „Hauerland“ je autorským dielom. To jej autorovi dáva určitú slobodu pri spracovaní tejto zložitej témy, ale zároveň to môže viesť k (ne)chcenému skresľovaniu dejín. Tejto divadelnej hre predchádzala obsiahla rešerš relevantnej literatúry, rozhovory s miestnymi pamätníkmi a spolupráca s Karpatskonemeckým spolkom na Slovensku. Autor a režisér v jednej osobe v nej využíva aj akési autentizačné ukotvenia, a to vo forme dobových filmových záberov alebo úryvkov z prejavov politikov. Tie pôsobia zväčša atraktívne z audio-vizuálnej stránky a dotvárajú dobovú atmosféru, pričom hre dodávajú určitú vierohodnosť. Asi najsilnejším takýmto prvkom je použitie spomienok na masaker nemecky hovoriaceho obyvateľstva v Banskej Štiavnici počas SNP.[4] Je samozrejme otázne na koľko je bežný divák schopný tieto jednotlivé prvky rozoznať, ak sú zakomponované priamo v monológoch postáv. To, samozrejme, záleží od predchádzajúcich znalostí a môže niekedy pôsobiť problematicky. Ako príklad je v tomto smere možné uviesť scénu povojnového lynču nakrátko ostrihanej Nemky oblečenej vo vlajke nacistického Nemecka. Z historickej perspektívy sú takéto obrazy lynčovaných žien na uliciach známe skôr z povojnového Francúzska, prípadne z českého pohraničia. Do obce v Hauerlande tento obraz veľmi nezapadá, čo si bežný divák nemusí uvedomiť. Táto inscenácia je síce fikciou a má právo na zovšeobecňovanie prípadne sa môže opierať o obrazy z iných geografických kontextov, ale zároveň obsahuje množstvo prvkov dokumentárneho divadla. Preto môže byť pre diváka ťažké určiť, kde je hranica medzi inscenovaným historickým prameňom a umeleckou tvorbou.
Rozhovor o možnostiach odporu, foto: Vanda Mesiariková
V kontexte autenticity „Hauerlandu“ je ešte potrebné spomenúť, že som mal možnosť rozprávať sa o predstavení s niektorými narátormi v rámci môjho výskumu, z ktorých jedna narátorka zažila vojnové a povojnové obdobie priamo v spomínanom regióne. Jej vyjadrenie v zmysle, že sa na predstavení cítila, ako keby sa vrátila v čase, by mohlo predstavovať samostatnú recenziu inscenácie.
Okrem problematiky nemecky hovoriaceho obyvateľstva v „období extrémov“, ktorá je bez pochýb stredobodom predstavenia, otvára „Hauerland“ aj množstvo ďalších tém, ktorým sa slovenský verejný a čiastočne aj odborný diskurz (žiaľ) zatiaľ úspešne vyhol. K nim patria prenasledovanie Rómov a Sintov, ako aj homosexuálov v tom istom období alebo sexuálne násilie zo strany Červenej armády počas oslobodzovania Československa a deti narodené v dôsledku tohto násilia. Na jednej strane ide určite o záslužný a dôležitý počin, no na strane druhej je škoda, že inscenácia ostala len pri načrtnutí týchto tém a nešla v nich ďalej do hĺbky. Ostáva len dúfať, že do budúcna neostanú len v pozadí.
Keď slovné konflikty prerastú do násilia, foto: Vanda Mesiariková
Aj keď divadlo ako také nie je hodinou dejepisu, v určitom smere preberá úlohu akéhosi sprostredkovateľa v rámci historicko-politického vzdelávania. Verejnosti rozpráva príbeh, ktorým vracia diskurzy spojené s minulosťou do prítomnosti. Inscenácia „Hauerland“ poskytuje obecenstvu pohľad na medziľudské vzťahy v období, keď boli do veľkej miery formované veľkými dejinnými udalosťami, a to bez zbytočného pátosu. Zároveň je v nej skrytá kritika slovenskej spoločnosti v súvislosti s vyrovnávaním sa s vlastnou negatívnou minulosťou. Slovami autora a režiséra hry Petra Palika: „robíme hrubé čiary a zakrývame si oči, vymeníme kabáty, ľudia sa len prehodia do iného myslenia alebo ideológie, a fungujeme tu stále.“[5] Z perspektívy problematiky nemecky hovoriaceho obyvateľstva na Slovensku táto divadelná hra totiž vracia tragické osudy tohto obyvateľstva z minulosti a ponúka ich verejnej diskusii s apelom, že ide o dejiny a pamäť Slovenska. Dôležitosť inscenácie spočíva v tom, že slovenská verejnosť tieto osudy nepozná. Aj preto je „Hauerland“ potrebné vidieť.
Michal Korhel
Logge, T., Schöck-Quinteros, E., & Steffen, N. (Eds.). (2017). Geschichte im Rampenlicht: Inszenierungen historischer Quellen im Theater. De Gruyter.
[ENG, Polish below] The post traces back the fate of the “lion monument”, erected as a war memorial in Deutsch Krone in 1925, and toppled down in the postwar Wałcz. The author asks the question of the meanings inscribed into the monument by both, prewar German inhabitants of the town and postwar Polish inhabitants. She delves into the question of what was the aim of erecting war memorials, and what happened to the German heritage in the years following the incorporation of Central Pomerania into Poland.
Wieczorem 11 listopada 2023 roku media obiegły zdjęcia lwa, który uciekł z cyrku niedaleko Rzymu. Zwierzę kluczyło po ulicach między zdezorientowanymi kierowcami. Szybko stało się też częścią memosfery (zdj. 1). Lwa złapano i odstawiono na miejsce, ale samo wydarzenie sprowokowało w końcu dyskusję: jak to możliwe, że w latach 20. XXI wieku we Włoszech nadal istnieją cyrki ze zwierzętami? Wędrujący po okolicy zagubiony lew przypomniał mi o innym lwie, który zniknął z miejsca, gdzie powinien się był znajdować: o lwie z pomnika, wzniesionego w 1925 roku w ówczesnym Deutsch Krone, dzisiejszym Wałczu. Miejscu, z którego kamienny lew wywędrował w połowie minionego wieku. Dokąd? Spróbujmy razem prześledzić jego losy, by znaleźć odpowiedź na pytanie, czy i ten lew może stać się przyczynkiem do dyskusji. A jeśli tak – to o czym?
Zdj. 1 Jeden z memów, które szybko obiegły sieć w związku z wiadomością o ucieczce lwa.
Część I opowieści o lwie, w której Wilibald wysyła pocztówkę, a Józef zastępuje Fryderyka
„Pomnikiem lwa” nazywano w powojennym Wałczu monument, którego oficjalną przedwojenną nazwą był „Graf-Schwerin-Denkmal”. Potocznie nazywano go jednak „Löwen-Denkmal”, co oznacza, że zarówno niemieccy mieszkańcy miejscowości przed 1945 rokiem, jak i polscy po 1945 roku, zwracali uwagę przede wszystkim na wieńczącą monument muskularną figurę lwa (zdj. 2). A jednak, kiedy w 1928 roku do mieszkającej niedaleko Chemnitz adresatki dociera pocztówka z Deutsch Krone z pomnikiem lwa, nie znajdziemy tam ani słowa opisu tego, co widoczne na rewersie. Zamiast tego, do serdecznych pozdrowień jej wuj Wilibald dołącza przeprosiny, że oboje z ciotką dawno się nie odzywali z powodu natłoku spraw zawodowych: Nie gniewaj się, że tak długo do Ciebie nie pisaliśmy, ale Ciotka nie zachodziła na pocztę, a mnie intensywnie pochłonęły sprawy zawodowe[1], zanotuje zielonym atramentem Wilibald Oeser, wysyłając pocztówkę w świat. Czy w związku z tym awers pocztówki nie był istotny? A jeśli tak, to czy dlatego, że „pomnik lwa” był znanym już elementem krajobrazu miasta, czy wręcz przeciwnie – i tak by nikomu nic nie powiedział? Warto zwrócić uwagę, że wizerunek na pocztówce to model, nie zaś faktyczny pomnik. Można więc tę sprawę interpretować na odwrót: pocztówka mogła stanowić rodzaj cegiełki, zakupionej by wesprzeć budowę pomnika, i wysłanej dopiero wtedy, gdy już bezpiecznie stał na miejscu. Wilibaldowi Oeserowi mogło więc na lwie zależeć – choć niekoniecznie musiał o tym pisać na rewersie.
Zdj. 2 Awers i rewers pocztówki, wysłanej przez Wilibalda Oesera z Deutsch Krone do krewnej zimą 1928 roku. Na awersie projekt “pomnika lwa”.
„Pomnik lwa” nie był – na co mogłaby wskazywać jego potoczna nazwa – pomnikiem wyłącznie alegorycznym, na którym postać zwierzęcia symbolizowałaby siłę i odwagę. Wzniesiono go ku czci poległych z konkretnej jednostki wojskowej. Nieprzypadkowo wybrano więc także miejsce jego ulokowania: przed murem koszar, na rogu dwóch ulic, dzisiaj noszących imiona Tadeusza Kościuszki i Józefa Piłsudskiego. Ulice te wielokrotnie zmieniały swoje nazwy i to nie tylko wyłącznie przy okazji polonizacji miasta po II wojnie światowej. Po dojściu nazistów do władzy w Niemczech, w latach 30. XX wieku wiele ulic, dotychczas noszących dość neutralne nazwy wskazujące na kierunek, w którym wiodły, lub inną geograficzną cechę charakterystyczną zostały zmienione na takie ściśle powiązane z nową władzą[2]. Zalecano, by upamiętniały wybitnych dowódców z frontów I wojny światowej, czasami jednak na nowych patronów ulic wskazywano osoby zasłużone dla reżimu nazistowskiego. I tak nowym patronem dotychczasowej Schlossmühlenstrasse (od Młynówki, potoku płynącego przez miasto) stał się Horst Wessel, „męczennik nazizmu”. Ten związany z NSDAP agitator zginął w nieszczęśliwym wypadku w 1930 roku, ale stał się dla propagandy nazistowskiej niezwykle poręczny: pieśń do słów jego autorstwa, „Horst-Wessel-Lied” grana była po hymnie państwowym aż do upadku III Rzeszy. Lustrzane odbicie takich praktyk widać już po wojnie i po pojawieniu się polskiej administracji. W ten sposób dzisiejsza ulica Piłsudskiego – niemiecka Friedrichstrasse, choć nie jest jasne, od którego Fryderyka została nazwana, a imię to nosiło wielu niemieckich władców – po wojnie nosiła początkowo imię Edwarda Osóbki-Morawskiego, przewodniczącego PKWN i Tymczasowego Rządu Jedności Narodowej, istotnej figury początków władzy komunistycznej w Polsce.
Część II opowieści o lwie, w której pewien feldmarszałek ginie pod Pragą a berliński rzeźbiarz przyjmuje dwa zlecenia
Skrzyżowanie wybrano nieprzypadkowo, bo tuż za plecami lew miał jednostkę wojskową, a w momencie powstania – kasyno oficerskie. Pomnik poświęcony został poległym z 14. pułku piechoty im. Grafa Schwerina, czyli 3. pomorskiego (niem. 3. Pommersches Infanterie-Regiment „Graf Schwerin” Nr. 14). Skomplikowaną historię samej jednostki pozostawmy historykom i historyczkom wojskowości[3] – dzieje łączenia pułków, powstawania nowych i przemieszczania ich po mapie Prus to zdecydowanie osobny temat i w niewielkim stopniu łączący się z „pomnikiem lwa”. Ograniczę się do podstawowych faktów.
Jednostka, powstała w trakcie wojen napoleońskich, w roku 1813, swoją nazwę – upamiętnioną na pomniku – zawdzięcza dopiero cesarzowi Wilhelmowi II. To on w 1889 roku wskazał „Grafa Schwerina” jako patrona jednostki. Chodziło o generała feldmarszałka Kurta Christopha von Schwerina, bohatera wojny siedmioletniej (1756-1763), poległego w bitwie pod Pragą. Żołnierze pułku brali kolejno udział w wielkich wojnach, targających Europą w XIX i XX wieku: napoleońskich, tłumieniu Wiosny Ludów, wojnach o zjednoczenie Niemiec i w końcu w I wojnie światowej, gdzie walczyli na froncie wschodnim, w Karpatach, i na froncie zachodnim, we Francji[4].
Zdj. 3 Detal z książki omawiającej historię jednostki w czasie I wojny światowej (Wartenburg, s. 239).
Po zakończeniu wojny, zimą 1918 roku, pułk został zdemobilizowany w Bydgoszczy (a właściwie jeszcze w Brombergu, bo Bydgoszcz w granicach niepodległej Polski znalazła się dopiero w styczniu 1920 roku). Szybko nastąpiła dalsza reorganizacja i tak tradycje „Grafa Schwerina” przejęły 9. i 10. kompania 4. pułku piechoty stacjonującego właśnie w Deutsch Krone. Stało się to latem 1921 roku. Nic więc dziwnego, że pomnik ku czci poległych z tej właśnie jednostki postanowiono ufundować w Deutsch Krone, mimo że sam pułk „Graf Schwerin” nie był dotąd bezpośrednio związany z miastem.
Pomniki poległym i zaginionym (niem. Kriegerdenkmäler)stawiano bowiem we wszystkich państwach zaangażowanych w I wojnę światową, choć w przypadku Niemiec miały one znaczenie nieco inne. Nie tylko pozwalały skanalizować żal po nieobecnych – ciał bowiem w większości nie ekshumowano, a pomniki wznoszono w miejscach, skąd byli polegli, lub do których przynależeli, tak jak w przypadku omawianego monumentu – i nadać sens pierwszej tak masowej śmierci na froncie[5]. Pomniki w Niemczech były bowiem również pomnikami wznoszonymi tym, którzy przegrali. Niosą o wiele więcej sensów, niż mogłoby się wydawać, więc warto uważne przyjrzeć się ich konstrukcji i ceremoniom otwarcia.
I tak, zlecenie na ten szczególny Kriegerdenkmal w Deutsch Krone – w mieście znajdował się już pomnik ku czci poległych w wojnie francusko-pruskiej z lat 70. XIX wieku, ale to opowieść na inną okazję – powierzono urodzonemu w Wiedniu, a pracującemu w Berlinie, rzeźbiarzowi Victorowi Heinrichowi Seifertowi. Miał on już wówczas za sobą kilka podobnych realizacji, m.in. w Dusznikach-Zdroju (wówczas Bad Reinerz), w Dennewitz w Brandenburgii czy w Lübben na Dolnych Łużycach. W sumie zrealizował on około czterdziestu tego typu pomników w różnych miastach ówczesnych Niemiec. W 1924 roku Seifert przyjął zlecenie nie tylko na pomnik w Deutsch Krone, ale także w jeszcze dalej wysuniętym punkcie na mapie „Niemieckiego Wschodu”, w Insterburgu, czyli dzisiejszym Czerniachowsku w obwodzie królewieckim – tam pomnik wieńczył z kolei orzeł. „Pomnik lwa” odsłonięto w Deutsch Krone uroczyście 10 maja 1925 roku. Od wojny minęło siedem lat.
Część III opowieści o lwie, w której Erich Böhme opowiada o Bydgoszczy
Wszystko zaczęło się od mszy polowej na dziedzińcu koszar z udziałem zaproszonych gości: przedstawicieli innych kompanii oraz delegacji weteranów I wojny światowej z okolicy[6]. Serię przemówień rozpoczął generał dywizji Erich Böhme, który dowodził pułkiem między styczniem 1916 a wrześniem 1917 roku. Miał on przede wszystkim podziękować twórcom pomnika – a zatem, jak możemy się domyślać, nie tylko autorowi, ale również wszystkim, których staraniem pojawił się on w mieście. Po nim głos zabrał generał piechoty graf Schwerin, potomek Kurta Christopha, patrona jednostki, której poległych upamiętniano. Na koniec generał dywizji Hans von Paris – w materiale określany jako „ostatni dowódca jednostki”, choć wydaje się, że to jednak pewna nieścisłość, von Paris stał na jej czele od maja 1914 do grudnia 1915 roku, będąc tym samym dowódcą z czasów wybuchu wojny, ostatnim dowódcą był raczej Ernst Thümmel – przekazał pomnik pod opiekę miastu. Z ramienia Deutsch Krone „pomnik lwa” przejął burmistrz Adolf Sperling – później twórca jednej z niemieckojęzycznych historii Deutsch Krone[7]. Wygłosił przy tym okolicznościową sentencję, że „Niemcy muszą żyć, nawet jeśli my będziemy musieli umrzeć”. Sformułowania tego typu często pojawiały się na samych pomnikach, będąc próbą nadania sensu ofierze poległych – członków przegranej armii.
W opisie tej uroczystości pojawia się kilka ciekawych kwestii. Po pierwsze, widać wyraźne próby łączenia poległych żołnierzy z żyjącymi towarzyszami. Wojskowy charakter odsłonięcia pomnika mocuje go nie tylko w „tu i teraz” roku 1925, ale także osadza go w przeszłości: obecność jednego ze Schwerinów nie jest przecież przypadkowa. Równocześnie jednak to miasto ma się zaopiekować pomnikiem – stoi on przed murem jednostki wojskowej, a nie bezpośrednio na jej terenie. Co ciekawe, Sperling, choć wiele miejsca w swojej „Geschichte des Kreises und der Stadt Deutsch Krone” poświęca związkom miasta z wojskiem – w pewnej chwili napisze nawet, że ogólna radość zapanowała w miasteczku, kiedy stało się miastem garnizonowym – o odsłonięciu pomnika, na którym był, nie pisze. Raczej nie dlatego, że nie obchodziła go kwestia upamiętniania I wojny światowej – bo, dla przykładu, tablicę w dzisiejszym Liceum Ogólnokształcącym im. Kazimierza Wielkiego, wówczas gimnazjum miejskiego, upamiętniającą poległych uczniów i absolwentów, opisuje nadzwyczaj szczegółowo[8].
Na przemówieniu Sperlinga uroczystość się jednak nie zakończyła. Przemawiał jeszcze Friedrich von Bülow, pierwszy nadprezydent (niem. Oberpräsident) z pobliskiej Schneidemühl (dzisiejszej Piły), odpowiednik wojewody. Właśnie w Pile od 1922 roku znajdowała się siedziba dość kontrowersyjnej dla wszystkich stron prowincji Grenzmark Posen-Westpreußen oraz rejencji pilskiej (Regierungsbezirk Schneidemühl), wchodzącej w jej skład. Uroczystość zakończyła się paradą wojskową.
A jak wyglądał sam pomnik? Możemy uwierzyć Erichowi Böhmemu, temu, który przemawiał pierwszy. W posłowiu do wspomnianej w jednym z przypisów książki grafa Wartenslebena, opisuje on pomnik następująco:
Pomnik naszych poległych towarzyszy w Deutsch Krone, […] przedstawia lwa na cokole patrzącego na zrabowany Bromberg [tj. przyłączoną do Polski w 1920 roku Bydgoszcz], po bokach [znajdują się] płaskorzeźby przedstawiające feldmarszałka hrabiego von Schwerina pod Pragą i szturmującą piechotę[9].
Na pocztówce od wuja Wilibalda, zaambarasowanego sprawami zawodowymi nadawcy z 1928 roku, widać projekt pomnika z profilu, a dzięki temu jedną ze wspomnianych przez Böhmego płaskorzeźb. Nacierający w ataku piechur podpisany jest „Schwerin Voran”, a więc komendą, by iść naprzód. Wiemy, że pomnik zorientowany był tyłem do jednostki, a zatem gdyby patrzeć na niego od przodu, ta płaskorzeźba znajdowałaby się po lewej stronie. Drugą ze wspomnianych płaskorzeźb, która znajdowałaby się po lewej stronie, widać z kolei na innej pocztówce z epoki. To postać trzymająca chorągiew, podpisana słowami „Feldmarschall / Graf v. Schwerin” (zdj. 4). Konstrukcję obsadzono zielenią pnącą się ku pomnikowi po niewielkim skosie.
Zdj. 4 Widok pomnika z przodu i z drugiej strony, na której znajdowała się płaskorzeżba z grafem Schwerinem. Źródło: Ponad granicami. Strona Muzeum Ziemi Wałeckiej, https://ponad.siteor.pl/pomnik–kamienny-lew-
Cokół, posadowiony na dwuschodkowej podstawie, na wyższym schodku nosił wyrytą sentencję „Ihr Geist Lebt” (pol. „Ich duch żyje”). Była to kolejna z prób nadania sensu śmierci żołnierzy. Na najniższym schodku wykuto krzyż żelazny. Symbolika krzyża żelaznego odwoływała się do czasów wojen napoleońskich, kiedy pułk powstał – odznaczenia odlewać miano wówczas z żelaza, bo cenne kruszce poświęcano na fundusze wojskowe. Notabene, autorem wizerunku krzyża żelaznego był Karl Friedrich Schinkel, wybitny architekt, budowle projektu którego stoją nadal w okolicy Wałcza, np. dzisiejsze kościoły rzymskokatolickie: pw. Stanisława Kostki w Złotowie czy Podwyższenia Krzyża Świętego w Czaplinku.
Na zachowanych zdjęciach z epoki widać, że przód cokołu zajmował rozbudowany napis – trudny dziś do rozszyfrowania jedynie na podstawie zachowanych widoków z boku. Na samej górze znajdowało się odniesienie do upamiętnianej wojny, tj. „Weltkrieg 1914-1918” (pol. wojna światowa 1914-1918), kolejne napisy są już jednak nieczytelne. Na pomniku nie znajdowały się tablice z imionami i nazwiskami poległych[10]. Straty symbolizowała jedynie liczba 3793 oficerów, podoficerów i żołnierzy poległych w I wojnie światowej wypisana na cokole.
Pomnik wieńczyła natomiast muskularna figura lwa, od której wziął on swoją nazwę. Figura lwa na pomnikach ku czci poległych zwykle symbolizowała śmierć – gdy był to jednak lew śpiący. Ten wyraźnie czuwał, jakby tylko czekał na sposobną chwilę do ataku. Być może taki kształt tłumaczą słowa Böhmego o „zrabowanej Bydgoszczy”. Umieszczony na międzywojennym pograniczu lew nie śpi i nie leczy ran, ale jest w każdej chwili gotowy do nowej wojny.
Część IV opowieści o lwie, w której MSV Graf Schwerin Deutsch Krone traci bramkę, a Wałcz traci lwa
Pamięć o żołnierzach pielęgnowano pomimo likwidacji pułku i przejęcia jej tradycji przez inne jednostki. Dla przykładu, wojskowy klub piłkarski, założony w Deutsch Krone w 1930 roku nosił nazwę MSV (czyli Militärsportsverein, wojskowy klub sportowy) Graf Schwerin Deutsch Krone. W 1933 roku w związku ze zmianami w organizacji piłkarskiej ligi pomorskiej przeniesiono go do Greifswaldu. Tu zresztą przecinają się losy dwóch miast, w których prowadzimy badania w projekcie. Oto bowiem, próbując awansować do wyższej ligi, MSV Graf Schwerin poniósł porażkę z… SC (Sportsclub) Blücher Gollnow, czyli klubem z Goleniowa. Ten klub również nosił imię dowódcy wojskowego, tym razem z czasów napoleońskich, Gebharda Leberechta von Blüchera, również związanego z Pomorzem. SC Blücher Gollnow ledwo utrzymał się zresztą wtedy w nowej lidze, wyprzedzając jedynie VfL Stettin (Verein für Leibesübungen, Stowarzyszenie na rzecz Wychowania Fizycznego). Ten ostatni klub trenował między innymi na Sportplatz Preußen w ówczesnym Stettinie, który w Szczecinie zachował początkowo wojskowy charakter: pierwszym grywającym tam klubem powojennym był bowiem WKS Wiarus[11].
Jakie były losy samego pomnika po 1945 roku, kiedy Deutsch Krone stało się Wałczem? Wiele niemieckich pomników na “Ziemiach Odzyskanych” – zwłaszcza takich, których niemieckość była wyraźnie widoczna – było wówczas niszczonych. Przede wszystkim te, które stały w miejscach dobrze dostępnych, na widoku publicznym. Często zastępowano je upamiętnieniami polskimi, wykorzystując elementy z niemieckich pomników. Bywało jednak, że pomnik – zwłaszcza jeśli jego forma nie przywoływała od razu na myśl niemieckiej kultury, a tak było z lwem – pozbawiano części niosących znaczenie, na przykład napisów i tablic, i pozostawiano na miejscu. Wiele z takich upamiętnień zniknęło dopiero później, choćby w czasie obchodów Tysiąclecia państwa polskiego w latach 1960-1966, kiedy lokalne władze sumienniej przyglądały się miejscowemu krajobrazowi kulturowemu. Jak wyglądały więc powojenne losy lwa?
Zdjęcia z epoki powojennej wskazują, że pomnik został ogołocony z tablic, a napisy zamalowano. Ostał się jednak wizerunek krzyża żelaznego. Jako wyraźny punkt w okolicy lew stał się dogodnym miejscem spotkań – a liczba zdjęć, które sobie pod nim robiono, wskazuje, że uznawano go za wartego uwiecznienia. Jego historia komplikuje się jednak, bo lew, tak samo jak ten żywy lew, od którego zaczęłam tę opowieść, znika. Kiedy? Tego dokładnie nie wiadomo. Rozmówcy wskazują, że zniknął gdzieś w latach 60. lub nawet 70. Na jego miejscu przez dłuższy czas stał kiosk (ponieważ prawo zabrania publikowania zdjęć obiektów wojskowych, nie publikuję zdjęcia skweru, na którym stał pomnik, ponieważ tuż za nim znajdują się budynki wojskowe).
Często wiąże się zniknięcie lwa z remontem stadionu miejskiego. Chętnie powtarzana opowieść brzmi tak, że lwa zakopano pod trybuną lub pod zniczem na stadionie, który znajduje się około trzystu pięćdziesięciu metrów dalej. Faktycznie – przedwojenny stadion znajdował się na dzisiejszej Bukowinie, natomiast w końcu lat 50. Zaczęto planować nowy stadion, położony w centrum Wałcza. Prace zaczęto w 1958 roku, a otwarto w Narodowe Święto Odrodzenia Polski, 22 lipca 1959 roku. Czy zatem koniec lat 50. przypieczętował los lwa? Czy faktycznie pod główną trybuną, gdzie kiedyś znajdował się znicz, spoczywa zaginiony lew?
Jeszcze inna chętnie powtarzana historia w interesujący sposób łączy niemiecką i polską pamięć o pomniku. W opowieści Ericha Böhmego, czujny lew miał patrzeć na wschód, ku „zrabowanej”, tj. przyłączonej do Polski, Bydgoszczy. Stąd cała jego postawa. Polscy mieszkańcy Wałcza przytaczają z kolei anegdotyczne uzasadnienie usunięcia lwa – miał on patrzeć na wschód, co z kolei odczytywano jako zagrożenie dla ZSRR, i to właśnie miało sprawić, że wydał się niebezpieczny. A w końcu zniknął.
Lew wędrujący po przedmieściach Rzymu wzbudził dyskusję o statusie zwierząt cyrkowych w dzisiejszych Włoszech. Historia wałeckiego lwa, od czasu do czasu pojawiająca się na forum publicznym, choćby w mediach społecznościowych, również wzbudza dyskusję, tyle że o statusie poniemieckiego dziedzictwa na tzw. Ziemiach Odzyskanych. „I komu to przeszkadzało?”, pyta od czasu do czasu rozżalony internauta.
Karolina Ćwiek-Rogalska
Wykorzystane źródła i literatura
[1] Sei nicht böse, daß wir dir so lange nicht schrieb(t)en aber Tante war so gar nicht auf dem Posten und ich selbst hatte dienstlich außerordentlich zu tun Pocztówka wysłana w styczniu 1928 r. z Deutsch Krone do Aue im Erzgebirge. Źródło: Kriegerdenkmal – Deutsch Krone, https://ansichtskarten-lexikon.de/ak-163946.html, dostęp on-line 06.12.2023.
[2] Ebert, V. (2021). Koloniale Straßennamen: Benennungspraktiken im Kontext kolonialer Raumaneignung in der deutschen Metropole von 1884 bis 1945. De Gruyter, s. 171.
[3] Chronologiczne zmiany nie tylko tej, ale i innych pomorskich jednostek przedstawił Krister von Albedyll w Soldaten und Garnisonen in Pommern und im Bezirk des II Armee Korps, Stettin 1926, dostępne online: https://kpbc.umk.pl/Content/236544/PDF/Gromadzenie_POPC_018_01.pdf (dostęp 06.12.2023).
[4] Szczegółową historię jednostki w trakcie I wojny światowej przedstawił Herbert Alexander Graf von Wartensleben, w Das Infanterie-Regiment Graf Schwerin (3. Pomm.) Nr. 14 im Weltkriege 1914 – 1918, Berlin 1926. Dostępna on-line: https://tiny.pl/c8t5j (dostęp 06.12.2023).
[5] Więcej o pomnikach poległym, zob. Ćwiek-Rogalska, K., Karczewska, M. & Mrzygłód, I. “Na pamiątkę” czego i komu? Pomniki ku czci poległych i zaginionych w I wojnie światowej, komentarz naukowy do Katalogu pomników Pomorza Środkowego, dostępny on-line: https://ispan.waw.pl/pomniki-poleglych/komentarz/ (dostęp 06.12.2023).
[6] Opis uroczystości za „Deutsch Kroner und Schneidemuhler Heimatbrief“, August 1964, s. 14.
[7] Sperling, A. (2021). Geschichte des Kreises und der Stadt Deutsch Krone, (red). Soorholtz, T., Das Archiv.
[8] Tamże, s. 236-237.
[9] W oryg. Das Denkmal für unsere gefallenen Kameraden in Dt. Krone (…) trägt einen Löwen auf Sockel, mit dem Blick nach dem geraubten Bromberg, flankiert von Reliefs mit Feldmarschall Graf von Schwerin bei Prag und einem stürmenden Infanteristen. Herbert Alexander Graf von Wartensleben, Das Infanterie-Regiment…, dz. cyt.,s. 190.
[10] Lista poległych zamieszczona jest jednak w przywoływanej książce Wartenslebena, ss. 201-238.
[11] Za pomoc w ustaleniu przed- i powojennych losów stadionu VfL Stettin dziękuję Karolinie Andrzejewskiej.
[ENG, Czech version below] As for other members of our team, research stays in the field are part of Karin’s work. We usually go to two countries for longer periods of time. For Karin, it is northern Bohemia and central Slovakia, two regions where the German past is still palpable. The field stays are intense, but at the same time often lonely. Ethnographers write down not only what they find out but also their feelings and experiences. To get you familiar with this particular experience, this time we present an excerpt from Karin’s diary from her second stay in central Slovakia. One Saturday in October, she went to Hadviga, originally a large village where mostly German Slovaks used to live, but which after the war became depopulated. Today, there are only a few summer cottages. Karin traveled with E., whom she had met in Hadviga already in the summer.
Stejně jako pro jiné členy našeho týmu i součástí práce Karin Hoření jsou výzkumné pobyty v terénu. Obvykle jezdíme na delší časové období do dvou zemí – pro Karin jsou to severní Čechy a střední Slovensko, dva regiony, kde je německá minulost stále patrná. Terénní pobyty jsou intenzivní, ale často zároveň osamělé. Etnografové a etnografky si v jejich průběhu zapisují nejen co zjistili, ale také své pocity a prožitky. Tentokrát přinášíme ukázku z Karinina deníku z jejího druhého pobytu na středním Slovensku. Jedné říjnové soboty vyrazila do Hadvigy, původně velké obce, kde žili převážně němečtí Slováci, ale která se po válce vylidnila. Dnes je tu jen několik chat. Karin vyrazila s E., se kterou se v Hadvige seznámila už v létě.
Protože v sobotu jede do Slovenského Pravna jen jeden autobus, vyrazily jsme až v jedenáct a musely jsme jít i do Brieští pěšky. Všechny ty síly, které už v létě působily, že se na Slovensku vždy všechno daří, začaly působit, jen co jsme vyšly za vesnici: od autobusu šel za námi ještě nějaký mladý chalan a ukázalo se, že ho E. zná – někde spolu pracovali. Nenápadně jsem se vloudila do jejich klábosení a zeptala jsem se, jaká je historie jeho rodiny v Brieští a on na to :”Moji starí rodičia hovorili nemecky, môžem Vás zaviezť za starkým”, a opravdu nás zavedl k domu na horním konci dědiny. Brieštie tvoří jen jedna ulice a tak jsme potkali i ty dvě jediné osoby, se kterými jsem už v Briešti mluvila. Návštěva u dědy našeho nového známého probíhala podle stejného scénáře. Zrovna pracoval na zahradě, nejdřív řekl, že přece nic neví a pak jsme postávali tak půl hodiny u branky a povídali si přes plot.
Opravdu se místo nějak vtiskuje do charakteru mých rozhovorů. V Liberci je to pořád, jako kdyby měl člověk komorníkovi předkládat navštívenku. Musím být pozvaná, boty se nezouvají, pije se káva a rozhovor se natáčí (ale taky se o věcech německých někdy mlčí a vyžaduje se diskrétnost). Zato na vesnici na středním Slovensku stačí přijít neohlášeně a pak se přes plot vykládá o tom, kdo byl v táboře pro Němce v Novákách.
I v dalších věcech, o kterých jsme vyprávěli, odpovídal rozhovor tomu, co už jsem věděla nebo slyšela. Jako dítě moc neuměl slovensky, když nastoupil do Slovenského Pravna do školy ostatní děti mu nadávali do Němců, příbuzní a známí odcházeli do Německa i později v šedesátých letech, práce v hospodářství bylo pořád hodně. Některé momenty ale byly nové. Tento muž pracoval v šedesátých letech jako ovčák na Hadvige, věděl, kde byly ovčíny, jak vypadaly domy.
Pořád jsem se ale nemohla dostat k tomu, jak v obou vesnicích proběhla konfiskace: chvílemi ve vyprávění přišla rodina o všechno, chvílemi pracovala do úmoru na rodinných polích a pasienkách. Nebylo ani jasné, komu patřily pastviny na Hadvige, když tam pracoval. Pořád jsem se doptávala a bylo vidět, že se úplně míjíme. Nakonec jsme pochválily hospodářsví, pohladily kočku, popřály zdraví a šly směrem na Hadvigu.
Brieštie a scéna mého prvního rozhovoru, fot. Karina Hoření
Doufala jsem, že tento poslední teplý víkend třeba přijeli i jiní chalupáři, než které jsem potkala v létě. Opravdu hned u druhé chatky byl starší muž. E. mi pověděla, že je to P., člověk, o kterém ostatní mluvili jako o duši hadvižské komunity a jako o někom, kdo má na Hadvigu i rodinnou vazbu. Musela jsem se tedy s ním jít seznámit. Měl radost a já se hned začala vyptávat. Šlo to ale stejně jako v Brieští, přišlo mi, že spíš než že bych rozumněla víc tomu, jaké byly majetkové poměry v Hadvize a proč byla postupně opouštěná, spíš se v tom ztrácím:
P.: Moja stará mama mala odísť do Nemecka, ale potom si to rozmyslela.
Já: Jak chtěla, bylo to po válce nebo někdy později? Měli jít do odsunu nebo se rozhodli později vystěhovat se dobrovolně?
Já: A čí byl tedy ten dům, to vy jste ho prodali chatařům?
P.: Ano, to bolo všetko zoštátnené… Ale túto chatu som si postavil, keď už tu máme tie pozemky.
Všechno jsem z něj tahala “jako z chlupaté deky” a stejně jsem se nedobírala k nějakému jednoznačnému popisu, jak věci byly. Při tomto procesu jsem do sebe dostala taky dvě štamprle domácí slivovice a všechno bylo trochu v mlze. Rozhodla jsem se tedy přestat se pořád ptát a zapisovat si a prostě jen čekám, kam mne Hadviga dnes zanese. S P. a E. se jdeme podívat na zvonici, cestou jsem se stavili v kostele – je to právě P. který stojí za jeho opravou, stejně tak jako za organizací návštěvy rodáků, která proběhla letos v létě.
Stavili jsme se také v další chalupě, kde jsem ještě nebyla. Klíčovým lidem, kteří vás v komunitě představí ostatním se v etnografii říká “gate keepers” P. je ale dokonce “gate opener” – prostě si otevře branku a jdeme si sednou na verandu, takhle se to dělá, aby člověk nemusel postávat za plotem. I protože přede mnou stojí další sklenička, tentokrát s hruškovicí, rezignuji na “rozhovor” a jen čekám, jestli se německá minulost Hadvigy nějak do debaty dostane (samozřejmě, že nějak ano). Hodím do sebe hruškovici, zajím jí kapustnicou, pohladíme koťata a jdeme na zvonici. “Kdo to sem dal?” ptám se, když si prohlížím zápisy v návštěvní knize. “No, já” odpovídá P. Nakonec mne ještě vzal k troskám bývalého kulturního domu, jsou to už jen základy v kopřivách pod kostelem. Zase mi dojde, jak málo zbylo z toho, co nás zajímá a co hledáme. Zatímco jsem fotila pár posledních kamenů ze základů, ujel nám v Pravně ten jediný sobotní autobus. Nakonec se tedy splnilo přání jak moje, která jsem tu chtěla spát, tak E. která chtěla slyšet troubit jeleny.
Co zbylo z domu kultury v Hadvige, fot. Karina Hoření
Zatímco v noční tmě troubili jeleni, převalovala jsem se v cizí posteli a přemýšlela o tom, jak umělý je ten koncept “ etnografického rozhovoru” – že já jako “vědkyně” přicházím s “otázkami”, které ale vycházejí jen z mých zájmů. Hloupý je taky předpoklad, že lidé, kterým ale říkáme “respondenti” nebo “narátoři” – mají mít na moje otázky odpovědi, že přemýšlejí v kategoriích, které jim podsouvám a vůbec nemusí ani platit, že dokáží svoje myšlenky (pokud nad daným tématem vůbec přemýšlí) verbalizovat.
Lidé si mohou plést konfiskaci 1946 a kolektivizaci v padesátých letech, i když jsou pamětníci. Možná pro ně “milníky” historie leží někde jinde? Někdy je prostě lepší se na diktafon vykašlat a než na promluvy se soustředit na praxi. Možná někdo, spíš než o mluvení o tom, co pro něj znamenají jeho němečtí předci, svůj vztah vyjadřuje tak, že opravuje kostel, možná že svoji podporu mému výzkumu vyjádří tak, že mi ukazuje zarostlé základy domů.
Je tu ještě jiná iluze, co nám dává “rozhovor” jako správná a vědecká metoda: že když nám budou lidé něco říkat, postupně porozumíme tématu a získáme odpovědi na své otázky. Čím víc rozhovorů jsem udělala na Hadvige, tím méně rozumím tomu, co se stalo, že obec nakonec zůstala opuštěná. Je to určitě taky tím, že jen pár lidí zažilo konec války a jejich střípky vyprávění pak už jen cirkulovaly, migrovaly, rozpadaly a zase se skládaly do jiných vyprávění dalších lidí.
Proti zatracené subjektivitě rozhovorů jsem ale ještě nasadila tězší kalibr. V pondělí mne očekávají ve Státním archivu v Bytči, pobočka Martin, se sídlem v Bystričce. Snad mi zaprášené stránky dají ta tvrdá data a odpovědi na otázky.
zvonice v obci Hadviga, fot. Karina Hoření
Archiv v Bystričce je esence archivnosti – vyšoupnutý za město, dal by se tam natáčet nějaký československý seriál o normalizaci. Jako ve všech archivech jsou tady přísná pravidla. Ale bohužel: v každém jsou jiná. Může mít člověk bundu, nesmí mít člověk bundu, musí naopak bundu mít bezpodmínečně, může používat vlastní foťák, nesmí ho používat. Nakonec se taky ukáže, že přísná pravidla se dodržovat nemusí nebo jen za některých okolností. Po těchto rituálech se mi konečně dostává, na co jsem se tak těšila – písemnosti Místního Národního Výbory Hadviga z padesátých let. Je s podivem, že Hadviga, kterou každý charakterizuje tak, že to po válce zanikla, vlastně měla svůj místní národní výbor. Před válkou samozřejmě Hadviga měla svoji samosprávu, stejně jako kostel, hospodu a více než 400 obyvatel. Na konci války byla ale většina obyvatel evakuována. Příběh, který jsem na Hadvige slyšela několikrát prostě říkal, že v tu chvíli obec zanikla, ale i z vyprávění, i z archivních dokumentů vyplývá, že to nebylo tak jednoduché a rychlé.
archivní zátiší, fot. Karina Hoření
Při parlamentních volbách v roce 1946 bylo v Hadvige dvanáct oprávněnách voličů – to nemuseli být všichni, kdo tu v tu chvíli žili. Němci, kteří nebyli evakuováni, vrátili se z evakuace nebo třeba utekli z táborů neměli občanství a tím pádem ani volební právo. Nevím ale, kdo byla ta desítka, která volit mohla: antifašisti, kteří dostali občanství zpět, romská rodina, která žila v Hadvige už před válkou, Slováci, kteří žili v prázdných domech těsně po válce?
Hadviga se proto na konci čtyřicátých let zdá neviditelná, neobjevuje se v žádných okresních výkazech a opravdu by se mohlo zdát, že už šlo o vylidněnou vesnici. Objevuje se jen seznam lidí určených k odsunu – ve vesnici mělo pět rodin zůstat a pět odejít. K tomu ale asi nikdy nedošlo, protože v roce 1950 bylo občanům německé národnosti vráceno československé občanství a najednou měla Hadviga přes padesát obyvatel. Chvíli se zdá, že je vše normální – volí se zástupci MNV i předseda MNV. Obec nemá žádný uřad a do vsi ani nechodí pošta, většina věcí se tak řeší na úřadě ve Slovenském Pravnu. Za pár let se Hadviga ale připojila k Brieští. Když měl být k roku 1965 elektrifikován okres Turčianske Teplice, s Hadvigou se ještě počítalo, ale obec upadala spíš rychle než pomalu. Brieštie prodávalo místní domy jako stavební materiál až do šedesátých let, ale postupně už o něj nikdo neměl zájem, do Hadvigy totiž nevedla pořádná cesta. O kulturním domě se mluví jako o ruině určené ke zbourání. V šedesátých letech tak rychle klesal počet obyvatel až na šest a z obce se postupně stává jen rekreační zóna.
Hodně toho obyvatelé opravdu neměli v rukou, protože jim v podstatě nic nepatřilo – zemědělské pozemky i domy byly v roce 1945 konfiskované. Pozemky získalo Pastvinářské družstvo v Rudně, které v obci chovalo ovce, ale postupně byly vzdálenější pastviny zalesňovány. V domech pořád bydleli původní majitelé, ale stavby patřily MNV Brieštie. Nemám na to důkazy z Hadvigy, ale v Brieští si od konce padesátých let němečtí obyvatelé mohli odkupovat své vlastní domy – nebo taky ne, pokud se ukázalo, že byli za války v Deutsche Partei (politická strana německy hovořících před a v průběhu druhé světové války). Je proto možné, že když se P. babička odstěhovala, jejich dům prostě MNV Brieště prodalo chalupářům.
V něčem mi archiv pomohl, něco zamotal ještě víc, něco zodpovědět asi ani nemůže. Tu hlavní hádanku – proč v Hadvige žilo po válce tak málo lidí a stalo se z ní “město duchů”, když sousední německé obce válku i odsun přečkaly, zkusím rozluštit, až pojedu na Slovensko příště. Začínám se ale smiřovat s tím, že to možná nezjistím nikdy a že jen shromáždím různé indicie a kousky minulosti a začínám se taky smiřovat s tím, že to třeba není “selhání”, že proces může být stejně důležitý jako výsledek.